Miraculum: Biedronka i Czarny Kot Wiki

CZYTAJ WIĘCEJ

Miraculum: Biedronka i Czarny Kot Wiki
Advertisement
Miraculum: Biedronka i Czarny Kot Wiki

Witam w Ciemnym Zakątku Internetu!

Być może niektórym z Was nudzi się na kwarantannie może dostaliście za mało e-lekcji?, dlatego też przychodzę z moim nowym-nienowym opowiadaniem, na które będziecie mogli zmarnować swój cenny czas! Fajnie, co nie?

Na wstępie chciałabym powiedzieć, że lubię długie wstępy, więc jeśli jesteś leniuszkiem jak ja, to możesz to olać. Przy czym poniżej jest taki nagłówek „Wstęp”, gdzie napisałam swego rodzaju wstęp kto by się spodziewał do opowiadania w formie pewnej scenki. Tak, napisałam wstęp do opka w formie innego opka, brawo ja. Zatem: jeśli zamierzasz przeczytać ów wstęp, potraktuj go, proszę, z przymrużeniem oka, bo miał po prostu być śmieszkowy tak, wiem, że nie umiem w śmieszkizm. Jeśli nie chce Ci się czytać żadnego ze wstępów, serdecznie zapraszam do czytania opowiadania! Jeśli nie chce Ci się czytać tego długiego wstępu w formie opka, ale jednak jakiś chcesz przeczytać, to zapraszam na kilka o kilka za dużo słów, które można rozwinąć zielonym przyciskiem poniżej.

Rozwiń

Po pierwsze, może niektórym z Was to opko przypomina taki dziwny twór o równie dziwnym tytule „Tajemnica miraculów z Biedronką i Czarnym Kotem w tle”. Jest to bowiem rewrite tego opowiadania i tak, ja je napisałam, to żaden plagiat, który to rewrite napisałam, bo sądzę, że oryginał miał potencjał, tylko brakowało mi wiedzy i doświadczenia w pisaniu. Wciąż mi wiele brakuje, ale mimo to osobiście uważam, że widać dość duży postęp. Zresztą sami możecie to ocenić, bo u mnie na blogu wciąż wisi sobie oryginalna wersja. Mam tylko nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby przeczytać w całości oryginał. Zostawiłam ją tam właściwie na pamiątkę i do dziś, pomimo wszystkich złych rzeczy, jakie tam zrobiłam, miło mi się do niej wraca.
Z tym wiąże się druga sprawa, a mianowicie: prolog oryginału został opublikowany dokładnie czwartego kwietnia, cztery lata temu. Tego konkretnego bloga już niestety nie ma, bo został usunięty w wyniku rewolucji, powiedzmy, pisania wszystkich rozdziałów opowiadań w jednym wpisie. Zatem myślę, że to całkiem dobry dzień na publikację nowej wersji. Mam też nadzieję, że ktoś tu jednak zabłądzi i mu się spodoba na tyle, że zechce zostać na dłużej...

A tutaj kilka informacji, które mogą się przydać, wypisanych z tego wstępu w formie opka:
– jest to tylko pierwsza połowa oryginału, bo wyszła tak długa, że nadawała się spokojnie na osobne opowiadanie,
– niektóre rzeczy z oryginału zostały zmienione,
– opowiadanie, najogólniej mówiąc, jest niezgodne z kanonem, bo trzymałam się oryginału, który powstał jeszcze przed końcem emisji pierwszego sezonu, i miało pokazywać moją wersję tego serialu, także proszę mi nie wytykać niezgodności z kanonem, bo ignoruję go tutaj najzupełniej celowo,
– rozdziałów jest dokładnie trzydzieści dwa, plus prolog, i będą się one ukazywać co tydzień w sobotę,
– nie pogardzę konstruktywną krytyką w komentarzach, a także chętnie poczytam Wasze opinie, zaś jeśli chodzi o błędy techniczne, to nie bójcie się ich wytykać, ja i moja beta nie jesteśmy wszechwiedzące, też się mylimy i również zdarza nam się coś przeoczyć,

– ostatnie i najważniejsze:
 

Z dedykacją dla Akodone, bo to dzięki niej powstała oryginalna wersja i to ona zbetowała każdy rozdział tego opowiadania, oraz dla Nysza, bo to on był mi motywacją do zrobienia rewrite'u i z kolei bez niego nie powstałaby ta nowa, moim zdaniem znacznie lepsza, wersja. Dziękuję Wam.

Czytelnikom zaś życzę miłej zabawy.




WSTĘP

Kliknij, by rozwinąć wstęp

Uderzenie drewnianego młotka o specjalną podstawkę uciszyło panujący na sali gwar. Wszyscy zebrani spojrzeli z przestrachem na sędziego o wściekłym wyrazie twarzy. Mężczyzna był naprawdę ogromny, a wrażenie to potęgował dodatkowo fakt, iż siedział na należnym mu podwyższeniu. Mimo tego krzesło miał zupełnie normalnych rozmiarów, przez co jego tłuste cielsko wylewało się przez przerwy między siedzeniem i podłokietnikami. Chrząknął głośno, rozejrzał się po stosunkowo niewielkim pomieszczeniu i – choć trudno w to uwierzyć – skrzywił się jeszcze bardziej.

Patrząc głównie na zebraną za oddzieloną drewnianymi barierkami przestrzenią widownię, kiwnął na siedzącego obok protokolanta i najwyraźniej swojego asystenta. Pryszczaty młodzieniec wstał ze swojego miejsca i powiódł wzrokiem po najbliżej siedzących mu osobach. Choć zazwyczaj podczas rozpraw na sali byli obecni zarówno oskarżyciele, jak i obrońcy, tak dziś znajdowali się tam tylko ci pierwsi.

Sędzia, protokolant, ława pełna oskarżycieli oraz sala wypełniona po brzegi widownią.

I ona, stojąca w samym centrum, na wyznaczonym miejscu, oskarżona przykuta do barierki żelaznym łańcuchem. Brązowe włosy miała rozczochrane, jakby od dobrych paru dni nie widziały szczotki ani szamponu, a jej oczy przesuwały się to w prawo, to w lewo, gdy przyglądała się każdemu pęknięciu w poszarzałych ścianach. Niektórzy twierdzili, że tęczówki miała szare, inni, że zielone, a znalazł się nawet taki jeden, którego zdaniem pod odpowiednim kątem zmieniały kolor na żółty. Żeby ustalić kolor jej oczu, prawdopodobnie potrzebna byłaby kolejna rozprawa.

– Zebraliśmy się tu dziś, aby skazać – zaczął protokolant, lecz nie był w stanie dokończyć, bo po jego ostatnim słowie część widowni wydała z siebie okrzyki oburzenia.

Kolejnych kilka uderzeń drewnianego młotka przywróciło porządek.

– …aby skazać obecną tu Ell za jej przewinienia w dziedzinie literatury – dokończył młodzieniec, jak gdyby nigdy nic. – Jeśli ktoś chce wyjść, powinien to zrobić teraz.

Pośród obserwujących rozległy się ciche szumy i szepty. Wymieniono kilka wystraszonych lub niepewnych spojrzeń, aż wreszcie kilka osób podniosło się i w pośpiechu – jakby myśleli, że w ten sposób nikt ich nie dostrzeże – opuściło salę.

Stojąca na środku Ell obejrzała się za siebie i skrzywiła lekko na ten widok.

– Ktoś jeszcze?

Dwaj młodzi chłopcy, o najwyraźniej słabych nerwach, wykorzystali ostatnią szansę i, podniósłszy się, wybiegli z pomieszczenia.

– To wszyscy, Wysoki Sądzie.

Wysoki Sąd spojrzał na niego groźnym wzrokiem i z trudem podniósł się ze swojego krzesła.

– Otwieram rozprawę sądową, przedmiotem której jest przewinienie obecnej tutaj Ell w dziedzinie literatury. Oskarżona bowiem – zrobił krótką pauzę – popełniła opko.

Zduszone okrzyki wypełniły salę. Jedna kobieta zaczęła intensywnie się wachlować, ktoś się zakrztusił.

Ell zamrugała, nie do końca pewna sytuacji, i uniosła dłoń w górę.

– Tego… – zaczęła niepewnie. – Czy to serio jest konieczne? – zapytała, wymownie potrząsając grubym łańcuchem.

– Oczywiście, że jest! – zagrzmiał sędzia niemal z oburzeniem. – Mam ci przypomnieć, do czego zdolne są te twoje małe paluszki?!

Dziewczyna spojrzała na własne dłonie, jakby spodziewała się zobaczyć na nich zaschniętą warstwę czarnej krwi (atramentu) lub co najmniej jakąś groźną wysypkę. Pokiwała po chwili wolno głową.

– Mam paluszki – potwierdziła.

– Czyli przyznajesz się do winy! – wykrzyknął nagle jeden z oskarżycieli, zrywając się z miejsca i wskazując na nią palcem, którego paluszkiem nazwać nie można.

– Czy moglibyście dać mi dokończyć? – zniecierpliwił się sędzia. Oskarżyciel usiadł powoli, z grymasem na twarzy. – Dobrze. Oskarżona popełniła opko – powtórzył. – I to nie byle jakie! Powtórzyła bowiem swoją zbrodnię sprzed lat, tylko dla niepoznaki nadała jej inny tytuł. I nawet się za bardzo do tego nie przyłożyła.

Ktoś na widowni gwałtownie wciągnął powietrze.

Ell otworzyła szeroko oczy.

– Szit, połapali się – mruknęła do siebie. – Ja to mogę wyjaśnić! – powiedziała już głośniej.

– Ponadto – sędzia ciągnął dalej, zupełnie ją ignorując – zwiększyła skalę swej zbrodni, ażeby miała ona większy wpływ na was, Czytelników. Sama przyznaje również, że nie zamierza porzucić tej działalności! Ale może po kolei…

Sędzia usiadł wygodnie na swoim miejscu (jak już udało mu się wcisnąć zadek w siedzenie), poprawił plik kartek, które najwyraźniej stanowiły jego odręczne notatki, i zaczął przemawiać.

– Cztery lata temu, dokładnie czwartego kwietnia dwa tysiące szesnastego roku, oskarżona dołączyła do internetowej społeczności, znanej wówczas jako Miraculum: Biedronka i Czarny Kot Wikia. Jeszcze tego samego dnia opublikowała prolog pierwszego opka, jakie popełniła, „Tajemnicy miaraculów z Biedronką i Czarnym Kotem w tle”.

Na sam dźwięk tytułu ktoś dostał ataku astmy.

– Czy potwierdzasz tę wersję wydarzeń?

– Tak – odparła Ell wolno. – Potwierdzam.

– Zgadzasz się, że sam ten tytuł to zbrodnia?

– Trudno się nie zgodzić – wymamrotała niechętnie. – Ale to chyba nie przez to stare opko mnie skuliście, co nie?

– Ależ nie. – Sędzia poprawił notatki i wcisnął na twarz okulary, żeby odczytać swoje własne pismo. – Mimo to możesz odpowiedzieć za dawne krzywdy, jakie wyrządziłaś Czytelnikom, skoro już tu jesteś.

Widownia złożona z Czytelników pokiwała głowami.

Ell otwarła usta, ale zamknęła je w ostatniej chwili, powstrzymując się od komentarza.

– Później, po ponad czterech miesiącach katorgi, jaką raczyłaś Czytelników, zniknęłaś na jakiś czas, lecz niedługo potem zaatakowałaś ponownie, popełniając kontynuację. Tym razem jednak zorientowałaś się, że długo nie pociągniesz w takim biznesie, więc szybko poprosiłaś o jej usunięcie i postarałaś się o zatarcie wszelkich śladów jej istnienia. Czy tak było?

– T…tak było – przyznała, przypominając sobie „Niespłacony dług”, opko, którym próbowała oszukać wielu Czytelników, nie przykładając się do pisania i robiąc je po prostu na odwal. Nawet ona uważała, że wówczas przesadziła. Po takiej zbrodni musiała zniknąć na dłużej, o czym sędzia nie omieszkał wspomnieć.

– Po tej nieudanej próbie oszustwa i kradzieży (mowa tu o kradzieży cennego ludzkiego czasu), zniknęłaś na jakiś czas z pisarskiego świata, aczkolwiek co jakiś czas uderzałaś na nowo, a mowa tu o „Świecie Chloé”, „Nigdy na zawsze” czy „Jej największej fance”. Tym razem jednak usiłowałaś zatrzeć jakiekolwiek powiązania z poprzednimi dzieuami, a poza tym Czytelnicy już się na tobie poznali, dlatego tym razem jedynie nieliczni dali się zwabić w twoją pułapkę. Jednak nie o tym tu mowa. Przychodzisz bowiem po czterech latach z udoskonaloną wersją swojej pierwszej zbrodni. Czy tak?

– Tak…

– Wyjaśnij.

Przełknęła ślinę. Już i tak nie było co ukrywać. Wszyscy zdążyli się domyślić, co uczyniła.

– To opko… wydało mi się tak dobre, że nie mogłam go tak po prostu zostawić. Kiedy więc nabrałam więcej wprawy, napisałam je od nowa. Lepiej. Dokładniej. A w każdym razie… jego część.

– Przyznajesz więc, że to jeszcze nie koniec?

– Owszem. Oryginał był podzielony na dwie części w obrębie jednego opka. Tym razem ilość pozwoliła na dwa całe opowiadania.

Sędzia widocznie się przeraził. Spojrzał na nią z niepokojem.

– Popełniłaś już dwa nowe opka?

– Nie no, co wy. – Wzruszyła ramionami. – Aż tak mi nie zależy, żeby ludziom oczy i psychikę psuć.

– Czyli że co? – zniecierpliwił się sędzia.

– Czyli że – uniosła brwi – wyodrębniłam pierwszą połowę „Tajemnicy miraculów” i ją zrewrite’owałam… czyli napisałam od nowa. I tak powstało to opko, za które chcecie mnie skazać… w sumie nie wiem na co…

– Czy dobrze rozumiem, że cała historia została zachowana?

– Tak, główna oś leci tak, jak była, że tak powiem. – Pokiwała głową. – Niektóre rzeczy zostały nieco zmienione, ale zarys jest ten sam. Dodałam też nowe sceny…

– Hyyy! – przerazili się Czytelnicy.

– …ulepszyłam postacie, zmieniając niektóre rzeczy, choćby bronie moich superbohaterów…

– Hyyyy!

– …ale jednak nie chciałam wprowadzać zbyt dużej rewolucji, dlatego wiele rzeczy jest niezgodnych z kanonem.

– Hyyyyyyyyyyyyy!

– Skandal! – wrzasnął sędzia donośnie. – Nie dość, że ranisz ludziom gałki oczne tą grafomanią, to jeszcze całkiem naumyślnie ignorujesz kanon?!

Uśmiechnęła się szeroko, pierwszy raz od początku tej rozprawy naprawdę dumna z siebie.

– Dokładnie tak – oświadczyła. – Zawarłam tam tylko te rzeczy, o których było wiadomo w momencie pisania oryginału. Przypomnę, że cały pomysł powstał jeszcze przed końcem emisji pierwszego sezonu serialu, dlatego też niewiele tam tego jest. Przy pisaniu rewrite’u wplotłam niektóre informacje z kolejnych sezonów, ale… – zamilkła na moment i uśmiechnęła się jeszcze szerzej – tylko te, które mi pasowały.

Czytelnicy już nie byli w stanie wydać z siebie kolejnego westchnięcia. Za to ktoś w rogu sali osunął się na ziemię, chyba od nadmiaru wrażeń.

– Plujesz w twarz prawilnym opkopisarzom! – oburzył się sędzia, tryskając śliną. – Powinniśmy cię skazać, choćby za to!

– Chcecie mnie skazać tak czy siak. Co za różnica za co?

Sędzia zamrugał i opadł na miejsce, z którego bezwiednie się podniósł (razem z krzesłem). Chyba nieco go zgasiła swoją bezpośredniością.

– Panie protokolant – powiedział wolno. – Do listy zarzutów proszę dopisać rażącą niezgodność z kanonem.

– Czy mam wam przypomnieć, że to opko powstało, żeby pokazać Czytelnikom moją własną wersję serialu? Gdyby wszystko było zgodne z kanonem, to byłoby bez sensu, bo przecież chodziło o to, żeby to naprawić!

– Nie bluźnij! – warknął sędzia, na co szczęka jej opadła. – Powinniśmy cię za to posadzić na krześle!

Nieokreślonego koloru oczy Ell rozwarły się szeroko.

– Nie! Błagam, wszystko, tylko nie krzesło!

Sędzię najwyraźniej zadowolił jej strach, bo uspokoił się nagle i z satysfakcją zapytał protokolanta:

– Co tam jest dziś w repertuarze na krzesło?

Młodzieniec zerknął do notatek.

– „After”, Wysoki Sądzie.

Krzesło, straszliwa kara polegająca na przykuciu więźnia do żelaznego krzesła i zmuszeniu go do słuchania audiobooków najgorszych dzieu w historii, najwyraźniej nie na żarty przeraziło oskarżoną.

– Na kiedy zaplanowałaś ataki?

– N…na sobotę… Co sobotę nowy rozdział… – wymamrotała, wyraźnie blada.

– Całe szczęście, że nie częściej… Na jaką skalę?

– W… w sumie trzydzieści dwa… każdy około czterech tysięcy… p…

– P…?

– P… plus prolog…

– Hyyyyyyyy!

– Naprawdę nie znasz umiaru! Jesteś szalona!

Dla własnego bezpieczeństwa nie odezwała się.

– Czy… czy to wszystko, co masz do powiedzenia? – zapytał wolno sędzia, wyraźnie wstrząśnięty (nie zmieszany) tą sytuacją.

– Tak…

– Więc przejdźmy do następnego punktu…

– To macie tego więcej?! – przeraziła się Ell, odruchowo przygotowując się do ucieczki. Przeszkodziły jej w tym żelazne kajdany, które w ramach protestu zabrzęczały donośnie.

– Współudział!

– Hyyyyyyyyyyy!

– Sprzeciw! – wrzasnęła Ell. – Zrobiłam to całkiem sama, nikt mi nie…

– Dowody mówią co innego! Akodone! – Sędzia uśmiechnął się z szyderczą satysfakcją. – I SzygoraNysz!

– Nie!

– Pomagali ci!

– A gdzie tam!

– Dowody mówią same za siebie! – Sędzia ponownie spojrzał w notatki i nagle kompletnie się rozluźnił. Miał kolejną rzecz, która działała na niekorzyść oskarżonej, co najwidoczniej bardzo mu się podobało. – Według zapisków znalezionych w twoim domu oboje przyczynili się do powstania tego dzieua. Przez Akodone właściwie powstała pierwsza, oryginalna, część, już nie wspominając o fakcie, że pomagała oskarżonej pod względem technicznym: pomogła stworzyć przykrywkę mającą na celu ukrycie, że tekst w rzeczywistości jest zbrodnią!

– Hyyy!

Na kolejne westchnienie widowni Ell przewróciła oczami.

– Nie robiła tego z własnej woli! Zmusiłam ją! Tak, przyznaję! Torturowałam Akodone moim opkiem! Tak długo, aż nie przeczytała wszystkiego i nie poprawiła. To nie jej wina.

– No to może być okoliczność łagodząca… – mruknął protokolant. Sędzia spiorunował go wzrokiem i przeszedł dalej.

– SzygoraNysz zaś – oznajmił – był największą motywacją oskarżonej, gdy popełniała opko. Gdyby nie on i jego sugestie w niektórych przypadkach, nigdy nie napisałaby tego wszystkiego! Czy tak?

– No trudno zaprzeczyć… – wymamrotała pod nosem, mając nadzieję, że nikt tego nie usłyszy.

– Wobec tego, nawet jeśli nie był to naumyślny udział w tej zbrodni, zarówno SzygoraNysz, jak i Akodone…

– Nie… – jęknęła Ell.

– …zostają skazani…

– Proszę…

– …na dedykację!

Czytelnicy na widowni byli wyraźnie wstrząśnięci. Dedykacja była okropną karą – nieusuwalnym powiązaniem ze zbrodnią, wpływającym na całe dalsze życie. Nawet Ell patrzyła na sędzię jak na tyrana. Wiedziała, że popełniła opko i że nie powinna mieszać w to niewinnych osób, ale nie sądziła, że z jej winy dostanie im się taki wyrok.

Przełknęła ślinę. Chyba miała już dość.

– Jaki jest mój wyrok? – zapytała wreszcie.

– Twój wyrok? – zdziwił się sędzia, któremu właśnie przerwano napawanie się zwycięstwem. – Twój wyrok, twój wy… Wiem! – Uniósł nagle palec wskazujący w górę, a drugą dłonią trzasnął w drewniany blat. – Mogłaś skrzywdzić tym opkiem naprawdę wiele osób. A konkretnie Czytelników. Zatem to oni wydadzą osąd!

– Jak to? – Protokolant zmarszczył brwi, przerywając pisanie. – To tak można?

– Sędzią jestem, wszystko mogę! – odparł. – Tak więc… Aby wyrok był odpowiedni, powinniście najpierw otrzymać dowody! Przedstawiam wam zbrodnię, jakiej się dopuściła, opko, jakie popełniła, obecna tu Ell! Jej los jest w waszych rękach. Rozliczcie ją ze wszystkich pisarskich grzechów tak, jak na to zasłużyła.

Wziął w dłonie wydrukowany egzemplarz wcześniej wspomnianego opowiadania, uniósł go nad głowę, ażeby wszyscy mogli ujrzeć, co trzyma, po czym rzucił na widownię.

– Czytajcie Czytelnicy – zarządził.

Jego wzrok skupił się na Ell, a usta wykrzywił złośliwy uśmiech, gdy dokończył:

– I wydajcie wyrok.

Prolog

W jaskini panował przenikliwy chłód.

Dziewczyna, odziana jedynie w lekką kurtkę, wzdrygnęła się, jednak nie tylko pod naporem zimna. W skalnej grocie dało się bowiem wyczuć coś niepokojącego, choć na pozór była ona całkiem zwyczajna. Przeniósłszy migotliwe światło latarki na dalszą drogę, dziewczyna dostrzegła wilgotne kamienne ściany i gdzieniegdzie porastający je mech. Ze sklepienia zwieszały się poskręcane korzenie i stalaktyty, z których co chwilę kapała woda. Wszechobecna ciemność zdawała się pochłaniać słaby blask, jaki roztaczała latarka, i w odległości kilkunastu kroków dało się dostrzec jedynie nikły zarys skał.

Dziewczyna przyglądała się dokładnie zakręcającającemu korytarzowi. Wreszcie uniosła do oczu nieco pogniecioną i nadgryzioną zębem czasu kartkę z narysowanym szybkimi ruchami szkicem. Potem zerknęła znów ku ciemności. To, co przed sobą widziała, pokrywało się niemal idealnie z obrazkiem, który trzymała w dłoni.

To na pewno tutaj.

Schowała skrawek papieru do kieszeni kurtki i wznowiła wędrówkę. Ostrożnie przechodziła nad kamieniami i omijała co bardziej śliskie powierzchnie. Cierpliwie brnęła przed siebie, jednak cisza tego miejsca szybko zaczęła ją drażnić. Większość podłoża porastały jakieś rośliny, więc nie słyszała nawet echa własnych kroków. Została sam na sam ze szmerem swojego oddechu.

Nagle się zatrzymała. Nie miała pojęcia czemu, zupełnie jakby coś kazało jej znieruchomieć. Spojrzała przed siebie, ale tunel jaskini ciągnął się dalej i nie dostrzegła tam nic niezwykłego. Zmarszczyła brwi, kiedy jej prawy policzek musnął delikatny powiew. Zwróciła się w tamtą stronę i zorientowała, nie bez zdumienia, że patrzy w inny korytarz. Wejście do niego było niewielkie, więc normalnie nie zwróciłaby na nie żadnej uwagi. Teraz jednak zapomniała całkowicie o biegnącym w głąb ziemi tunelu, jakim dotychczas podążała, i wpatrywała się wciąż we wnękę, w którą nawet ona – osoba bardzo drobna – miałaby problem się wcisnąć.

Mimo tego, korytarz przyciągał ją jakąś niepojętą siłą. Sprawiał wrażenie jasnego, choć dokoła panowały takie same ciemności jak wcześniej. Emanował nieistniejącym ciepłem, przy którym dziewczyna z wielką chęcią by się ogrzała po tylu godzinach na mrozie. Wydawał się wypełniony czyjąś obecnością, jakby ktoś czekał w środku, aż jakaś zabłąkana w czeluściach jaskini dusza podejdzie na tyle blisko, by wciągnąć ją do środka…

Dziewczyna zamarła, słysząc cichy szmer. Na powierzchni można by go wziąć na szelest liści na wietrze, jednak ona wiedziała, że pod ziemią usłyszenie czegoś podobnego jest przecież niemożliwe.

Serce jej przyspieszyło.

To korytarz ją wołał.

Powoli podeszła do szczeliny, po czym przecisnęła się przez nią ostrożnie. Tunel, w jakim się znalazła, nie różnił się zbytnio od poprzedniego. Wciąż ze sklepienia zwieszały się stalaktyty, wciąż gdzieniegdzie rósł mech i wciąż cichutko kapała woda. Nie było ani cieplej, ani jaśniej, jedynie wrażenie obecności przybrało na sile. Dziewczyna przeszła parę kroków, rozglądając się dookoła, lecz zatrzymała się, gdy drogę zagrodziła jej kamienna ściana.

Zbyt gładka i równa, by uwierzyć, że stanowiła naturalną przeszkodę.

Podszedłszy bliżej, dziewczyna ostrożnie przesunęła po niej dłonią, lecz nie wyczuła niczego. Cofnęła się więc i zmierzyła całość wzrokiem, jednak ściana zdawała się nie mieć żadnych szczelin ani słabych punktów. Stała ogromna, czarna i niewzruszona, niczym milczący strażnik sumiennie strzegący ukrytych w ciemności sekretów.

Światło latarki błądziło po jej powierzchni nieustannie, ale wszystkie fragmenty wyglądały dokładnie tak samo. Dziewczyna westchnęła i już odwróciła się z zamiarem wrócenia do głównego korytarza, gdy nagle kątem oka dostrzegła jakiś błysk. Zmarszczywszy brwi, poświeciła znowu w tamtym kierunku. Krótki refleks wskazał jej położenie przedmiotu, od którego odbijała się migotliwa poświata latarki.

Podeszła tam szybkim krokiem, a na jej usta wpłynął uśmiech, gdy zdała sobie sprawę, na co patrzy. Tuż przed nią, na miękkim mchu, leżała srebrno-niebieska spinka – długa i cienka, ozdobiona z obu stron dwoma półprzezroczystymi elementami tworzącymi coś na kształt podłużnych skrzydeł.

Z bijącym mocno sercem wzięła ją w dłonie; w jej oczach błysnęła ledwie widoczna iskierka obłędu.

Znalazła! Wszystkie opowieści, wszystko, co widziała, wszystko, co się jej przytrafiło… wszystko okazało się prawdą! Nareszcie zyskają możliwość zemszczenia się za to, co musieli przejść, i podążenia drogą, którą sami sobie wyznaczą. Będą w końcu wolni!

Wolni od świata, który ich zniszczył.

Rozdział I. Miejsce dla jednego superdachowca

Z nieba lał się żar. Nagrzane chodniki zdawały się parzyć stopy przechodniów, gdy ci starali się stawiać pospieszne kroki w poszukiwaniu cienia. Powietrze falowało delikatnie na linii horyzontu, jakby usiłowało zatrzeć granicę między snem a jawą. A do snu Paryżowi nie było daleko. Mieszkańcy, którzy odważyli się wyjść z domów, snuli się po ulicach, ospali, wymęczeni upałem, a do jakiegokolwiek ruchu zmuszała ich jedynie nieunikniona konieczność lub iskierka złudnej nadziei, że w najbliższym czasie dotrą do cienia, który uwolni ich wreszcie od gorąca słonecznych promieni. Zacienione miejsca jednak nie dawały takiej ulgi, jakiej człowiek by pragnął, dlatego też większość osób ukryła się w domach, sklepach lub innych klimatyzowanych pomieszczeniach. Na zewnątrz wywabiała ich jedynie siła wyższa, na którą nie mieli wpływu.

Nie dziwiło więc, że większość zwykle obleganych miejsc pozostawała pusta, choć z drugiej strony sytuacja była nieco surrealistyczna. Paryż, który zawsze tętnił życiem, teraz zdawał się powoli pogrążać we śnie. Nawet drzewa się nie poruszały, bowiem uświadczenie choćby podmuchu stanowiło coś niemożliwego. 

Upał sprzyjał nielogicznym myślom. Kobieta stojąca za lśniącą ladą w pasmanterii raz po raz pytała swoją jedyną klientkę, czego ona właściwie chce. Zapewne gdyby nie ta dziewczyna, mogłaby już zamknąć sklep i chłodzić się w domu, a tymczasem została uwięziona wśród stosów włóczek, nitek i motków muliny, połyskujących całą gamą barw zza przeszklonych regałów. Klientka zaś wcale nie spieszyła się z wyborem. Oglądała dokładnie mniejsze drobiazgi wyłożone za szybą, marszcząc brwi i od czasu do czasu przytykając palec do brody. Jej niebieskie oczy przeskakiwały od jednej rzeczy do drugiej, jakby nie mogła się zdecydować, na czym zawiesić wzrok. Ciemne, związane w dwa kucyki włosy falowały lekko, poruszane kręcącym się pod sufitem wiatrakiem, który leniwie mieszał powietrze, usiłując jakkolwiek obniżyć temperaturę. Sprzedawczyni, przyglądając się dziewczynie, stwierdziła ze zdziwieniem, że we wpadającym przez okno słońcu, kosmyki jej włosów przybierają jaśniejszy, granatowy odcień. Jedynie to spostrzeżenie sprawiło, że nie straciła cierpliwości, zanim klientka wreszcie przeszła do rzeczy. 

Dziewczyna powoli wybierała przedmioty, licząc w głowie, ile za to wszystko zapłaci. Dwanaście, piętnaście… Tak, powinno wystarczyć. Z niewielkiej, różowej torebki wyjęła nie mniej różowy portfelik, po czym zaczęła w nim grzebać w poszukiwaniu odpowiedniej sumy. W miejscu, gdzie torebeczka stykała się z jej biodrem, poczuła jakiś ruch, lecz nie przejęła się tym. Stworzonko, które tam ukrywała, wiedziało dobrze, co robić, by nikt go nie zauważył, jednak i jemu zapewne było gorąco. Klientka uśmiechnęła się do sprzedawczyni, podając jej monety, po czym, chowając zakupione drobiazgi, musnęła dłonią skrywającą się istotkę.

„Zaraz stąd wyjdziemy” – chciała jej przekazać.

Nagle jednak stworzonko zamarło, a chwilę potem dziewczyna i właścicielka sklepu poszły w jego ślady. Na początku ponad ciszę wybijał się jedynie szum wentylatora, lecz później ich uszu dobiegł dźwięk, którego nie potrafiły zidentyfikować.

– Co to? – zdziwiła się sprzedawczyni, usiłując zlokalizować jego źródło.

– Coś jakby… – zaczęła dziewczyna, podchodząc ostrożnym krokiem do okna – koty… – dokończyła. – Mnóstwo kotów.

Kobieta również wyjrzała za szybę, marszcząc przy tym brwi. Przez uliczkę przepływała właśnie istna rzeka miauczących zwierząt. Wśród nich były niemal wszystkie rasy – od chudych sfinksów, przez gburowate persy, po zwykłe dachowce. Sierść w różnych kolorach przemykała obserwatorom przed oczami, zanim zdążyli się dokładniej przyjrzeć. Koty zaś brnęły naprzód, równo, spokojnie, lecz dziwnie stanowczo. Najwyraźniej wszystkie zmierzały do tego samego celu, nawołując uporczywym miauczeniem swoich towarzyszy. Kolejne koty wyskakiwały z okien domów i wyczołgiwały się spod samochodów, by ostatecznie dołączyć do sunącego nieprzerwanie pochodu.

Dziewczyna zmrużyła oczy, po czym przeniosła wzrok na wystawę, obok której stała. Przekrzywiła głowę, patrząc na skrawek srebrnej, satynowej tkaniny.

– Sprzedajecie tu też materiały? – zdziwiła się.

Sprzedawczyni zerknęła na nią, jakby ta miała nie po kolei w głowie, skoro w takiej chwili przejmowała się asortymentem sklepu. Mimo to odpowiedziała:

– Tylko na zamówienie.

Klientka pokiwała głową w zamyśleniu.

– Mogłaby mi pani zamówić ze dwa metry czarnej?

– Oczywiście… – Podeszła znów do lady.

Miauczenie kotów powoli niknęło w oddali.   

Dziewczyna stała już przy wyjściu z ręką na klamce.

– Będzie do odbioru w czwartek – rzuciła za nią właścicielka, zapisując zamówienie w zeszycie. – Na jakie nazwisko?

– Dupain-Cheng – odparła klientka, otwierając drzwi i tym samym wpuszczając do środka nagrzane powietrze. – Marinette Dupain-Cheng. – I wyszła.

Właścicielka sklepu jeszcze przez chwilę osłupiała gapiła się w miejsce, w którym dziewczyna zniknęła jej z pola widzenia, po czym wzruszyła ramionami i jak gdyby nigdy nic, zaczęła zapisywać imię klientki w notesie.

* * *

Marinette Dupain-Cheng biegła przez paryskie ulice, zwracając na siebie zdumione spojrzenia zmęczonych upałem przechodniów. Jasna bluzka, jaką miała na sobie, szybko zrobiła się wilgotna od potu, a dziewczyna poczuła, że po skroni również spływa jej mokra strużka. Pogoda była zdecydowanie nieodpowiednia na takie bieganie, słońce grzało niewątpliwie zbyt mocno. Marinette powinna raczej poszukać cienia, w którym mogłaby odpocząć, a mimo to pruła wciąż naprzód, jakby stanowiło to najważniejszą rzecz, jaką miała do zrobienia. 

Wreszcie wypadła zza zakrętu i znalazła się w ślepej uliczce. Nawet się nie rozejrzała, wiedziała bowiem dobrze, że nikogo w pobliżu nie ma, a zaułek otoczony z trzech stron wysokimi betonowymi ścianami zapewniał jej w tamtej chwili niemal idealną kryjówkę. Wyćwiczonym ruchem otworzyła różową torebeczkę. Ze środka wyleciało coś, czego istnienie każdą inną osobę co najmniej by zdziwiło. Marinette jednak już dawno przestała się dziwić rzeczom, które ją spotykały.

Stworzenie to było małe, lecz miało głowę zaskakująco dużą w porównaniu do reszty ciała, całego w kolorze czerwonym, z kilkoma czarnymi kropkami. Natura wyposażyła je również w czułki i coś na kształt krótkiego sterczącego ogonka. Najbardziej jednak zwracały uwagę jego oczy – duże i niebieskie – zaskakująco ludzkie, a także fakt, że pomimo braku jakichkolwiek skrzydeł bez problemu lewitowało dobre półtora metra nad ziemią. 

Jakby tego było mało, istotka potrafiła mówić i stanowiło to pierwszą rzecz, jaką zrobiła po wydostaniu się z torebki.

– Akuma? – zapytała rzeczowo.

Marinette z powagą skinęła głową.

– Więc do dzieła!

Dziewczyna dotknęła jednego ze swoich okrągłych, czarnych kolczyków, po czym zawołała z entuzjazmem:

– Tikki, kropkuj!

Czerwone stworzonko o imieniu Tikki w mgnieniu oka zostało pochłonięte przez kolczyk. W uliczce rozbłysło jasne światło, barwiąc na moment szare ściany budynków na jasny odcień różu. Ubiór Marinette zaś w tym czasie zmienił się nie do poznania. Miała teraz na sobie dokładnie przylegający czerwony kostium obsypany czarnymi kropkami i tak samo udekorowaną maskę przysłaniającą jej górną połowę twarzy. Kolczyki stały się czerwone, z pięcioma punktami ułożonymi jak na kostce do gry.  

Te kolczyki były miraculum.

Marinette złapała jojo, które jak dotąd miała przewiązane w pasie, po czym wyrzuciła je wysoko w górę. Nawet nie celowała w nic konkretnego, a mimo to żyłka okręciła się wokół czegoś, po czym pociągnęła ją za sobą. Teraz – już jako superbohaterka – mknęła przez powietrze. Pęd rozwiewał jej włosy, gdy przebijała się przez nagrzane miasto, kierując do miejsca, gdzie podążał długi miauczący pochód. Mimo że raził ją blask słońca, inne jego skutki przestała odczuwać aż tak dotkliwie. Magia kostiumu ograniczała wpływy z zewnątrz, czyniąc bohaterkę jak najbardziej efektywną. Nie nadawałaby się przecież do walki ze złem, gdyby wpierw pokonał ją upał lub inna naturalna niedogodność.

Przeskoczyła z jednego budynku na drugi. Biegła dalej.

Miraculum dawało jej wielką moc. A ona korzystała z niej w walce, odkąd dwa lata wcześniej, gdy jeszcze uczęszczała do gimnazjum, znalazła w swoim pokoju sześciokątne pudełeczko z kolczykami. Kiedy je otworzyła, ukazała się jej niewielka czerwona istotka, która przedstawiła się jako magiczne stworzenie, nazywane kwami. Ona sama miała na imię Tikki i była połączona z tym konkretnym miraculum, Miraculum Biedronki, ale opowiedziała Marinette, że poza nią istnieje więcej kwami i więcej egzemplarzy cudownej biżuterii. Ile jednak – tego nikt nie wiedział.

Tikki wspomniała jedynie o dwóch innych – Miraculum Motyla, obecnie będącego w posiadaniu Władcy Ciem, który terroryzując Paryż, pragnął zdobyć dwa, podobno najpotężniejsze, miracula. Jednym z nim było właśnie Miraculum Biedronki, drugim zaś Miraculum Czarnego Kota, którego właściciel pomagał Marinette walczyć ze złymi mocami.

I tak prowadzili tę walkę już od dwóch lat. Biedronka i Czarny Kot naprzeciw Władcy Ciem. 

Władca Ciem jednak nigdy nie spotkał się z nimi osobiście.   

Biedronka dotarła na miejsce. Zatrzymała się na skraju dachu i przyjrzała dokładnie placowi, którego trzy krawędzie wyznaczały zabudowania Luwru. Wszystko wyglądało tak jak zwykle, gdyby nie liczyć dziwnego zgromadzenia kłębiącego się pomiędzy fontannami. Koty pomimo upału starały się unikać zbawczej dla ludzi wody, jednocześnie próbując podejść jak najbliżej piramidy Luwru. Szklana konstrukcja odbijała promienie słoneczne, posyłając dookoła rażące błyski, i nawet oblężona przez szeregi miauczących zwierząt prezentowała się niezwykle widowiskowo. Marinette zmrużyła oczy, usiłując dociec, co takiego przyciągało koty w to miejsce, kiedy nagle dostrzegła sylwetkę rysującą się niewyraźnie na tle jasnego nieba. Zarys postaci wskazywał, iż była to kobieta. Kobieta o długich do połowy uda, czarnych włosach. Stała na szczycie szklanej piramidy, a jej biały kostium rozpraszał światło, jednak poza tym Biedronka niczego więcej ujrzeć nie mogła.

– No proszę. – Jakiś głos rozległ się za jej plecami. – Co to za zbiegowisko?

Zerknęła za siebie i zobaczyła chłopaka; sporo wyższego od niej, ubranego w czarny, lśniący nieco w słońcu kostium i taką samą maskę, ukazującą dzikie, zielone oczy. Do paska, którego koniec wisiał za nim, niemal dotykając ziemi, przymocował kawałek srebrnego metalu, w kształcie wydłużonego walca – jego broń. Buty miały tak samo srebrne obicia, a pod szyją ich właściciela wisiał okrągły złoty dzwoneczek. Z jasnych, rozrzuconych we wszystkie strony włosów chłopaka wystawała para czarnych kocich uszu. Rękawice na jego dłoniach zakończone były niewątpliwie ostrymi pazurami, zaś na jednym z palców widniał czarny jak cały kostium pierścień z zielonym symbolem kociej łapy na środku. Miraculum.

Czarny Kot podszedł do niej z figlarnym uśmiechem.

– Dlaczego nie dostałem zaproszenia na ten zjazd? – zapytał z udawanym zdumieniem. – Jestem przecież największym dachowcem w Paryżu!

Biedronka jedynie pokręciła głową i przysłoniła ręką oczy, żeby lepiej widzieć.

– Wydaje mi się – zaczęła, przypatrując się tajemniczej kobiecie – że oni mają już jednego człowieka-kota.

– Hmm… – Czarny Kot przekrzywił głowę. – No to może chodźmy się przywitać? Chętnie się dowiem, kto mi robi konkurencję…  

Dziewczyna przygryzła wargę w zastanowieniu.

Ludzie, z którymi walczyli, służyli Władcy Ciem. Nie robili tego jednak ze swojej własnej woli – specjalną mocą Miraculum Motyla było tworzenie akum, za pomocą których Władca Ciem mógł przejąć kontrolę nad osobą, która wpadła w złość, frustrację lub smutek, nadając jej jednocześnie unikalne zdolności. Liczył, że któremuś z jego superzłoczyńców uda się wreszcie pokonać Biedronkę i Czarnego Kota i przynieść mu ich miracula, jednak jak na razie pozostawał z niczym.

Choć, jak widać, nie poddawał się łatwo.

Główny problem jednak stanowił fakt, że każdego złoczyńcę musieli rozgryźć osobno. Nigdy nie wiedzieli, czego mogą się akurat spodziewać, zatem nauczeni doświadczeniem starali się nie zaczynać walki od bezmyślnego ataku.

Jaką mieli szansę, że kobieta nie zaatakuje ich od razu, gdy tylko się zbliżą?

– Dobra. Podejdźmy – zdecydowała w końcu Biedronka, ważąc jojo w dłoni. – Bądź czujny.

– Zawsze jestem – odparł i uśmiechnął się łobuzersko, na co ona jedynie przewróciła oczami i zeskoczyła na nagrzany bruk.

Podchodząc do piramidy, zauważyła kątem oka, że Czarny Kot wziął w dłoń ten srebrny kawałek metalu, który wcześniej miał przymocowany u dołu pleców. Przedmiot wydłużył się nieco. Teraz był ponad metrowym drążkiem, perfekcyjnym na broń. Biedronka dobrze wiedziała, że chłopak potrafi się tym posługiwać – w jego rękach Koci Kij stawał się trudnym do pokonania orężem. Dziewczyna, idąc w jego ślady, zaczęła kręcić jojem, tak że jego koniec tworzył rozmazaną świecącą smugę. 

Koty nie zamierzały pozwolić im podejść zbyt blisko, więc przezornie zatrzymali się w bezpiecznej odległości. Już mieli się odezwać, gdy nagle ofiara akumy ich dostrzegła. Pełnym gracji ruchem przechyliła się na szczycie szklanej konstrukcji, po czym ześlizgnęła zgrabnie po ścianie. Zwierzęta zaczęły rozchodzić się na boki, ustępując jej miejsca. Zrobiły to sprawnie i szybko; morze kotów rozstąpiło się, tworząc prostą i czystą ścieżkę. Kobieta szła nią z uniesioną głową, krokiem wyrażającym niezachwianą pewność siebie. Biedronka zmrużyła oczy.

Biała Kocica by Ell

Z bliska wydawała się żeńską wersją Czarnego Kota, z tym że jej kostium błyszczał bielą, zaś włosy miała długie i kruczoczarne, związane w wysoki kucyk. Grzywka opadała grubymi kosmykami na czoło i po bokach twarzy. Spod maski wyglądały oczy o nienaturalnie niebieskiej barwie. Ogon miała okazały oraz puchaty i w przeciwieństwie do tego Czarnego Kota jej wyglądał na prawdziwy. Kocie uszy poruszały się czujnie, pod szyją wisiał złoty, okrągły dzwoneczek.

Kobieta stanęła w odległości kilku metrów od nich i uśmiechnęła się miło.

– Biedronka i Czarny Kot – rzekła, przyglądając się im uważnie. – Coś długo was nie było. Zabłądziliście po drodze?

– Chyba jedyną osobą, która tu zbłądziła, jesteś ty – odparł Czarny Kot.

Spojrzała na niego z zagadkowym wyrazem twarzy. 

– Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, że koty zwykle dobrze wiedzą, dokąd idą. – Jej śnieżnobiałe zęby błysnęły w słońcu. – Jestem tu, gdzie powinnam być. Na drodze do celu.

– Wybacz, ale nie możemy pozwolić ci iść dalej – wtrąciła się Biedronka.

– Nie? – spytała kobieta. – Dlaczego? Niczego złego przecież nie zrobiłam. I jaka miła dla was je… – Klepnęła się lekko w czoło. – Gdzie ja mam głowę! Gdzie moje maniery? Nazywam się Biała Kocica i…

– Jak oryginalnie – wpadł jej w słowo Czarny Kot.

Puściła tę uwagę mimo uszu.

– …i zamierzam wam odebrać miracula. Na rozkaz Władcy Ciem.

Biedronka zmarszczyła brwi. Skoro już zaczęła mówić o sobie, należało spróbować wyciągnąć z niej jak najwięcej.

– Co Władca Ciem zaproponował ci w zamian? – rzuciła szybko. – Dlaczego zdecydowałaś się przyjąć jego pomoc?

– Powiadają, że koty nie lubią wody, ale one też muszą coś pić – powiedziała, a na jej twarzy odbił się gniew. – Czujecie, jak bardzo jest gorąco? Jak one mają sobie poradzić bez pomocy ludzi?

Czarny Kot już otwierał usta, ale Biała Kocica uprzedziła go.

– Jest zbyt gorąco! Potrzebują pomocy. A ludzie mają je gdzieś! Bardziej przejmują się sobą niż nimi. Więc postanowiłam je przygarnąć. – Spojrzała z czułością na kłębiące się pod piramidą zwierzęta. – I zabrać tam, gdzie nikt nie pożałuje im wody i schronienia. Mam ich bezwzględne posłuszeństwo, lecz w zamian – przeniosła wzrok znów na superbohaterów – muszę zdobyć wasze miracula.

Biedronka i Czarny Kot spięli się odruchowo.

– Oddajcie je.

– A jak nie, to co? – zainteresował się chłopak. – Napuścisz na nas swoją rodzinkę?

Usta kobiety wykrzywił znów chytry uśmiech.

– Naszą rodzinę, Czarny Kocie.

Jej powłóczyste spojrzenie zatrzymało go w miejscu. Nie mógł się poruszyć ani oderwać wzroku, lecz im dłużej patrzył, tym mniej miał na to ochotę. Dopiero w tamtej chwili przyszło mu na myśl, że Biała Kocica jest prawdopodobnie najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu spotkał, nawet pomimo maski, za którą chowała twarz. Biały kostium rozpraszał światło słońca, przez co sprawiała wrażenie, jakby roztaczała wokół siebie jakiś dziwny blask. Jak anioł.

Anioł o cudownie niebieskich oczach.

– Czarny Kocie! – wrzasnęła Biedronka, widząc, jak superbohater idzie wolno naprzód, z każdym krokiem zbliżając się do ofiary akumy. Nie zareagował. – Kocie!

– Nie posłucha cię – oznajmiła Biała Kocica z uśmiechem. – Teraz będzie słuchał tylko mnie. – Przeniosła wzrok na niego. – Dobry Kotek.

Biedronka zacisnęła zęby. Była przecież obrończynią Paryża! A Czarny Kot wraz z nią.

Ona się tak bawić nie będzie.

Ruszyła do ataku.

Jojo śmignęło w powietrzu, lecz Kocica odbiła je bez żadnego problemu, ledwie się poruszyła. Wyszczerzyła się z satysfakcją, po czym machnęła łapą. W odpowiedzi na jej wezwanie stojące jak dotąd nieruchomo koty zerwały się z miejsc. Z prędkością, o jaką Biedronka nigdy by ich nie posądzała, skoczyły na nią, wszystkie razem, aż zachwiała się niebezpiecznie. Rzuciła jojo na oślep, ale, jak mogła się spodziewać, w nic nie trafiła.

Usłyszała szyderczy śmiech Białej Kocicy.

Wiedziała, że Czarny Kot wciąż podąża w jej stronę, ale nie miała czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Musiała martwić się o siebie. Zwierzęta oblazły ją jak robactwo, wdrapywały się wszędzie – po nogach, po plecach – wczepiając ostre niczym brzytwa pazury w jej ciało. Nawet kostium nie przydawał się na zbyt wiele. Pomimo faktu, iż strój był właściwie niezniszczalny, Biedronka doskonale czuła każde ukłucie, jakby nagle zewsząd wbijały się w nią setki igieł.

Zaczęła miotać się w miejscu, usiłując zrzucić z siebie choć trochę ciężaru, który sprawiał, że zataczała się na nogach, lecz nawet jeśli udało się jej pozbyć jednego lub dwóch kotów, w ich miejsce pojawiały się nowe, dotychczas czekające w kręgu, stworzonym, by uniemożliwić ofierze ucieczkę. Każdy z miauczących strażników wpatrywał się w nią drapieżnie, czyhając na moment, kiedy będzie mógł dołączyć do ciekawszej części polowania…

Biedronka zacisnęła zęby ze złości. Zebrała w sobie wszystkie siły i skoczyła, jak najdalej umiała. Wylądowała poza kocim kręgiem, a sporo zwierząt spadło, zaskoczonych tak nagłym ruchem. Uwolniła się na chwilę, lecz atak został błyskawicznie ponowiony. Dziewczyna poczuła, że znalazła się w pułapce. A co najgorsze – miała świadomość, że Czarny Kot, znajdujący się pod kontrolą złoczyńcy, jej teraz nie pomoże. Ruchy stały się bardziej rozpaczliwe, wierzgania przybrały na sile. Musiała coś zrobić, musiała się jakoś wydostać!

Musiała!

Czarny Kot zaś musiał iść. Nie wiedział dlaczego, po prostu musiał. Piękny błękit oczu, które widział przed sobą, przywoływał go do siebie jak melodia, znana mu dawno temu, zapomniana przez ogrom minionego czasu, a teraz nagle puszczona na nowo. Coś, co kojarzyło mu się z dobrymi wspomnieniami, coś, do czego chciał wrócić.

– Tak, Czarny Kocie. – Biała Kocica tylko utwierdzała go w tym przekonaniu. – Twoje miejsce jest tutaj, wśród nas. Będzie ci z nami dobrze, będziemy rodziną… Musisz jedynie oddać mi swoje miraculum…

Zatrzymał się kilka kroków przed nią. Jakiś skrawek jego świadomości rejestrował krzyki, ale nie potrafił sobie przypomnieć, kto krzyczy. Kto go wołał? Czego chciał?

– Tak, dobrze – pochwaliła go kobieta łagodnie, po czym wyciągnęła dłoń. – Przypilnuję twojego miraculum. Ze mną będzie bezpieczne.

– Będzie bezpieczne – powtórzył za nią, lecz w tych słowach wyczuł coś niepokojącego.

– Będzie bezpieczne. Daj mi je.

Odniósł nagle wrażenie, że powietrze drży. Był to jeden krótki moment, ułamek sekundy zaledwie, ale nieoczekiwanie cudowny błękit stał się na powrót jedynie nienaturalnie niebieskimi oczami. Oczami superzłoczyńcy.

Czarny Kot zmarszczył brwi.

Dlaczego zdejmował pierścień z palca?

Uświadomił sobie z przestrachem, że zamierzał go oddać. Jeszcze chwila i niemal dobrowolnie przekazałby miraculum Władcy Ciem. Cofnął się o krok.

– Czarny Kocie? – Teraz to ona zmarszczyła brwi. – Coś się stało? Naprawdę możesz mi go powierzyć… – Spojrzała chciwie na pierścień, ledwie dotykający jego palca.

Mimo że moc w jakiś sposób osłabła, chłopak ciągle czuł, jak oczy Białej Kocicy przyciągają go do ich właścicielki. Nie wiedział, jak długo jeszcze uda mu się utrzymać świadomość, ale był pewien, że powinien odwrócić wzrok, póki jeszcze mógł.

Zebrawszy całą wolę, pozwolił powiekom opaść.

– Kocie? – W jej głosie dało się słyszeć wyraźną panikę. – Otwórz oczy.

– Nie. – Uśmiechnął się z satysfakcją. Odskoczył na odpowiednią odległość i zerknął na nią przelotnie. – Wybacz, ale tu jest miejsce tylko dla jednego superdachowca.

Zakręcił swoim kijem, po czym szybkimi, wyćwiczonymi ruchami zaczął strącać zwierzęta wciąż wdrapujące się na Biedronkę. Ta, mając wreszcie nieco przestrzeni, uspokoiła się trochę i z nie mniejszą werwą pomagała Czarnemu Kotu.

– Nic ci nie jest? – zapytała między uderzeniami.

– Mnie nic. Co z tobą? – odparł, starając się jej uważniej przyjrzeć, choć podczas walki nie było to zbyt łatwe.

– W porządku. Załatwmy ją wreszcie.

Dostrzegł na jej twarzy uśmiech, więc sam też się uśmiechnął.

– Tak jest! – zawołał i oboje, nie naradzając się w żaden sposób, skoczyli ku kobiecie.

Koty jednak nie dały za wygraną i bohaterowie szybko znaleźli się na gorącym bruku.

– Trzeba się ich jakoś pozbyć! – krzyknęła Biedronka, usiłując się osłonić przed atakiem pazurów.

– Chyba nie trzeba! – odpowiedział Kot, w jego głosie pobrzmiało zdziwienie. – Patrz! – Wskazał przed siebie.

Biedronka spojrzała w tamtą stronę, a zwierzęta, jakby na zawołanie, zrobiły to samo. Biała Kocica stała przed szklaną piramidą z założonymi na piersi rękami – chyba jeszcze nie zorientowała się, co się stało. Nie zauważyła, że złoty dzwoneczek, który jak dotąd miała zawieszony pod szyją, teraz brnął przez powietrze w stronę superbohaterów. Niczego dookoła niego nie było – poruszał się zupełnie sam. Wszyscy patrzyli na to z rozdziawionymi ustami, zbyt osłupiali, by poruszyć się choćby o centymetr.

W końcu dzwoneczek wylądował na kostce brukowej, tuż przed twarzą Biedronki. Przekrzywiła głowę z niezrozumieniem, ale na szczęście Czarny Kot zdążył zareagować, zanim zwierzęta rzuciły się na własność swojej pani.

– Kotaklizm – szepnął i dotknął dzwoneczka jednym palcem.

Ozdóbka na oczach superbohaterki rozsypała się w popiół. Kotaklizm – moc Czarnego Kota, pozwalająca na zniszczenie dowolnej rzeczy jednym dotknięciem dłoni – zawsze wywierała na niej spore wrażenie. Nie zwróciła więc zbytniej uwagi na czarnego, błyszczącego fioletem motyla, który wyłonił się ze szczątków dzwoneczka, dopóki Kot nie dźgnął jej lekko w ramię.

– Akuma – powiedział.

Biedronka w mgnieniu oka wróciła do siebie. To właśnie te niepozorne motyle – akumy – wnikały w jakąś ważną dla ofiary rzecz, a ową ofiarę zmieniały w bezwolnego sługusa Władcy Ciem. Aby mieć pewność, że akuma po opuszczeniu danego przedmiotu nie narobi więcej szkód, należało ją oczyścić, co stanowiło jedną z mocy Biedronki.

Dziewczyna zarzuciła jojo.

– Pora wypędzić złe moce! – zawołała, a jej broń otworzyła się, po czym zamknęła akumę w środku. – Mam cię! – Jojo powróciło do niej. Przesunęła palcem po jego gładkiej powierzchni, a ono otwarło się ponownie, wypuszczając na wolność niegroźnego białego motyla. – Pa, pa, miły motylku.

Kiedy tylko owad odleciał, bohaterka rozejrzała się po placu. Koty rozchodziły się w swoje strony, bowiem nie trzymała ich tam już moc superzłoczyńcy. Biała Kocica powróciła do swojej postaci sprzed przemiany i rozglądała się dookoła ze zdezorientowaniem. Włosy rzeczywiście miała długie i czarne, oczy zaś niebieskie, jednak nie aż tak jak wcześniej. Ubrana w zwiewną letnią sukienkę i słomiany kapelusz z dużym rondem wyglądała, jakby wycięto ją z reklamy o wakacjach.

Czarnemu Kotu nie umknęło, że kobieta jest naprawdę ładna.

– Wszystko w porządku? – zapytał, gdy razem z Biedronką do niej podeszli.

– Och, Czarny Kot! – krzyknęła zdziwiona. – Jestem twoją fanką!

– Naprawdę? – zamrugał z niezrozumieniem. Większość mieszkańców interesowała tylko Biedronka, nie przywykł więc do posiadania fanów. W każdym razie nie w tej postaci.

– Mogłabym – zaczęła, grzebiąc w sporej torbie, której Kot wcześniej nie dostrzegł – zrobić sobie z tobą zdjęcie?

– Jasne! – ucieszył się i razem zaczęli pozować.

Biedronka jednak nie podzielała radości żadnego z nich. Wydarzyło się dziś coś, czego nie miała pod kontrolą, i niepokoiło ją to. Na dodatek musiała jeszcze powiedzieć kobiecie, że jej dzwoneczek został zniszczony. Zwykle jedna z jej zdolności – Niezwykła Biedronka – naprawiała wszystkie zniszczone podczas walki przedmioty, jednak stanowiła ona część supermocy zwanej Szczęśliwym Trafem, bez której była niemożliwa do użycia. Jako że Biedronka podczas tej walki nie wykorzystała Szczęśliwego Trafu, nie mogła przywrócić dzwoneczka do stanu sprzed potyczki.

Choć w tamtej chwili bardziej zastanawiał ją fakt, że była to pierwsza walka, którą wygrali bez Szczęśliwego Trafu. Pierwsza od dwóch lat.

Działo się tam coś zdecydowanie dziwnego.

– Coś taka zamyślona? – Głos Czarnego Kota sprowadził ją na ziemię.

– Dzwoneczek…

– Już jej powiedziałem. – Machnął ręką. – Stwierdziła, że to nawet i lepiej, bo i tak chciała się go pozbyć.

Biedronka rozejrzała się po placu.

– Poszła już? – spytała, kiedy nie dostrzegła czarnowłosej kobiety.

– Poszła – odparł. – Pracuje w schronisku. Bardzo lubi koty. Powiedziała, że teraz trafia tam wiele zwierząt, które ucierpiały podczas upałów, i musi się nimi zająć.

– Mhm – mruknęła Biedronka w odpowiedzi, choć nie słuchała zbyt uważnie tego, co mówił. Mówiąc o dzwoneczku, miała na myśli coś innego. – Nie dziwi cię, że sam do nas przyleciał?

– No… Kto by pomyślał, że nawet zaakumowane przedmioty wiedzą, kto jest dobry?

Dziewczyna spojrzała na niego z politowaniem. 

– Sorki. – Uśmiech, jakim ją obdarzył, wcale nie wskazywał, żeby było mu przykro. – Może pogadamy o tym następnym razem?

Jego miraculum piknęło ostrzegawczo. No tak. Po użyciu supermocy bohaterowie mieli pięć minut przed przemianą zwrotną. O upływie każdej minuty informowało ich miraculum, wydając alarmujący dźwięk i usuwając elementy ze swojej powierzchni – w przypadku Biedronki znikały kropki na kolczykach, u Czarnego Kota elementy świecącej, zielonej łapki z pierścienia.

Została mu już tylko minuta.

– Okej – zgodziła się. Nie mogli odmienić się w swoim towarzystwie. Biedronka od samego początku utrzymywała, że ich tożsamości powinny pozostać tajemnicą, nawet dla nich nawzajem. Wyciągnęła w jego stronę zaciśniętą dłoń. – Zaliczone?

– Zaliczone. – Przybił jej żółwika. – Do zobaczenia, Moja Pani.

Jego kij wydłużył się na dobre kilkanaście metrów i tym samym wywindował bohatera na dach najbliższego budynku. Kot zniknął za gzymsem i tyle go widziała. Również użyła swojej broni, by się stamtąd ulotnić. Zarówno Koci Kij, jak i jojo były magiczne – o nieskończonej długości, niezniszczalne. Używanie ich jako środka transportu stanowiło tylko ułamek ich możliwości.

Uśmiechnęła się do siebie.

Wreszcie wylądowała w zaułku bardzo podobnym do tego, z którego wystartowała.

– Odkropkuj – powiedziała.

Kostium zniknął w odpowiedzi, a z kolczyka wyłoniło się czerwone kwami. Tikki spojrzała z uśmiechem na swoją właścicielkę.

– Ciekawa walka – stwierdziła.

– Bardzo – przyznała Marinette i od razu przypomniała sobie, co ją wcześniej trapiło. – Jak myślisz, dlaczego dzwoneczek przyleciał sam?

– Wybacz, Marinette, ale nie mam pojęcia. – Z oblicza kwami zniknął uśmiech, zastąpiło go zamyślenie. – Może ktoś wam pomógł?

– Pomógł? – powtórzyła sceptycznie. Westchnęła. – Kot ma rację, następnym razem o tym pogadamy. Muszę wracać do domu… 

Wyszła z uliczki i z ulgą stwierdziła, że słońce wisi już nisko nad horyzontem. Nadal grzało nieprzyjemnie mocno, lecz wkrótce miało się zrobić chłodniej. Tikki wierciła się niespokojnie w różowej torebeczce, podczas gdy Marinette skierowała się w stronę swojego domu, wciąż pogrążona w myślach. 

Czy to możliwe, że naprawdę ktoś im pomógł? Nie mogła wykluczyć takiej opcji, ale z drugiej strony bardzo się jej ona nie podobała. Byłaby to sytuacja, której nie miała pod kontrolą, nie wiedziałaby kto ani dlaczego. Nie miałaby pewności, co w takim wypadku zrobić. Zdecydowanie wolałaby, żeby nikt się nie wtrącał w ich walki.

Choć miała przeczucie, że właśnie dziś ktoś to zrobił.

Rozdział II. Jakieś ciekawe wieści?

Marinette Dupain-Cheng była uczennicą drugiej klasy liceum, które, choć nie znajdowało się aż tak blisko jak jej gimnazjum, mieściło się na tyle niedaleko, że nawet jeśli zaspała, miała szansę zdążyć na lekcje. A takie wypadki zdarzały się dziewczynie nad wyraz często, z czego bynajmniej nie była dumna. 

Rok szkolny zaczął się ledwie dwa tygodnie temu, nie chciała więc zaczynać od samych spóźnień, dlatego przezornie wstała wcześniej. Na szczęście od potyczki z Białą Kocicą temperatura nieco się obniżyła i teraz mieli w Paryżu zwyczajne, przyjemnie ciepłe lato. Marinette bardzo to odpowiadało, bo dzięki temu mogła założyć swój ulubiony, ciemnoszary żakiet. Przeglądała się właśnie w lustrze, żeby sprawdzić, czy aby na pewno o niczym nie zapomniała. Ostatecznie uśmiechnęła się do swojego odbicia i zabrawszy plecak oraz swoją nieodłączną różową torebkę, przeszła przez klapę w podłodze swojego pokoju, po czym zbiegła po schodach na dół.

– Dzień dobry, mamo! – zawołała, ujrzawszy matkę w kuchni. 

Sabine Cheng była niską i drobną kobietą. Pochodziła z Chin, mała więc typowo azjatycką urodę – skośne, szare oczy oraz ciemne krótkie włosy, które mieniły się granatowymi refleksami, dokładnie tak samo jak włosy Marinette. Ubierała się również w sposób przywodzący na myśl tradycyjny strój jej rodzinnego kraju. Kiedy jej córka usiadła przy stole, obdarzyła ją zdziwionym, acz nieco rozbawionym spojrzeniem. 

– Dzień dobry – odparła. Głos miała łagodny i miły dla ucha. – Już gotowa?

Marinette wręcz słynęła z tego, że się spóźniała lub robiła wszystko na ostatnią chwilę. 

– Mhm! – potwierdziła zdeterminowana. – W tym roku ograniczę liczbę spóźnień do minimum!

Sabine uniosła brew, stawiając przed nią talerz z kanapkami.

– Ogranicz do zera – zaproponowała. 

Dziewczyna spojrzała na nią z udawanym przestrachem.

– Wymagasz niemożliwego – stwierdziła poważnie, ale zaraz na jej twarz wpłynął uśmiech. – Tata już na dole?

– Oczywiście, rano jest najwięcej klientów.

Rodzice Marinette prowadzili cukiernio-piekarnię, cieszącą się sporym uznaniem wśród paryżan. Miejsce to mieściło się na parterze budynku, w którym mieszkali, dzięki czemu mieli wszystko zawsze na oku i pod ręką. Marinette, kiedy była młodsza, uwielbiała oglądać ich przy pracy, bo oboje bardzo kochali to, co robią. Ich córka już nie potrzebowała od nich tak wiele uwagi jak niegdyś, cieszyła się więc, że rodzice mają jakieś zajęcie, jakąś pasję, której się oddają. Uśmiechnęła się, kończąc swoje śniadanie. 

– Dziękuję! – zawołała, zrywając się z krzesła. – Do zobaczenia.

– Do zobaczenia – rzuciła za nią Sabine, zajęta akurat zmywaniem. 

Dupain-Cheng zbiegła po schodach, lecz zamiast wyjść od razu na zewnątrz, skierowała się ku drzwiom piekarni. Tom, jej ojciec, stał za ladą i obsługiwał klientów. W przeciwieństwie do swojej żony był wysoki i bardzo postawny; zdawać by się mogło, że swoją posturą wypełnia co najmniej połowę każdego pomieszczenia, w jakim się znajduje. 

– Cześć, tato! – przywitała się Marinette.

Tom zwrócił się ku niej z uśmiechem. Miał brązowe włosy, wąsy i bokobrody, ale ze swoimi ciepłymi, zielonymi oczami robił bardzo dobre wrażenie na klientach. 

– Cześć, Marinette! – ucieszył się. – Już do szkoły? 

– Tak, nie chcę się spóźnić – odparła, zaglądając, jakie smakołyki ojciec właśnie miał zacząć układać na wystawie. Dostrzegł to spojrzenie, bo podsunął jej tacę pod nos.

– Chcesz croissanta? – zapytał. – Możesz wziąć też dla Alyi.

Alya była jej przyjaciółką jeszcze z czasów gimnazjum. Jakoś się złożyło, że Marinette trafiła do tej samej klasy zarówno z nią, jak i z garstką innych swoich znajomych z poprzedniej szkoły. Cieszyło ją bardzo, że nie musiała rozdzielać się z tymi, których znała i lubiła. No… nie każdego lubiła, ale nie mogła przecież mieć wszystkiego. 

Wzięła dwa croissanty i spakowała je do papierowej torebki, którą następnie wrzuciła do plecaka.

– Dzięki. 

– Nie ma sprawy! – zawołał za nią Tom, gdy już wychodziła. – Miłego dnia!

– I nawzajem. – Pomachała do niego jeszcze, by potem znaleźć się na zalanym słońcem chodniku. Odetchnęła głęboko i wesołym krokiem udała się w stronę szkoły. Lubiła takie dni.

Dokładnie tak, jak sobie zamierzyła, znalazła się w chłodnym korytarzu równo dziesięć minut przed dzwonkiem na pierwszą lekcję. Odetchnęła z satysfakcją i zaczęła wspinać się po schodach, aby następnie ustawić się pod odpowiednią klasą. Nie zdziwiła się wcale, gdy dostrzegła, że paczka jej znajomych już tam jest i rozmawia w najlepsze. Podeszła do nich nie bez dumy.

– Że ja niby nie umiem się nie spóźniać, tak? – zaczęła na dzień dobry, bo pamiętała dobrze, że ostatnio wszyscy śmiali się z tego. – Dziesięć minut przed czasem. – Założyła ręce na piersi.

– No, Mari – zaczęła Alya – ja cię nie poznaję.

Nie mogąc się powstrzymać, obie wybuchnęły śmiechem, po czym przytuliły się na powitanie. Alya Césaire była dziewczyną o ciemnej karnacji, piwnych oczach oraz falowanych włosach do ramion, w kolorze brązowym, który wraz z długością jaśniał, przy końcu przechodząc niemal w rudy. Nosiła okulary w grubych, czarnych oprawkach i uwielbiała ubierać się w kratowane koszule, a także nie uznawała innych butów niż tenisówki. Marinette przyjaźniła się z nią od gimnazjum, lecz nawet jej nie zdradziła sekretu Biedronki, choć wiedziała dobrze, że Alya jest jej ogromną fanką – prowadziła nawet bloga w całości poświęconego superbohaterce, o nazwie Biedroblog.

– Jakieś ciekawe wieści? – zapytała Marinette, wiedząc, że jeśli dzieje się w szkole coś nowego, to właśnie Alya będzie to wiedzieć. Była jedną z ważniejszych osób prowadzących szkolną gazetkę.

Dziewczyna jednak wzruszyła ramionami.

– Jeśli pytasz o ten konkurs modowy, to na razie nic nie wiadomo. Słyszałam, że to tylko luźna myśl.

– Ale może się udać – odezwał się jeden z dwóch stojących przy nich chłopaków. Wysoki blondyn o zielonych oczach. Adrien Agreste, syn sławnego projektanta mody, Gabriela Agreste’a, a także znany model i, odkąd pewnego burzowego dnia podarował Marinette parasolkę, również miłość jej życia.

O czym, rzecz jasna, nigdy mu nie powiedziała. 

Zwróciła na niego wzrok z radością, ale i zdumieniem.

– Naprawdę?

Pokiwał głową.

– Słyszałem, jak ojciec ostatnio rozmawiał o tym z Nathalie. Chyba to rozważa.

Marinette zmarszczyła brwi. Interesowała się modą od zawsze, a Gabriela Agreste’a darzyła wielkim uwielbieniem, ale wiedziała dobrze, że ten człowiek rzadko kiedy wychodzi z domu, nie mówiąc już o angażowaniu się w jakiś konkurs dla licealistów. Na pewno był bardzo zajęty.

Choć może Nathalie, jego asystentka, jakoś go przekona?

– Strasznie bym chciała, żeby ten konkurs się odbył! – powiedziała z entuzjazmem. Marzyło jej się, żeby porównać swoje możliwości ze zdolnościami innych potencjalnych projektantów w tym samym wieku co ona. Westchnęła. 

Może konkurs odbędzie się nawet bez patronatu firmy pana Agreste’a?

– Ja też – zgodził się Nino, przyjaciel Adriena. 

– Też chcesz zostać projektantem? – zdziwiła się Marinette, bo z tego, co wiedziała, nie miał takich zapędów.

– Jasne, że nie. – Spojrzał na nią z politowaniem. – Ale na pewno będzie potrzebna jakaś muza, co nie?

Od razu wszystko stało się jasne. Nino Lahiffe, który ze swoją ciemną karnacją, piwnymi oczami i okularami mógłby uchodzić za brata Alyi, od zawsze pragnął zostać didżejem. Dlatego też zwykle miał na karku parę sporych słuchawek, a krótkie, brązowe włosy chował pod czerwoną czapką z daszkiem, gdy pozwalało mu na to otoczenie. Nauczyciele bowiem nic nie mieli do jego czapki podczas lekcji, jeśli tylko nie miał jej w tym czasie na głowie. Stoczył z nimi wiele walk, ale kiedy w zeszłym roku zagrożono mu dość znaczącym obniżeniem oceny z zachowania, postanowił przyjąć ich warunki i posłusznie zdejmował nakrycie głowy, gdy wchodził do sali.

– Niekoniecznie – odpowiedziała mu Alya, krzyżując ręce. – Zależy w jakiej formie się to odbędzie.

– O ile się odbędzie – dodała Marinette.

Nino uniósł brwi.

– Ale z was pesymiści. Jak chcecie, mogę nawet sam przekonać starego Adriena. 

– Lepiej nie – odparł Adrien, pamiętając, że ostatnim razem, kiedy Nino próbował do czegoś przekonać jego ojca, ten się wściekł, a sam Nino, uległszy złym emocjom, został zaakumowany. – Nie ma sensu. – Wzruszył ramionami. – Ale nie martw się – spojrzał na Marinette – jeśli to przyniesie jakieś korzyści firmie, na pewno się zgodzi.

– A niby jakie korzyści miałoby przynieść?

– Nathalie na pewno coś znajdzie. – Uśmiechnął się pokrzepiająco. Zawsze dobrze się dogadywał z asystentką ojca, a skoro Marinette tak na tym zależało, mógł przecież szepnąć jej słówko. Może akurat firma ojca na tym skorzysta?

– D-dzięki… – Marinette zająknęła się w odpowiedzi. Kiedyś miała straszny problem z zachowaniem spokoju w obecności Adriena, jednak z czasem nauczyła się nad sobą panować. Tylko chwilami wracało to okropne jąkanie lub przejęzyczanie, kiedy zachowanie Adriena wychodziło poza skalę uroku. 

A to udawało mu się całkiem często. 

W korytarzu rozbrzmiał dzwonek wzywający uczniów na lekcje, więc grupka przyjaciół weszła do klasy i zajęli swoje miejsca. Córka burmistrza, Chloé Bourgeois, jak zwykle zmierzyła Marinette pogardliwym spojrzeniem, kiedy ta mijała jej ławkę. Dupain-Cheng skrzywiła się tylko, ale nie zareagowała w żaden inny sposób. Odkąd pamiętała, miała z nią na pieńku.

Chloé Bourgeois była bowiem bogatą, zapatrzoną w siebie osobą i nie szanowała ani trochę uczuć innych ludzi. Mimo tego, że mogła uchodzić za naprawdę ładną – szczupła, o niebieskich oczach i lśniących blond włosach, zwykle spiętych w kucyk, z jedynie niewielką ilością makijażu na twarzy – traciła naprawdę wiele na uroku przez swój charakter. Poza tym Marinette nie przepadała za nią również dlatego, że często kręciła się zdecydowanie za blisko Adriena. 

I można by pomyśleć, że za Chloé podążało mnóstwo ludzi, którzy chcieli się z nią przyjaźnić ze względu na wysokie stanowisko jej ojca, paryskiego burmistrza, lecz sytuacja wyglądała dokładnie odwrotnie. Nikt, kto znał Chloé dłużej niż parę sekund, nie miał ochoty spędzać z nią ani chwili więcej. Panienka Bourgeois zostałaby więc zupełnie sama, gdyby nie słuchająca każdego jej słowa Sabrina. Sabrina Raincomprix. Z uwagi na fakt, iż jej ojciec pracował w policji, również ktoś mógłby chcieć się z nią zaznajomić, jednak ona zawsze przebywała z Chloé, co odstraszało pozostałych uczniów. Marinette nigdy nie miała okazji poznać jej bliżej, ale – choć Sabrina ze swoimi spiętymi opaską rudymi włosami, okularami oraz ubiorem, który przywodził na myśl szkolny mundurek, wydawała się wszystkim po prostu kujonką – Dupain-Cheng uznawała ją za nawet sympatyczną.

Sabrinę i Chloé znała jeszcze z gimnazjum i już tam trzymały się razem. One dwie, a także Alya, Nino i Adrien stanowili właśnie tę grupę osób, z którymi Marnette w liceum znalazła się ponownie w jednej klasie.

Na całe szczęście Chloé już nieco wyrosła z głupich docinek, jakimi ją niegdyś darzyła, i teraz w większości ograniczała się tylko do nienawistnych spojrzeń. Marinette nie szukała zwady, więc zwykle na to nawet nie reagowała. 

Tak i dziś minęła ją i jak gdyby nigdy nic usiadła w swojej ławce razem z Alyą. Nauczyciel pojawił się w sali niedługo po dzwonku.

Marinette czekał kolejny nieco nudny szkolny dzień.

* * *

W czasie przerwy obiadowej całą czwórką powędrowali w stronę stołówki, jednak tuż przed drzwiami Nino zatrzymał się raptownie, tak że Marinette na niego wpadła.

– Eem… – Wyjrzała niepewnie zza jego ramienia. – Wejście jest tuż przed tobą.

– Wiem, widzę – odparł i odwrócił się do nich. – Ale mam dość szkolnego żarcia.

– Minęły dopiero dwa tygodnie – zauważyła Alya z rozbawieniem.

– I przez dwa tygodnie siedzieliśmy tylko tutaj. Chodźmy gdzieś połazić! 

– Ja tam nie rozumiem, o co ci chodzi – powiedziała Marinette, wymijając go i idąc do drzwi. Osobiście bardzo lubiła szkolne jedzenie, choć rzecz jasna nie umywało się ono do potraw, które przygotowywała Sabine. 

Nino spojrzał na Adriena.

– Wybacz, stary, wiesz, że nie mogę się ruszać ze szkoły. 

Gabriel Agreste był bardzo surowym rodzicem i potrzebował absolutnej pewności co do miejsca pobytu swojego syna. Marinette to rozumiała, bo Paryż nie był całkiem niegroźny, odkąd Władca Ciem wysyłał swoich sługusów, by przejęli miracula, a pan Agreste mógł się również martwić o bezpieczeństwo Adriena, bo, jakby nie patrzeć, stał się on bardzo znany w modelingu i należał do szanowanej oraz bogatej rodziny. Marinette zaś domyślała się, że Adrien stara się mieć dobre stosunki z ojcem, dlatego też rzadko mu się sprzeciwia.

– No ta… – Nino zachmurzył się. Zerknął na Alyę. – To co, ruszamy w miasto?

Dziewczyna zaśmiała się cicho. 

– Okej, czemu nie – zgodziła się. – Możemy wam coś przynieść, jeśli chcecie – zaproponowała Marinette i Adrienowi.

– O! – Marinette nagle coś sobie przypomniała. – Mam dla ciebie rogalika! – Pogrzebała w torbie, aż wydobyła z niej croissanty, po czym podała jednego przyjaciółce.

– A dla nas nie masz? – zapytał Nino, marszcząc brwi. – Tak się nie robi. – Przybrał smutną minę, ale po iskierkach rozbawienia w jego oczach Marinette poznała, że tylko się droczy.

– Możemy wejść do piekarni po drodze – powiedziała Alya, a Nino w odpowiedzi od razu się ożywił.

– To na co jeszcze czekamy? – zawołał i poszedł skocznym krokiem w stronę wyjścia. Alya tylko uśmiechnęła się rozbawiona i pomachawszy Marinette i Adrienowi, dogoniła Nino.

Dupain-Cheng patrzyła za nimi przez chwilę, a jej myśli galopowały jak dzikie konie na łące. Już otwierała usta, żeby podzielić się nimi z Adrienem, kiedy zorientowała się, że chłopaka koło niej nie ma. Rozejrzała się zdezorientowana, aż wreszcie dostrzegła go za progiem stołówki, gdzie stał na samym końcu długiej kolejki do miejsca, w którym wydawano jedzenie. Przerwa obiadowa trwała całe półtorej godziny, a mimo to wszyscy zawsze pchali się tam na samym początku. Marinette uważała to za nieco głupie, bo przecież dla nikogo jedzenia nie zabraknie, ale z nikim się o to nie sprzeczała, bo w gruncie rzeczy sama tak robiła.

Podeszła do Adriena. 

– Zająłem ci miejsce – oznajmił i wpuścił ją przed siebie.

– Dzięki. – Uśmiechnęła się i wcisnęła do kolejki, choć czuła się nieco niezręcznie. Ale z drugiej strony…

Adrien pilnował dla niej miejsca!

Szybko się opanowała i przybrała minę neutralną, miała nadzieję, że trochę nawet znudzoną. Aczkolwiek to i tak nie miało większego znaczenia, bo chłopak stał za nią, nie widział więc jej twarzy, a i Marinette nie odwróciła się do niego, żeby porozmawiać. Układała sobie myśli w głowie, a kolejka w tym czasie przesuwała się powoli naprzód, aż w końcu znaleźli się przed sporych rozmiarów blatem oferującym im różne dodatki. 

Marinette nawet nie zastanowiła się jakoś szczególnie, co bierze, chwilę potem już była w drodze do jednego z mniejszych, jeszcze wolnych stolików. Usiadła w zamyśleniu, lecz zanim sięgnęła po szczućce, obok niej pojawił się Adrien. Nagle z przerażeniem zdała sobie sprawę, że została z nim sam na sam. Pełnej stołówki nie liczyła, przy tym stole siedzieli tylko oni.

– Zamierzasz jeść kurczaka łyżką? – zapytał, zabierając się za swoje jedzenie.

Marinette zmarszczyła brwi i przeniosła wzrok na dłonie, w których istotnie trzymała nóż i łyżkę. Po co wzięła łyżkę, skoro postanowiła odpuścić sobie zupę?

– Ten… – zaczęła, zamieniając łyżkę na widelec. – Zamyśliłam się, gapa ze mnie! – wytłumaczyła, właściwie zgodnie z prawdą. Uśmiechnęła się przepraszająco, ale miała wrażenie, iż wyszło to dziwnie nienaturalnie. Spuściła wzrok i poczęła grzebać w swoim obiedzie.

– Zdarza się. – Wzruszył ramionami. – Ale to musiało być coś naprawdę… zajmującego. 

Marinette z uwielbieniem westchnęła w duchu. Adrien był wręcz oazą dobrych manier! Tak subtelnie dał jej do zrozumienia, że chciałby wiedzieć, a jednocześnie w żaden sposób się nie narzucał. Dziewczyna miała ochotę rozpłynąć się nad jego idealnością.

Potrząsnęła szybko głową, przywołując się w ten sposób do porządku. Często zdarzało się jej tak przesadzać, nawet po tak długim czasie znajomości z Adrienem. Starała się jednak ograniczać takie myśli i zachowywać dojrzalej, lecz nie zawsze się to udawało. Czasem po prostu nie mogła mu się oprzeć.

– Hmm… – mruknęła, myśląc nad słowami. – Może faktycznie zajmującego… Tylko nie wiem, czy sobie tego nie wymyśliłam. – Zaśmiała się nerwowo, ale przeszła do rzeczy. – Nie masz wrażenia, że Alya i Nino… no… ostatnio spędzają ze sobą sporo czasu?

Adrien zamrugał oczami.

– Tak? – zdziwił się. – Może… 

– Dzisiaj też od nas uciekli.

– Hmm…

– Jakby chcieli zostać sami…

– Myślisz? – Uniósł brwi. – Przecież Nino chciał wyciągnąć nas wszystkich.

– Ale dobrze wiedział, że nie możesz ruszać się ze szkoły, chyba że Nathalie albo Goryl po ciebie przyjadą – powiedziała, a w myślach dodała, że Alya z kolei mogła przypuszczać, iż Marinette będzie chciała zostać z Adrienem. Przyjaciółka znała wszystkie jej uczucia do niego, bo Dupain-Cheng wielokrotnie o tym opowiadała.

Za to Alya nigdy nawet nie napomykała o swoich głębszych uczuciach. Zwykle mówiła o szkole albo o nowych odkryciach i przemyśleniach na temat Biedronki. 

– Nino ci o niczym nie wspominał? – zapytała.

Adrien przeżuł kawałek kurczaka, zanim odpowiedział.

– Nie, raczej nie. A czemu właściwie tak cię to zastanawia?

– No bo… – Zmieszała się trochę. – No to nasi przyjaciele, to może… nie wiem… pomóc im jakoś?

– Uważasz, że sami sobie nie poradzą? – Uśmiechnął się z rozbawieniem.

– Nie no, tego nie… – Wsadziła do ust kolejną porcję, żeby zyskać na czasie. Zanim przełknęła, zdążyła pozbierać myśli. – Chodziło mi bardziej o to, że może częściej powinniśmy… zostawiać ich samych?

– Myślisz? – zapytał znowu, choć nie wyglądał na przekonanego. 

Marinette zmieszała się jeszcze bardziej.

– Na razie to w sumie nieważne – odparła. – Tak mi tylko przyszło do głowy. Może lepiej się nie mieszać…

Ale ona tak chciała pomóc przyjaciółce! 

No i dzięki temu mogłaby częściej przebywać sam na sam z Adrienem…  Ach, marzenia!

– Chyba warto to jeszcze przemyśleć – dodał chłopak, kończąc swój posiłek. 

– Tak, masz rację – zgodziła się Marinette. Ten pomysł wpadł jej do głowy dość nagle, więc nie zastanowiła się nad tym jakoś szczególnie. Zanotowała sobie w głowie, żeby potem zamienić o tym kilka słów z Tikki. Małe kwami było mądre, zatem na pewno dobrze jej doradzi.

Mimo że oboje skończyli już jeść, jeszcze część przerwy spędzili przy stoliku, rozmawiając o zwyczajnych szkolnych sprawach. Potem, gdy już znudziło im się siedzenie, wolnym krokiem podążyli korytarzami w stronę sali, w której według planu miała się odbyć następna lekcja. Zajęło im to trochę czasu, zwłaszcza że szli, ciągle rozmawiając, a kiedy dotarli na miejsce, wśród osób już czekających pod klasami dostrzegli Alyę i Nino. Siedzieli na najniższych stopniach schodów prowadzących na następne piętro. Tak jak obiecali, przynieśli jakieś słodkości z cukiernio-piekarni Tom&Sabine.

I znowu byli we czwórkę, zajęci rozmową i śmiechami, ale Marinette nie potrafiła wyrzucić z głowy tego, że właśnie przegadała z Adrienem ponad godzinę, co stanowiło chyba najdłuższy jak dotąd czas, jaki spędzili jedynie w swoim towarzystwie.

Marinette, posuwasz się naprzód w żałośnie wolnym tempie – podsumowała samą siebie, ale ostatecznie wzruszyła ramionami. Lepiej wolno niż wcale.

Kiedy tylko zaczęła się lekcja, powróciła znów nudna i nieco senna atmosfera. Dupain-Cheng starała się skoncentrować na temacie, jednak jej myśli błądziły swobodnie pomiędzy milionem innych, niepotrzebnych w tamtej chwili, rzeczy.

Może warto byłoby wybrać się gdzieś całą paczką? Mogłaby wtedy poobserwować, co dzieje się między Nino i Alyą, a i niewykluczone, że nadarzyłaby się okazja, by naprawdę zostawić ich samych, a wtedy sami zostaliby również… ona i Adrien. To prawie jak randka przecież! Zapewne nie powinna się wtrącać w sprawy miłosne swojej przyjaciółki, ale tak jak ona tyle razy słuchała jej wzdychań do Adriena, tak teraz Marinette bardzo chciała się jakoś odwdzięczyć. Alya mnóstwo dla niej zrobiła, kiedy jeszcze w gimnazjum usiłowała razem z innymi dziewczynami z klasy jakoś wyswatać ją z Adrienem. Czas też się jej jakoś przysłużyć.

Zdecydowanie musiała to przegadać z Tikki.

* * *

Po ostatnim dzwonku Adrien Agreste przemierzał szkolny dziedziniec. Szedł wolno, bo choć miał jeszcze mnóstwo zajęć, nie lubił opuszczać tego miejsca. W szkole czuł się naprawdę dobrze – bez ciągłego nadzoru, mógł spędzać czas z przyjaciółmi i cieszyć się towarzystwem innych osób. Rzadko zdarzało się, żeby ojciec pozwalał mu wychodzić z domu gdzieś indziej niż na lekcje albo dodatkowe zajęcia, a do siebie Adrien też nikogo nie zapraszał. Gabriel Agreste nie lubił, gdy nieznane mu osoby przebywały w jego posiadłości, a tymbardziej nie spodobałoby mu się, gdyby była to grupa nastolatków. Mimo to, im więcej lat upływało, tym więcej Adrien miał swobody. Ojciec jednak dostrzegał, że jego syn dorasta i że nie będzie mógł wiecznie mówić mu, co ma robić.

Adrien jednak wierzył, że Gabriel robi to wszystko dla jego dobra, toteż starał się być posłuszny, choć nie zawsze się z nim zgadzał.

Dotarł wreszcie do srebrnego samochodu, którym Goryl – jak nazywał swojego szofera – codziennie woził go do szkoły i z powrotem. Czasami towarzyszyła mu Nathalie, asystentka pana Agreste’a, lecz dziś w aucie siedział tylko on, jak zwykle ponury i milczący. Właściwie to był tak wielkim mężczyzną, że Adrien za każdym razem się dziwił, jak mieści się w tym samochodzie.

Wsiadł i przywitał się. Odpowiedział mu cichy pomruk. Adrien naprawdę lubił Goryla, ale żałował, że szofer nigdy nic nie mówi, dlatego właśnie wolał, gdy razem z nim przyjeżdżała Nathalie. Ona zawsze zaczynała od pytania, czy wszystko jest w porządku. Choć była chłodna i profesjonalna, jako jedyna starała się mu okazać coś na kształt troski po tym, jak osiem lat wcześniej zaginęła jego matka. 

Samochód ruszył z miejsca; opony zachrzęściły na podjeździe, by następnie wytoczyć się na gładki asfalt. Pomknęli przez ulice w stronę rezydencji Agreste’ów, a Adrien w tym czasie zamyślił się nad tym, co powiedziała mu dzisiaj Marinette. Jeśli miał być szczery, sam nie zwrócił na to zbytniej uwagi, ale może dziewczyna miała rację i Nino i Alya faktycznie czuli coś do siebie? On, w przeciwieństwie do Marinette, uważał, iż nie powinien mieszać się w sprawy sercowe kumpla, chyba że on sam wyraźnie go o to poprosi. 

Nagle jego rozmyślania przerwał głośny huk. Niemal w tym samym momencie auto zaczęło gwałtownie hamować. Adrien ze strachem poczuł, że koła tracą przyczepność, a pojazd zaczyna obracać się na drodze, lecz na szczęście chwilę później się zatrzymał, choć stał teraz w poprzek jezdni. Jadący za nimi kierowcy również musieli zahamować, a nie szczędzili przy tym klaksonów. Zapanował chaos i harmider.

Adrien wyjrzał przez okno i już chciał wysiąść, ale powstrzymał go szofer, gestem nakazując pozostać w samochodzie. Agreste posłuchał, ale wychylił się bardziej, żeby dojrzeć, co ich właściwie zatrzymało. Przed nimi na drodze leżała niekształtna kula brązowego lśniącego metalu. Utworzyła w jezdni spore zagłębienie, a asfalt wokół niej popękał i kruszył się. Bez wątpienia to właśnie ona, spadając, narobiła takiego okropnego hałasu. 

Adrien zmrużył oczy, bo kawał metalu wydał mu się nagle dziwnie znajomy. Jego serce zaczęło bić szybciej. To była jedna z dwóch głów pomnika, który dwa lata wcześniej wzniesiono w parku znajdującym się tuż obok jego dawnego gimnazjum. Rzeźba przedstawiała parę paryskich superbohaterów, ale najwyraźniej komuś się ona bardzo nie podobała.

W asfalcie leżała bowiem wykonana z brązu głowa Biedronki. 

Chłopak rozejrzał się uważnie dookoła, po czym ukradkiem wymknął się z samochodu. Przebiegł szybko ulicę, uważając, by Goryl go nie zauważył, i ukrył się za załomem najbliższej kamienicy. Rozchylił poły koszuli, którą miał na sobie, a z której wyleciało małe, nieco dziwne stworzonko.

Istota o małym ciele, lecz dużej głowie, cała czarna, z zielonymi oczami, kocimi uszami, ogonem i wąsikami.

Plagg – kwami Czarnego Kota.

– No nie, znowu? – Kwami jęknęło przeciągle. – Jak ja się mam wyspać?

Adrien uniósł brwi.

– Od ostatniego ataku minęło już kilka dni – zauważył. 

– To tak o wieczność za mało.

Chłopak przewrócił oczami.

– Nie mamy czasu – powiedział i wyciągnął przed siebie prawą pięść. – Plagg, wysuwaj pazury!

Kwami Czarnego Kota zostało pochłonięte przez pierścień.

Rozdział III. Co to za jeden?!

– Co o tym myślisz? – zapytała Marinette, kiedy już opowiedziała Tikki o wszystkich swoich dotychczasowych pomysłach.

Wracała akurat do domu i pomimo tego, że w prostszej linii miała znacznie bliżej, wybrała drogę przez mniejsze, mniej uczęszczane uliczki. Chciała koniecznie porozmawiać ze swoim kwami, a to dawało większe poczucie bezpieczeństwa. Tikki cały czas siedziała ukryta w torebce, ale Marinette wolała dmuchać na zimne i nie ryzykować, że ktoś się nią zainteresuje, gdy zauważy, że mówi – na pozór – sama do siebie. Przechadzała się więc po okolicy wolnym krokiem, starając się jak najbardziej ściszyć głos i ledwie poruszać ustami.

Kwami zmarszczyło swoje małe czółko, zastanawiając się nad słowami właścicielki.

– Naprawdę uważasz, że Alya potrzebuje pomocy w tej sprawie? – zapytało w końcu. 

Marinette zerknęła do torebki.

– A co? 

– Alya raczej nie jest osobą, która – zamilkła, szukając odpowiednich słów – nie radzi sobie sama… 

– No i może właśnie z tego powodu wstydzi się przyznać! – upierała się Marinette.

– A może po prostu nie chce, żeby ktoś się wtrącał w jej sprawy? – zauważyła Tikki nieśmiało. – A tak właściwie to nawet nie masz pewności, czy Alya rzeczywiście czuje coś do Nino. To tylko twoje przypuszczenia.

– Ale one nie wzięły się znikąd. – Dziewczyna schyliła się, by przejść pod nisko wiszącą gałęzią, po czym skręciła w dróżkę prowadzącą między budynkami znajdującymi się niedaleko piekarni jej rodziców. – To wnioski wysnute z wielu godzin obserwacji!

– Masz na myśli tę jedną, dzisiejszą obserwację?

Dziewczyna zatrzymała się i spojrzała na kwami z miną typu: „Musiałaś to powiedzieć?”.

– No dobra, masz rację – przyznała w końcu. – Tak mi się po prostu dzisiaj pomyślało, ale to przecież całkiem pasuje.

– Adrien chyba ma rację, że warto byłoby się nad tym jeszcze zastanowić. – Tikki próbowała nieco ostudzić jej zapał.

– Tak, Adrien ma rację. – No bo jak mógłby nie mieć? – Dlatego zamierzam przyjrzeć się temu dokładniej. 

Tikki nie odpowiedziała, nie umiejąc się zdecydować między rozbawieniem a westchnięciem. Przyzwyczaiła się już, że jej właścicielka była bardzo dobrą osobą, jednak czasem miewała naprawdę dziwaczne pomysły. I choć chęć pomocy Tikki uważała za zdecydowanie dobrą, o tyle pomaganie wbrew czyjejś woli już nie wydawało się takie wspaniałe. Z niektórymi rzeczami ludzie po prostu wolą zmierzyć się sami. 

Już chciała wspomnieć o tym Marinette, gdy nagle dobiegł je głośny łomot. Kwami wychyliło się z torebki, usiłując dostrzec, skąd taki hałas.

– Co to było? – spytało zdezorientowane. 

Marinette patrzyła z przestrachem w stronę parku, który znajdował się obok jej domu. 

– Coś jakby – zaczęła, a jej głos zadrżał lekko – coś jakby wybuch… – Zmrużyła oczy, usiłując dostrzec, co dzieje się za wysokim metalowym ogrodzeniem.

– Superzłoczyńca? 

– Na to wygląda – odparła, cofając się z powrotem z chodnika na otoczoną budynkami dróżkę, gdzie przemieniła się, nie tracąc ani chwili.

Ułamek sekundy później Biedronka już stała na dachu, przyglądając się sytuacji z góry. Skuliła się trochę, gdy powietrzem wstrząsnął kolejny wybuch. Rozejrzała się dookoła i ujrzała już pędzącego w jej stronę Czarnego Kota. Nie poczekała na niego; wiedziała, że już ją dostrzegł. Zamiast tego przehuśtała się nad ulicą i ogrodzeniem parku, by następnie niemal bezszelestnie wylądować za splątanymi gałęziami parkowych krzewów. Zza tej gęstwiny złoczyńca nie miał szans jej dostrzec. Nie minęło ani pół minuty, a Czarny Kot już był obok niej.

– Coś ciekawego? – zapytał, usiłując dostrzec cokolwiek, tak żeby ofiara akumy go nie zauważyła. 

– Jeszcze nie wiem. Widziałam tylko wybuch. Wyglądało to dość groźnie…

Czarny Kot uśmiechnął się, patrząc na pozostałości przedstawiającego ich pomnika.

– Tylko nie trać głowy, piękna. – Mrugnął do niej. 

Na początku nie zrozumiała, ale kiedy zerknęła na rzeźbę, której brakowało kilku części – w tym głowy Biedronki – przewróciła oczami. Czarny Kot flirtował z nią, kiedy tylko się dało, i choć ona nawet po tylu wspólnych misjach miała go wciąż jedynie za przyjaciela, który podrywa każdą napotkaną dziewczynę, on w rzeczywistości świata poza nią nie widział. Przyzwyczaił się już do myśli, że zawsze zostanie zignorowany lub spławiony, ale lubił to robić. Wtedy był sobą.

No i wciąż nie tracił nadziei. 

Nagle jednak oboje zapomnieli o błahostkach, a skupili się na misji, gdy w zasięgu ich wzroku pojawił się superzłoczyńca.

Był wysoki i lekko zgarbiony, przez co jego ręce sprawiały wrażenie nienaturalnie długich. W jednej z nich trzymał rakietkę do tenisa – śnieżnobiałą, podobnie jak wszystko, co miał na sobie. A miał szorty, koszulkę z kołnierzykiem, sportowe buty i bandanę na czuprynie czarnych włosów. Od zwykłego tenisisty odróżniała go jednak zakrywająca górną połowę twarzy maska – również biała – i skóra, która barwą przywodziła na myśl kolor akumy. Była bowiem czarna, lecz połyskiwała jakimś złowrogim, fioletowym blaskiem. W obliczu złoczyńcy dało się dostrzec zaledwie namiastkę człowieka  – z otworów na oczy ziała pustka, zaś pod niekształtną wypukłością nosa lśniła jedynie jasna linia ust. Mógł je wygiąć w uśmiechu lub w grymasie złości, ale na pewno nie otworzyć. Biedronkę przeszedł dreszcz, gdy patrzyła z jakim spokojem się porusza, jak wolno i dokładnie przygląda się otoczeniu. Czy pomimo braku oczu widział normalnie?

– Pierwszy raz widzę coś takiego – szepnął Czarny Kot, nie mniej osłupiały od niej. – Gość jest dziwnie…

– …niepokojący – dokończyła za niego.

Oboje mieli wrażenie, że od ofiary akumy bije jakaś nieuzasadniona aura szaleństwa.

Czarny Kot zerknął na Biedronkę z ukosa.

– To co, na trzy? – zapytał, dobywając kija.

Biedronka skinęła głową, po czym szeptem doliczyła do trzech i bohaterowie równocześnie wyskoczyli ze swojej dotychczasowej kryjówki. Ułamek sekundy później krzewy, w których dopiero co się chowali, eksplodowały z hukiem, a siła wybuchu nieco wypchnęła Biedronkę i Czarnego Kota z toru lotu. Zdezorientowani wylądowali na środku placu. Kot oparł się na swojej broni, Biedronka upadła na kolana. Eksplozja nie była szczególnie duża, ale wystarczająca, żeby wywołać oszołomienie i nieprzyjemne dzwonienie w uszach.

Dziewczyna potrząsnęła głową, usiłując pozbyć się irytującego dźwięku.

– Nieładnie jest ukrywać się przed gospodarzem. – Głos miał nieprzyjemny i chrapliwy. Każde słowo rozbrzmiewało głucho w ciszy, jakby powtarzało je echo.

Biedronka i Czarny Kot doszli do siebie i przyjąwszy pozycje bojowe, czekali. Co właściwie spowodowało wybuch? Na co mieli uważać? Wymienili spojrzenia, po czym zgodnie zaatakowali z dwóch stron. Złoczyńca odbił jojo rakietką, a ono w odpowiedzi poleciało w siną dal. Drugą ręką zablokował Koci Kij.

– To wszystko jest zbędne – powiedział, mimo że jego usta wciąż stanowiła nieprzerwana linia, która wygięła się w delikatnym uśmiechu.

Bohaterowie szybko wycofali się na bezpieczną odległość.

– Zbędne? – zapytała Biedronka. – Niszczysz miasto!

Jego maska zmarszczyła się, tak jakby marszczył brwi. 

– Niszczę? – zdziwił się. – Nie. To tylko zaproszenie. – Ukłonił się lekko. – Jestem zaszczycony, że zechcieliście skorzystać. 

Oboje ciągle podchodzili do niego z wielką rezerwą; nie umknęło to jego uwadze. Zaśmiał się i rozłożył ręce, jakby chciał pokazać, że nie stanowi zagrożenia.

– Dajcie spokój, walka nie jest potrzebna. – Przekrzywił głowę w bok, jak gdyby z zaciekawieniem. – Możemy się dogadać.

– Dogadać? – parsknął Kot. – Oddasz nam zaakumowany przedmiot po dobroci? – spytał z ironią, bo wiedział, że na pewno nie o to chodzi. Złoczyńca spojrzał na swoją rakietkę; przelotnie, praktycznie nie zatrzymał na niej wzroku, ale jednak spojrzał.

Zielone oczy Kota błysnęły triumfalnie. Przynajmniej już wiedzieli, gdzie jest akuma.

– Och, nie – odparł. – To polega na tym, żeby każda ze stron odniosła korzyści, nie tylko wy. – Uśmiechnął się znowu, lecz szybko spoważniał. – Wszyscy czegoś chcą, wszyscy mają pragnienia. Ja mam. Władca Ciem ma. I wy też. 

– Tak? A kim ty jesteś, żeby decydować o tym, czyje pragnienia się spełnią? – odezwała się Biedronka wyzywająco.

– Ja? Na imię mi Tenisista. I nie jestem nikim ważnym, naprawdę. Ja tu tylko pośredniczę. I wcale o niczym nie decyduję. Dostałem zadanie, to wszystko. Co będzie dalej – w jego ręku pojawiła się nagle piłeczka tenisowa – zależy już tylko od was. 

– Brzmi jak groźba – uznał Czarny Kot.

– Ale nią nie jest. – Puste oczodoły zwróciły się ku niemu. – Tylko informuję. Bo widzisz… mam nad wami przewagę. Znam wasze umiejętności, wy moich nie znacie. No i mogę doprowadzić do spełnienia waszych marzeń. Nie uważacie, że warto się przynajmniej zastanowić? Na pewno czegoś chcecie. Odzyskać coś, co straciliście, zdobyć to, czego obecne warunki nie pozwalają wam zdobyć, stać się kimś wielkim… bogatym… pozbyć się samotności i zyskać szacunek… Otrzymać miłość od kogoś, kogo kochacie… – Zauważył, że powieka Biedronki drgnęła lekko. – Trafiłem, prawda? Ludzie od zawsze szukają miłości, nawet jeśli bez niej poradziliby sobie równie dobrze, a może i lepiej… Ale w porządku, Biedronko. Władca Ciem spełni twoje życzenie. W zamian musisz tylko – wyciągnął ku niej dłoń – oddać mi swoje miraculum.

Zmarszczyła brwi, nieufnie patrząc na jego czarne palce.

– Wierz mi, że magiczny kamień za miłość, wieczną i prawdziwą, to niewielka cena.

– A ty wierz mi – wtrącił się Czarny Kot – że Biedronka sama potrafi zdobyć to, czego chce. – Zwrócił się do dziewczyny i mrugnął do niej porozumiewawczo. 

Ona w odpowiedzi spojrzała na niego z politowaniem i ponownie odwróciła się do Tenisisty, tym razem tak samo pewna siebie jak zawsze.

– Czarny Kot ma rację – powiedziała. – Nie będziemy z tobą negocjować. Oddasz nam rakietkę albo sami ją sobie weźmiemy. 

Jojo i Koci Kij poszły w ruch i zaczęły zataczać niebezpieczne koła w rękach swoich właścicieli. 

Maska Tenisisty zmarszczyła się, jakby złoczyńca ściągnął brwi w zamyśleniu. Odbił piłeczkę dwa razy od ziemi. 

Przymierzył się do serwisu.

– Wedle życzenia – powiedział tak cicho, że ledwie dosłyszeli. 

Szok odbił się na ich twarzach, kiedy zdali sobie sprawę, co mężczyzna zamierza zrobić. Oboje odskoczyli na boki w tej samej chwili, w której Tenisista posłał piłkę w stronę superbohaterów. Chcieli oddalić się szybciej, mieli wrażenie, że każdy ruch jest zbyt ociężały, a wszystko dzieje się jak na zwolnionym filmie. I Kot, i Biedronka już domyślili się, jaką moc złoczyńca posiada, wiedzieli, że muszą uciec. A tymczasem zdawało im się, że choć ich stopy odkleiły się od podłoża, to ziemia ciągle ich przyciąga, jakby nie chciała pozwolić nikomu uciec.

Tak jak przyciągała zieloną, tenisową piłeczkę.

 Jej powierzchnia ledwie dotknęła gruntu, a powietrzem wstrząsnął wybuch. Huk rozpłynął się jak fala, której nikt się nie spodziewał. Biedronka i Czarny Kot na szczęście znaleźli się poza zasięgiem eksplozji. Zdyszani, nie tylko ze zmęczenia, usiłowali poukładać sobie w głowie stan obecnej sytuacji. Oboje zdawali sobie sprawę, że moc Tenisisty jest jak dotąd najbardziej niszczycielską i niebezpieczną zdolnością, z jaką mieli okazję się mierzyć. Żaden z dotychczasowych wysłanników Władcy Ciem nie stwarzał aż tak dużego zagrożenia dla ludzkiego życia. 

Bohaterowie wymienili spojrzenia, porozumiewając się bez słów. Nie mieli czasu na zabawy ani na wymyślanie skomplikowanych planów. Musieli jak najszybciej unieszkodliwić Tenisistę, zanim komuś stanie się poważna krzywda. Bez większego zastanowienia przystąpili do ataku.

Rozbiegli się na dwie różne strony, chcąc otoczyć złoczyńcę. Tenisista nie dał się jednak oszukać i w odpowiedzi zaczął bombardować ich gradem wybuchających piłek. Czarny Kot, używając swojego kija, raz po raz zmieniał kierunek biegu, żeby nie zostać trafionym, Biedronka zaś ukryła się w koronach drzew i przeskakując z jednej gałęzi na drugą, przybliżała się powoli do swojego celu. Pozostawiała po sobie jedynie dymiącą i zwęgloną ścieżkę dotkniętych wybuchem pni.

– Kończą ci się opcje, Biedronko! – wykrzyknął Tenisista i posłał w jej stronę kolejną piłkę.

Dziewczyna z przestrachem zdała sobie sprawę, że złoczyńca ma rację – w zasięgu jej wzroku znajdowało się już tylko parę niezniszczonych drzew, które na dodatek były zbyt daleko, by ot tak sobie na nie przeskoczyć. Nie mając wyboru, wyskoczyła w górę i zarzuciła jojo na oślep. W tej samej chwili jej dotychczasowa przystań zniknęła w płomieniach. 

Fala uderzeniowa nieco wybiła ją z rytmu, przez co Biedronka wypadła z toru swojego lotu. Ku jej przerażeniu jojo nie zaczepiło się o nic i upadło bezwładnie na ziemię, a ona sama zaczęła spadać. Cały widok przysłonił ciemny i gęsty dym, w uszach jej dzwoniło, nie mogła zebrać myśli. Leciała bezwładnie w dół, choć i tego nie była pewna; gdzieś na skraju świadomości usłyszała chrapliwy śmiech Tenisisty. To oczywiste, że zanim zdąży się pozbierać, złoczyńca ją dopadnie…

Wszystko to trwało może z sekundę, kilka chaotycznych uderzeń serca, a potem, w jednej chwili, Biedronkę ogarnął spokój, gdy poczuła łapiące ją ramiona. Dym, który napierał nieprzyjemnie na jej płuca, ustąpił miejsca świeżemu powietrzu. Przez zaciśnięte powieki dostrzegła, iż zrobiło się jaśniej, jakby znaleźli się odpowiednio daleko od chmury przesłaniającej słońce. Nikt jej nie atakował, nikt nie próbował pozbawić jej kolczyków. 

Czarny Kot znów ją ocalił.

Otworzyła oczy, lecz niemal natychmiast je zmrużyła. Źrenice powoli przyzwyczajały się do światła. Kiedy wreszcie mogła coś ujrzeć, z przestrachem zdała sobie sprawę, że to nie Czarnemu Kotu zawdzięcza ratunek. Nikogo poza nią bowiem w uliczce nie było. 

Albo raczej ona nikogo więcej nie widziała.

Jej serce przyspieszyło biegu, gdy zdała sobie sprawę, że coś ją trzyma, bo unosiła się wciąż nad ziemią, jednak niczego tam dostrzec nie mogła. Z przestrachem zerwała się z miejsca, odskakując od niewidzialnej podpory na bezpieczną odległość. Przygotowała jojo do ataku.

– Kto tu jest?! – zawołała, na próżno usiłując wychwycić jakiś ruch.

W odpowiedzi pojawił się przed nią chłopak. Był prawie o głowę wyższy od niej – brązowe, postawione na żelu włosy zdawały się dodawać mu dodatkowych centymetrów. Na samym środku miał pojedyncze zielone pasemko, opadające lekko na czoło. Łuski, z jakich składał się jego kostium, błyszczały delikatnie w słońcu, a całość mieniła się zielenią, przechodzącą gdzieniegdzie w jaśniejsze – żółtopomarańczowe – elementy. W pasie przewiązał sobie niezbyt grubą linę zakończoną srebrną kotwiczką z czterema hakami. Za nim raz po raz zwijał się i rozwijał długi, zwężający się przy końcu ogon. Ukryte za maską ciemnoszare oczy patrzyły na Biedronkę z jakimś nieodgadnionym wyrazem, zaś ich właściciel uśmiechnął się nieznacznie kącikiem ust. 

– Wybacz – rzekł, unosząc uspokajająco dłoń. – Nie chciałem cię wystraszyć.

Biedronka zmarszczyła brwi, przyglądając mu się czujnie. Wyglądał podobnie jak ona i Czarny Kot. Po dłuższej chwili jej uszu dobiegł ostrzegawczy sygnał i dostrzegła srebrną bransoletę na jego lewym przedramieniu. Była długa, bo sięgała od nadgarstka niemal do łokcia, podzielona na pięć wyraźnych części. Kiedy dźwięk ucichł, ta znajdująca się najwyżej zamigotała i zniknęła. Dziewczyna jednak szybko dostrzegła, że tak naprawdę tylko zmieniła kolor na zielony i wtopiła się w resztę kostiumu. Dość jednoznacznie kojarzyło się to z miraculum.

– Jesteś nowym superbohaterem? – zapytała nieufnie.

Skinął głową.

– Nazywam się Kameleon.

Przekrzywiła głowę, jakby go oceniając.

– Ja jestem Biedronka – powiedziała w końcu, na co jego uśmiech poszerzył się nieco.

– Wiem, kim jesteś – odparł. – Chyba każdy to wie. Ale – spojrzał na nią znacząco – to chyba nie jest najlepsza chwila.

Najpierw zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, ale kiedy tylko Kameleon kiwnął głową w stronę parku, do jej świadomości zaczęły docierać dudniące huki eksplozji. Pochłonięta przybyciem nowego superbohatera, odgrodziła się od nich jakąś myślową barierą, lecz teraz wszystko zaczęło docierać do niej ze zdwojoną siłą.

Jak długo byli poza polem walki?

Co z Czarnym Kotem?

– Mogę pomóc. – Kameleon po raz drugi sprowadził ją na ziemię. 

Nie miała czasu się zastanawiać. Pokiwała energicznie głową i machnęła do niego, żeby poszedł za nią. 

Wybiegli zza załomu, by dostrzec niemal całkiem zniszczony park. Pozostałości drzew i krzewów dymiły się, barwiąc przestrzeń na szaro. Rzeźba Biedronki i Czarnego Kota stała na pół zniszczona, a jej odłamki walały się po usianym kraterami trawniku, przemieszane z kamiennymi częściami rozwalonej fontanny.

Czarny Kot nie zauważył ich, zbyt zajęty unikaniem ataków Tenisisty. Złoczyńca nie dawał mu ani chwili na odpoczynek, bohater musiał cały czas być w ruchu, by nie zostać trafionym. Przeskakiwał więc po resztkach drzew oraz po jeszcze nieuszkodzonych latarniach i rozglądał się we wszystkie strony, jakby czegoś szukał. Biedronka nie miała pojęcia czego, bowiem jego przeciwnik był doskonale widoczny, ale szybko zrozumiała.

– Biedronka! – krzyknął, znów omiatając park wzrokiem. – Gdzie jesteś?!

– Jestem! – odkrzyknęła, wbiegając na pole walki. – Uważaj!

Tak bardzo mu ulżyło, kiedy zobaczył ją całą i zdrową, że zagapił się, przez co ledwie uniknął następnego pocisku. Kawałki szkła z górnej części latarni nie dosięgnęły go tylko dlatego, że Biedronka w porę osłoniła go tarczą utworzoną przez niewiarygodnie szybkie kręcenie jojem. W mgnieniu oka skryli się za zdewastowaną podstawą parkowej fontanny. Kameleon dołączył do nich, ani nie zauważyli kiedy.

Czarny Kot już otworzył usta, żeby podziękować swojej towarzyszce, ale zamknął je, gdy dostrzegł nowego superbohatera. Zmarszczył brwi. Nie mieli jednak czasu teraz się przedstawiać.

– Szczęśliwy Traf! – Biedronka wyrzuciła jojo w górę. Rozbłysło jasne światło, z którego prosto na jej dłonie spadło czerwone pudełko ozdobione czarnymi kropkami. Z niewielkiego otworu na górze wystawał skrawek cienkiego, białego materiału. – Chusteczki?!

Kameleon spojrzał na nią przelotnie, ale nic nie powiedział, za to Czarny Kot od razu zapomniał o jego obecności.

– No nie wygląda, żeby miał katar – stwierdził, patrząc na Tenisistę.

Złoczyńca już szedł powoli w ich stronę, jednak na razie nie atakował. Echo wybuchów rozpłynęło się w ciszy. Głos Tenisisty wydawał się nienaturalnie głośny w tej głuszy. 

– Czy już rozumiecie, że to nie ma sensu? – zapytał na pozór łagodnie. – Rozejrzyjcie się. Widzicie, co zrobiliście?

Głowa Biedronki wychynęła zza fontanny, jakby w odpowiedzi na jego słowa. Dziewczyna jednak wcale nie przyglądała się zniszczeniom, jakich dokonał. Szukała wskazówek. 

Urok Szczęśliwego Trafu stanowiło wykorzystanie w nietypowy sposób jakiegoś niby nieprzydatnego przedmiotu, który zawsze pozwalał pokonać złoczyńcę. Jedynym zadaniem Biedronki było domyślenie się, jak go użyć.

Wreszcie w oczy rzuciła się jej piłeczka w dłoni Tenisisty, woda wypływająca gdzieniegdzie z rozbitej fontanny i pudełko chusteczek, które trzymała w dłoniach. Ostatecznie jej wzrok spoczął na Czarnym Kocie i Kameleonie. Zmarszczyła brwi z determinacją i przykucnęła blisko miejsca, gdzie krople wody skapywały z kamienia na ziemię.

– Masz rację – powiedziała do Tenisisty. – Straszny tu bałagan…

– Gdybyście oddali mi miracula, nie doszłoby do tego – zauważył. – Paryż to piękne miasto, nie musimy go dalej niszczyć… 

Podczas gdy złoczyńca zajęty był swoją przemową, dziewczyna zwróciła się do towarzyszy.

– Kocie – szepnęła – odwrócisz jego uwagę. 

Czarny Kot skinął głową. Biedronka wyjęła wszystkie chusteczki z opakowania i mocząc je lekko, zaczęła lepić z nich papierową kulkę. Nie przerywając pracy, zerknęła kątem oka na bohatera w zielonym kostiumie.

– Kameleonie, na mój znak… 

On również pokiwał na zgodę, po czym wziął do ręki swoją broń. Przygotowywał się.

Tenisista zaś mówił dalej.

– …wszyscy popełniamy błędy, ale Władca Ciem może wybaczyć wam wasze. Poddajcie się teraz, a jeszcze będziecie mieli szansę na spełnienie waszych życzeń…

Biedronka uśmiechnęła się chytrze, kończąc swoją pracę. Kulka z chusteczek, choć miękka, nasiąknęła wodą, więc nie była wcale lekka, a teraz miała już rozmiary piłeczki.

Piłeczki tenisowej. 

– Wiesz – zaczęła Biedronka, podnosząc się z miejsca – mam wystarczająco dużo szczęścia, więc nikt nie musi spełniać moich życzeń. Czarny Kocie!

Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać – wyskoczył z kryjówki i tak jak dziewczyna się spodziewała, od razu ściągnął na siebie ogień. Tenisista zaserwował w jego kierunku. Piłka opuściła jego dłoń.

I na ten moment Biedronka czekała.

– Tenisisto! Łap! – Zamachnęła się z całej siły i rzuciła mokrą kulką prosto w niego. On zaś, w bardzo ludzkim odruchu, złapał ją jedyną wolną ręką – tą, w której pojawiały się nowe pociski. 

Tylko że nowy nie mógł się pojawić, jeśli nie miał na to miejsca.

– Kameleon!

Chłopak bez słowa wybiegł zza kamieni, po drodze wyrzucając kotwiczkę. Tenisista chciał go zaatakować, ale w dłoni miał tylko przemoczone chusteczki, z czego zdał sobie sprawę już po odbiciu. Przez tę krótką chwilę broń Kameleona zdążyła dosięgnąć śnieżnobiałej rakietki. Superbohater wyrwał ją złoczyńcy z ręki i pokierował od razu w stronę Czarnego Kota, który zręcznie złapał paletkę w locie.

– Kotaklizm – powiedział z uśmiechem.

Rakietka rozpadła się w jego dłoni.

Akuma wydostała się z jej szczątków, lecz nie nie odleciała zbyt daleko, bo wtem pochwyciło ją jojo Biedronki. Nie minęła chwila, a dziewczyna już żegnała się z białym motylem. Następnie, rozejrzawszy się po placu, podeszła do porzuconego na trawie pudełka po chusteczkach. Podrzuciła je w górę.

– Niezwykła Biedronka! – zawołała.

Na ich oczach park zaczął wracać do swojego poprzedniego stanu. Wszystkie drzewa i krzewy ponownie odżyły zielenią, kratery znów wypełniła pokryta trawą gleba. Odłamki szkła poskładały się w szybki i zajęły swoje miejsce w latarniach, a rzeźba Biedronki i Czarnego Kota stała się na powrót jedną lśniącą całością. Ciszę wypełnił cichy chlupot wody płynącej z dopiero co naprawionej fontanny.

Biedronka odetchnęła z ulgą.

Najwyraźniej mieszkańcy zrozumieli, że zagrożenie minęło, bo zaciekawieni gapie pojawili się na ulicach i w oknach okolicznych budynków. Nie upłynęło nawet pół minuty, a usłyszeli syreny policyjne i dookoła parku zaroiło się od radiowozów, z których powyskakiwali gotowi do interwencji policjanci. Biedronka skrzywiła się na myśl, że choć ofiara akumy niczego nie pamiętała i zastniała sytuacja nie była jej winą, wobec takiego niebezpieczeństwa, jakie stanowiła, będzie musiała zostać przesłuchana przez policję. Funkcjonariuszom na pewno nie da to zbyt wiele poszlak, a już na pewno nie doprowadzi ich do Władcy Ciem, mimo że taką właśnie mieli nadzieję, jednak policja musiała podjąć jakieś działania. A przynajmniej musiała mieć jakieś wrażenie, że kontroluje sytuację.

Mężczyzna, którego właśnie uratowali od wpływu akumy, wyglądał na co najmniej trzydzieści lat i rzeczywiście miał na sobie biały strój do gry w tenisa. Jego rakietka, również naprawiona przez Niezwykłą Biedronkę, leżała obok niego na trawie, lecz on nawet nie zwrócił na nią uwagi. Rozglądał się zdezorientowany dookoła, a widok całego tego zbiegowiska policjantów wcale go nie uspokajał. Dziewczyna podeszła do niego i podniósłszy paletkę, zagadnęła:

– Niech się pan nie martwi. – Delikatnie wcisnęła mu przedmiot w dłoń. – Był pan pod władzą akumy, to czysta formalność – powiedziała, wskazując głową radiowozy. Uśmiechnęła się do niego ciepło.

– Dziękuję, Biedronko – odparł, po czym skierował się ku policjantom, by jak najszybciej mieć to z głowy.

Bohaterka patrzyła za nim przez chwilę, jednocześnie ze smutkiem i jakimś ognikiem gniewu. To było niesprawiedliwie, że tyle niewinnych osób musiało odpowiadać za zbrodnie Władcy Ciem. A ostatnimi czasy ofiary akumy, choć pojawiały się rzadziej, coraz bardziej dawały się superbohaterom we znaki. 

Z rozmyślań wyrwał ją ostrzegawczy dźwięk dobywający się z jej kolczyków.

Odbiegła od całego zamieszania, by potem wskoczyć na dach, z którego Kameleon i Czarny Kot przyglądali się wszystkiemu. Każde z nich wykorzystało swoją supermoc, więc musieli być gotowi, aby się szybko wycofać, lecz mimo to wciąż obserwowali, jak funkcjonariusze zabierają ich niedawnego przeciwnika do samochodu. Biedronka westchnęła nieco ponuro i chciała podzielić się swoimi myślami z Kotem, ale ten ją uprzedził.

– Co tam się wydarzyło?! – zapytał z naciskiem, a w jego tonie dało się słyszeć zdenerwowanie. – Tak nagle zniknęłaś!

Dziewczyna, odrobinę zdziwiona jego zachowaniem, uniosła ręce w obronnym geście.

– Miałam mały problem, ale na szczęście ktoś mi pomógł… – Wskazała głową na stojącego na samym skraju dachu Kameleona. On zerknął na nich przelotnie, lecz nie okazał większego zainteresowania.

– Właśnie – odparł Kot, ostentacyjnie pokazując superbohatera palcem. – Co to za jeden?!

– Spokojnie, Kocie – mruknęła Biedronka w odpowiedzi. – To jest Kameleon. I…

– …i już musi iść – wpadł jej w słowo Kameleon. 

Nawet nie zauważyli, kiedy podszedł. 

Uśmiechnął się lekko do Czarnego Kota.

– Miło było poznać – powiedział, po czym zwrócił się do Biedronki. Ujął jej dłoń, pochylił się lekko i delikatnie musnął wargami wierzch kostiumu. 

Nawet tego nie poczuła.

– Na pewno za niedługo znów się spotkamy – dodał, gdy już się wyprostował. Kącik jego ust zadrgał w uśmiechu, podczas gdy Biedronka jedynie zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc.

Kameleon jednak nie powiedział nic więcej. Podbiegł do krawędzi dachu i zeskoczył, już w locie wyrzucając kotwiczkę. Nie minęła chwila, a zniknął wśród gąszczu budynków. Czarny Kot, podobnie jak Biedronka, patrzył za nim ze zmarszczonymi brwiami, ale w jego spojrzeniu brakowało zadowolenia. Przeniósł wzrok na swoją towarzyszkę, ale ona najwyraźniej jeszcze się nie otrząsnęła, co również mu się nie spodobało. Być może coś by powiedział albo chociaż dał jej do zrozumienia, że wciąż tam jest, lecz kiedy usłyszał ostrzegawczy dźwięk swojego pierścienia, postanowił zejść w znajdującą się w dole uliczkę. Nie pożegnał się.

Odmienił się w błysku jasnego światła.

– Nie rozumiem tego – mówił do Plagga, swojego kwami ukrywającego się pod połami jego koszuli, kierując się w stronę domu. – Jak ja bym coś takiego zrobił, od razu bym oberwał! – stwierdził, mając na myśli pocałunek w dłoń.

– Nie denerwuj się tak, zazdrośniku, złość piękności szkodzi – odparł Plagg. – Jeszcze twój ojciec będzie musiał szukać sobie nowego przystojniaczka do reklam i co wtedy? 

Adrien zerknął na niego nieco lekceważąco, lecz zaraz potem zmarszczył brwi. Nie odpowiadał przez chwilę, dopóki nie minął na chodniku jednej staruszki, a potem przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie było mniej osób, które akurat mogłyby usłyszeć, że rozmawia z koszulą. Gdy już upewnił się, że w zbyt bliskiej odległości nie ma nikogo, rzucił cicho:

– Zazdrośniku? Nie jestem zazdrosny…

Plagg nie miał ochoty się sprzeczać. Był głodny.

– A ja tak! – jęknął. – Bo ty masz ser, a ja nie!

Adrien zatrzymał się raptownie, żeby potem zrobić zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i ruszyć w przeciwną stronę. 

– Wybacz, zapomniałem – odpowiedział, kierując się do sklepu, gdzie całkiem szybko zaopatrzył się w opakowanie camemberta, tak uwielbianego przez jego kocie kwami. Zatrzymał się przy jednej z betonowych ścian marketu, żeby Plagg mógł zjeść w spokoju, a on sam zatonął w myślach. Bo dlaczego po dwóch latach walki w duecie z Biedronką pojawia się nagle nowy superbohater? 

I dlaczego akurat taki?

– Nie wiem, czy pamiętasz – zaczął Plagg między kęsami – ale zaraz zacznie się lekcja szermierki.

Oczy chłopaka zrobiły się okrągłe, kiedy zdał sobie sprawę, że jego kwami ma rację. Za niedługo rozpoczną się zajęcia z szermierki, na których koniecznie powinien być, żeby nie ściągać na siebie gniewu ojca, ale wpierw musiał jeszcze wrócić do rezydencji po swoją torbę treningową. Na szczęście na ogół pilnowała go Nathalie, ale ona również nie będzie zbyt zadowolona, jeśli nie zjawi się na czas i to na dodatek bez odpowiedniego wytłumaczenia.

– Ej! – sprzeciwił się Plagg, kiedy Adrien gwałtownie ruszył z miejsca. – Jeszcze nie skończyłem!

– Wybacz, Plagg, ale już jesteśmy spóźnieni.

„Ty jesteś spóźniony” – chciało odpowiedzieć kwami, ale ostatecznie się nie odezwało, tylko posłusznie zajęło swoje miejsce w wewnętrznej kieszeni koszuli.

Adrien zaś przyspieszył do biegu, żeby jak najszybciej znaleźć się w rezydencji Agreste’ów.

Rozdział IV. Od dawna nigdzie nie byliśmy razem!

Jadalnia w domu Agreste’ów miała naprawdę imponujące rozmiary, choć wobec ogromu całej rezydencji jej wielkość wydawała się całkiem odpowiednia. Wystrój był dość nowoczesny – dwa wysokie od podłogi do sufitu okna, udekorowane ciężkimi, brązowymi zasłonami, oświetlały w większości czarno-białe wnętrze. Po jednej stronie znajdował się otoczony miękkimi fotelami kominek, a nad nim duży obraz w złotej ramie. Z płótna wyglądały trzy osoby – Gabriel Agreste, jego żona oraz ich wówczas około siedmioletni syn. Cała trójka zdawała się patrzeć na długi niemal na całą jadalnię drewniany stół, przyozdobiony kilkoma lśniącymi świecznikami. Podłoga bezpośrednio pod stołem i dookoła niego, w przeciwieństwie do całej reszty wykonanej z marmuru, była drewniana. Wzdłuż krawędzi blatu ustawiono rzędy krzeseł z białymi obiciami. Miejsc bez problemu wystarczyłoby dla około trzydziestu osób. 

Przypadkowy człowiek, jaki by się tam znalazł, mógłby pomyśleć, że gospodarz ma ogromną rodzinę lub często urządza spore przyjęcia, bowiem takie wykorzystanie jadalni samo się nasuwało. Gdy na zewnątrz zapadał zmierzch, można było rozpalić kominek i zapalić lampy, zwieszające się z sufitu na długich, mosiężnych uchwytach, co na pewno dodawało unikalnego klimatu, zwłaszcza wszelkiego rodzaju uroczystościom. Każdy, kto by zobaczył to miejsce, stwierdziłby, że jest niesamowite i że taki ogrom przestrzeni na pewno się przydaje. Problem leżał w tym, że tylko nieliczni mieli okazję oglądać jakąkolwiek część rezydencji. Gabriel Agreste nigdy nikogo nie zapraszał, a i nie lubił, kiedy ktokolwiek poza nim samym, jego synem i pracownikami znajdował się na terenie jego posiadłości. Wszystkie pomniejsze sprawy można było załatwić poprzez kamerkę przy głównej bramie.

Adrienowi nie podobała się ani wspaniałość, ani wielkość jadalni. Kiedy siedział codziennie przy tym długim stole, sam w tak dużym pomieszczeniu, czuł się jeszcze bardziej samotny niż zwykle. W swoim pokoju mógł przynajmniej porozmawiać z Plaggiem, jednak w miejscu, gdzie w każdej chwili mogła wejść Nathalie, wolał nie ryzykować. Dlatego też za każdym razem przy posiłku po głowie krążyły mu same ponure myśli i znacznie bardziej odczuwał tę izolację, nie tylko od znajomych, ale i od rodziny. Właściwie to miał tylko ojca, lecz rzadko go widywał. Najczęściej rozmawiał z Nathalie, która zwykle go pilnowała i przekazywała mu polecenia pana Agreste’a, a także zawsze pomagała w ogarnięciu jego dość obszernego planu zajęć. Nie wiedział, co by bez niej zrobił.

Jak na zawołanie asystentka ojca pojawiła się w drzwiach.

– Adrien, skończyłeś już? – zapytała tonem nieco oschłym, jak to miała w zwyczaju. – Zaraz wychodzimy. 

Adrien spojrzał na nią lekko zamyślonym wzrokiem. Nathalie Sancoeur jak zawsze stała poważna i oficjalna, w swoim ciemnym żakiecie, takiego samego koloru spodniach, butach na obcasach oraz czerwonym golfie. Czarne włosy tradycyjnie upięła w kok. Kolor zaczesanej na lewo grzywki przechodził płynnie w czerwień, co pasowało zarówno do swetra, jak i do okularów, których czarne oprawki na środku ozdobione były właśnie czerwonymi paskami. Oczy miała niebieskie i bystre, lecz na ogół nie wyrażały one żadnych emocji. Tak i teraz patrzyły na Adriena dość obojętnie, choć chłopak dobrze wiedział, że Nathalie swoje obowiązki traktuje bardzo poważnie.  

– Dziś też pojedziesz ze mną? – zapytał w końcu. 

Po tym, jak dwa dni wcześniej zniknął podczas ataku Tenisisty, ojciec nakazał dokładniej go pilnować, dlatego też Nathalie towarzyszyła mu w czasie każdego wyjścia z domu. W razie pojawienia się następnego superzłoczyńcy znacznie utrudniałoby mu to przemianę w Czarnego Kota, jednak nie narzekał. Przynajmniej miał z kim zamienić choć słowo. 

– Owszem, twój ojciec życzył sobie, bym ci towarzyszyła.

– Dobrze – odparł, podnosząc się z miejsca. – Jestem gotowy.

Wstał, a ona przepuściła go w drzwiach. Robili to prawie codziennie, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, że już jest wyższy od niej.

Czas szybko leci. 

Adrien, mimo że rozumiał, iż ojciec pragnie jedynie go chronić, miał szczerą nadzieję, że już niedługo, a będzie mógł wychodzić, gdzie chce i kiedy chce.

Na razie jednak wsiadł do samochodu w towarzystwie Nathalie i Goryla. Szofer, jak zawsze, przez całą drogę milczał, wpatrując się uważnie w drogę przed sobą. Adrien spojrzał ukradkiem na Nathalie, lecz ona również obserwowała okolicę przez szybę po swojej stronie. Chłopak chciał ją zagadnąć o konkurs albo chociaż o ojca, który ostatnimi czasy więcej przesiadywał w firmie niż w domu, lecz nim zdążył uformować pytanie w głowie, samochód wjechał na szkolny podjazd. Adrien wysiadł nieco niechętnie.

– Masz wszystko? – rzuciła Nathalie, zanim się oddalił.

– Tak, dziękuję. 

– Przyjedziemy po ciebie po lekcjach – dodała, a Goryl nie czekając na dalsze instrukcje, ruszył z miejsca. Adrien pomachał im jeszcze, ale auto zdążyło już zniknąć za zakrętem. Westchnął cicho i skierował się ku drzwiom wejściowym. Plagg już chciał coś powiedzieć, ale w zasięgu jego wzroku pojawiła się blondwłosa dziewczyna, więc przezornie ukrył się znów pod koszulą.

Chloé Bourgeois zagrodziła Adrienowi drogę z przymilnym uśmiechem. 

– Cześć, Adrienku! – zawołała radośnie i podeszła, żeby go uściskać. On również ją objął, lecz kiedy poczuł, że jej ręce oplatają go zdecydowanie za mocno i zbyt długo, wyplątał się z nich delikatnie i odsunął na bezpiecznął odległość.

– Cześć, Chloé – odparł z uśmiechem. – Jak się masz?

– Och, w porządku! – Machnęła dłonią, po czym wzięła go pod ramię i wolnym krokiem podążyli ku drzwiom. – Ale wiesz, ostatnio tatuś jest bardzo zajęty, tak się nudzę sama! 

– A Sabrina? 

– Mam dość Sabriny – poskarżyła się. – Ostatnio wszystko robi źle! Poprosiłam ją wczoraj o kawę, wiesz, latte, moje ulubione. Wszystko, co musiała zrobić, to powiedzieć w kafejce, że chce latte, a ona przyniosła cappuccino! Wyobrażasz to sobie?

– Może się pomyliła? – podsunął Adrien, kiedy przekroczyli próg. Pogoda była dobra, więc nie musieli udawać się do szatni, dlatego też od razu poszli do odpowiedniej klasy.

– Pff, pomyliła! – prychnęła Chloé. – Dobrze wiedziała, co ma przynieść, tylko powiedziała, że ekspres jest zepsuty, więc oferują tylko cappuccino.

– Ale… – Adrien zmarszczył brwi w zamyśleniu. – W takim razie to nie była chyba jej wina…? 

– Nie obchodzi mnie to! Miała przynieść latte i nie przyniosła! Naprawdę, już ledwo z nią wytrzymuję.

– Na pewno nie zrobiła tego specjalnie – stwierdził Adrien z przekonaniem. Dotarli na miejsce, więc stanęli przy oknie naprzeciwko drzwi do klasy. 

– Nieważne. – Znów machnęła dłonią, ostentacyjnie nie zwracając uwagi na stojącą nieopodal rudowłosą Sabrinę. – Może wybralibyśmy się gdzieś, ty i ja, co? Jest piątek, szybko dziś kończymy… Od dawna nigdzie nie byliśmy razem! Co ty na to, Adrienku?

– Wybacz, ale nie bardzo mogę – odpowiedział, z zakłopotaniem przeczesując włosy. – Ojciec nie pozwala mi ostatnio wychodzić.

– Och, przez tego Tenisistę? – domyśliła się. – Niedorzeczność! Ze mną byłbyś bezpieczny, nikt przecież nie ośmieliłby się zaatakować Chloé Bourgeois.

– Pewnie masz rację, ale musiałabyś to powiedzieć mojemu ojcu. 

Chloé zamrugała nieco zdziwiona. Ona też nie miała wystarczająco dużo odwagi, żeby sprzeciwiać się panu Agreste’owi, nawet jeśli ten ją tolerował. Właściwie, odkąd Adrien pamiętał, Chloé była jedyną osobą, z którą mógł się bawić i spędzać czas, a na dodatek miała tyle samo lat co on. I choć panienka Bourgeois posiadała wiele wad, Adrien zawsze sobie cenił jej obecność.

– Może innym razem – powiedziała w końcu. – Jakby co, bądź gotów!

– No jasne – rzucił za nią, bo już odchodziła. Uśmiechnął się, widząc, że od razu ruszyła w stronę Sabriny.

Następnie odwrócił się ku schodom, bo dostrzegł tam dwie znajome twarze. Alya i Nino jednak go nie zauważyli, zbyt zajęci zażartą dyskusją. Adrien nie słyszał, o czym rozmawiają, ale najwyraźniej było to dość mocno zajmujące i przy okazji nieprzeznaczone dla nikogo innego, bo znalazłszy się na pełnym ludzi korytarzu, natychmiast umilkli. W kilku krokach znaleźli się przy Adrienie.

– Siema. – Nino przybił mu żółwika. 

– Cześć!

– Hej, Adrien – odezwała się Alya, rozglądając się dookoła. – Mari jeszcze nie przyszła?

– Nie wiem, nie widziałem jej – odparł.

– O wilku mowa – wtrącił się Nino, wskazując na schody, którymi dopiero co wszedł razem z Alyą. Marinette istotnie właśnie wspinała się po nich z bardzo niewinnym wyrazem twarzy.

Alya uśmiechnęła się pod nosem, bo od razu domyśliła się, że jej przyjaciółka znów coś kombinuje. Nie zdążyła jednak o nic zapytać, bo przeszkodził im dzwonek.

* * *

Głowa Marinette od czasu dnia walki z Tenisistą była wypełniona milionem myśli. A dzieliły się one głównie na sprawy szkolne i superbohaterskie. W tej drugiej kategorii na czoło wysuwała się kwestia coraz niebezpieczniejszych złoczyńców i samego Władcy Ciem. Właściwie, odkąd zaczęła swoją przygodę z Miraculum Biedronki, nie robiła nic poza zwalczaniem ofiar akum. Teraz jednak, kiedy sytuacja przybierała coraz poważniejszy obrót, zaczęła się zastanawiać, czy nie zbliża się moment, w którym powinni przejść z obrony do ataku. Problem leżał w tym, że nie mieli żadnego punktu zaczepienia. Żadnych poszlak co do tożsamości, miejsca pobytu albo motywów Władcy Ciem. Wiedzieli o nim jedynie, że jest w posiadaniu Miraculum Motyla i z jakiegoś powodu pragnie zagarnąć Miracula Biedronki i Czarnego Kota.

W tym, iż sprawa ta robi się coraz poważniejsza, Marinette utwierdzało pojawienie się nowego superbohatera. Ktokolwiek dał mu miraculum, wiedział, że Biedronce i Kotu prędzej czy później będzie potrzebna pomoc. Przy okazji, Dupain-Cheng domyśliła się, że mocą Kameleona jest niewidzialność, przez co była niemal pewna, że lewitujący dzwoneczek Białej Kocicy to jego sprawka. Znalezienie odpowiedzi na przynajmniej jedno pytanie wprawiło ją w dobry nastrój, który jednak ulatniał się równie szybko za każdym razem, gdy pomyślała o Kameleonie. Jak dotąd ona i Czarny Kot stanowili duet, więc nowa osoba w drużynie nieco burzyła jej obraz sytuacji, bo stanowiła okoliczność, jakiej Marinette nie przewidziała. Złapała się na tym, że myślała, iż zawsze będzie tak, jak było dotąd.

Nie lubiła, jak coś psuło jej wyobrażenia lub plany.

Jeśli zaś chodziło o sprawy bardziej szkolne, na pewno zaczęła się dokładniej przyglądać Alyi i Nino. Dzisiaj rano zaś, dostrzegłszy, że idą razem do szkoły, podążyła za nimi ukradkiem, tak żeby jej nie dostrzegli i próbowała usłyszeć, o czym rozmawiają. Był nawet moment, w którym idąc za żywopłotem równolegle do nich, próbowała wyczytać coś z ruchu warg, ale na próżno. Znajdowała się zbyt daleko, by rozróżnić słowa, a czytać z ust nie potrafiła wcale. Mimo to sam fakt, że Alya i Nino szli razem, podsycił jej ciekawość i zapał, który Tikki usiłowała bezskutecznie ugasić. Kiedy jednak znaleźli się już na terenie szkoły, gdzie zewsząd schodziło się pełno uczniów, kwami musiało dać za wygraną i schować się w torebce, a Marinette jedynie przestała skradać się za przyjaciółmi, żeby niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi. Starała się zachowywać normalnie, ale przez cały dzień w jej głowie kłębiło się pełno pomysłów na zeswatanie Alyi z Nino.

– …no i wpadliśmy na pomysł, żeby się jutro wybrać. – Alya skończyła mówić i zerknęła wyczekująco na siedzącą obok przyjaciółkę. Ta jednak, pogrążona w myślach, nie zareagowała w żaden sposób. 

Alya przewróciła oczami i szturchnęła ją palcem w ramię.

– Halo, ziemia do Marinette – powiedziała nie za głośno, bo akurat siedzieli na lekcji, choć historia była przedmiotem, na którym mało kto uważał.

Z nauczycielem włącznie.

– Co? – zdziwiła się Marinette. – Już dzwonek?

– Nie, głuptasie. – Zaśmiała się cicho. – Tylko mówię do ciebie, ale chyba masz ciekawsze rzeczy do roboty. – Kiwnęła głową w stronę siedzącego przed nimi Adriena.

Marinette zmarszczyła brwi, a potem zarumieniła się lekko, gdy zdała sobie sprawę, że błądząc po swojej głowie, musiała bezwiednie na niego patrzeć. Dla Alyi było to dość jednoznaczne. Nachyliła się do niej i jeszcze bardziej ściszyła głos.

– Jeśli by cię to interesowało, to to, o czym mówiłam, jego też dotyczyło. 

– Tak? 

– Mhm. – Alya pokiwała głową. – Nino wyczaił jakiś nowy film na podstawie Ultimate Mecha Strike IV, podobno jest całkiem dobry. A i ty, i Adrien uwielbiacie tę grę, więc moglibyśmy się wybrać jutro, co ty na to?

Marinette zamrugała, już układając plan zostawienia przyjaciółki sam na sam z Nino. W kinie wszyscy i tak skupią się raczej na filmie, ale później…

– Pójdziemy potem coś zjeść? – zapytała.

– Czemu nie, dobry pomysł. Może pizza?

– Jasne, będzie w sam raz – zgodziła się Marinette, zadowolona ze swojego geniuszu. – Adrien też z nami idzie, tak? – upewniła się.

– Znaczy jeszcze go nie pytałam, ale chyba się zgodzi… – Zmarszczyła brwi w zamyśleniu. – Zresztą zaraz się dowiemy. – Naciągnęła się przez blat ławki i lekko dźgnęła Adriena długopisem w plecy. 

Chłopak odwrócił się do nich z pytającą miną.

– Wybieramy się jutro na Ultimate’a, idziesz z nami?

– Ultimate? – powtórzył. – Ten film na podstawie Ultimate Mecha Strike IV?

– Dokładnie ten. Najpierw kino, potem pizza, potem się zobaczy. – Alya wyszczerzyła się wesoło, lecz Adrien nie wyglądał na szczególnie zachwyconego.

– Brzmi super, ale… nie wiem, czy ojciec się zgodzi – powiedział z nutą zawodu w głosie.

– Człowieku, jesteś prawie dorosły – wtrącił się siedzący obok niego Nino, który jak dotąd tylko się przysłuchiwał. – Pogadaj z nim.

– No nie wiem… 

Kiedy przeniósł wzrok na Alyę, ta pokiwała entuzjastycznie głową.

– Nie masz nic do stracenia, i tak nie możesz wychodzić. Może akurat się zgodzi. Prawda, Mari? – Zerknęła na przyjaciółkę.

Marinette rozejrzała się szybko, jakby otoczenie mogło podać jej jakąś sensowną odpowiedź.

– Na pewno warto spróbować – wydukała w końcu. 

Ku jej radości, Adrien uśmiechnął się delikatnie.

– Macie rację, zapytam go – oznajmił. – Jeśli się nie uda, najwyżej pójdziecie beze mnie.

– No co ty, stary – sprzeciwił się Nino. – Najwyżej weźmiemy cię ze sobą na wideorozmowie.

Cała czwórka wybuchnęła stłumionym śmiechem. Już od jakiegoś czasu wykorzystywali wideorozmowy, żeby Adrien mógł częściej z nimi przebywać, i choć chłopak był im za to bardzo wdzięczny, nie czuł się z tym za dobrze, bo jednocześnie nie było go tam w rzeczywistości, a jednak odnosił wrażenie, jakby robił coś wbrew ojcu. Co ciekawe, przed przemianą w Czarnego Kota nigdy nie miał takich oporów, mimo że stwarzało to znacznie więcej potencjalnych problemów niż rozmowa przez telefon ze znajomymi bez wychodzenia z pokoju.

– Dzięki – odparł w końcu. Nie nastawiał się na zbyt wiele, ale mimo to postanowił pójść za ich radą i porozmawiać z ojcem.

Przez resztę lekcji zastanawiał się, od czego właściwie mógłby zacząć, lecz wkrótce zdał sobie sprawę, że właściwie nie wiedział, czy ojciec znalazłby dla niego czas. Jakkolwiek na to spojrzał, Adrien miał wrażenie, iż Gabriel go unika.

Kiedy zabrzmiał ostatni tego dnia dzwonek, chłopak pożegnał się z przyjaciółmi i podążył od razu do wyjścia. Nieopodal, na szkolnym parkingu już czekało srebrne auto, toteż bez chwili zwłoki udał się w jego stronę. Wsiadł, a samochód powoli ruszył.

– Jak było w szkole? – zapytała Nathalie, nie spuszczając wzroku z widoku za oknem.

– Dobrze – odparł. Ciesząc się, że to ona zaczęła rozmowę, zahaczył od razu o temat, który go interesował. – Nie wiesz może, o której ojciec będzie dzisiaj w domu? Chciałbym go o coś zapytać…

– Pan Agreste ma bardzo dużo pracy – odparła asystentka wymijająco, ale spojrzała na niego uważnym wzrokiem. – Czy to coś ważnego?

– Nie… Znaczy tak… – zaczął trochę nieskładnie. – Przyjaciele zaprosili mnie na wspólne wyjście jutro. Chciałem wiedzieć, czy mógłbym pójść…

– Dokąd? 

– Do kina, na ten nowy film, Ultimate. Na podstawie tej gry komputerowej – wyjaśnił. – A potem na pizzę… – Zmarszczył brwi, kiedy sobie coś uświadomił. – Nie mam jutro żadnych zajęć ani sesji, prawda?

– Masz jutro chiński – przypomniała. 

– Och… 

– Pan Wu proponował również zajęcia dzisiaj, ale jako że jeszcze masz sesję, nie chciałam cię przeciążać.

– A dałoby się to jeszcze zmienić? Żeby było dzisiaj? I może na sesji uda mi się złapać ojca, wytłumaczę mu, że chiński odrobię dzisiaj, może wtedy się zgodzi.

W spojrzeniu Nathalie wychwycił błysk sceptycyzmu, lecz mimo to odpowiedziała:

– Zobaczymy, co da się zrobić. 

Po czym wyjęła telefon i wstukawszy odpowiedni numer, czekała na sygnał połączenia.

* * *

Nathalie obiecała zająć się rozmową z Gabrielem, w czasie gdy Adrien odbywał sesję w specjalnie urządzonym studiu. Nie umiał się jednak za bardzo skupić na swoim zadaniu, bo jego myśli ciągle zaprzątało wyjście z przyjaciółmi. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem był w kinie, a ze znajomymi poza szkołą widywał się dość rzadko. Dlatego też, gdy nagle pojawiła się taka okazja, bardzo chciał z niej skorzystać. I mimo że wiedział, iż ojciec martwi się o niego, miał nadzieję, że Nathalie da radę go udobruchać. Adrien przecież nie był już dzieckiem, umiał o siebie zadbać.

Kiedy fotograf ze skwaszoną miną uznał, że najwyraźniej już więcej ze swojego dzisiejszego modela nie wykrzesze, pozwolił mu iść, machając ręką, jakby chciał odgonić od siebie jakiegoś irytującego owada. Adrien tylko uśmiechnął się przepraszająco, po czym udał się do swojej garderoby, gdzie przebrał się z powrotem w niebieskie dżinsy i białą koszulę, pod którą zwykle nosił jakiś ciemny t-shirt. Wyszedł na korytarz, sprawdzając w telefonie, czy może Nathalie nie próbowała się z nim skontaktować, ale na ekranie nie wyświetlały się żadne powiadomienia. Postanowił więc udać się na parking, gdzie zapewne czekał na niego Goryl, i tam spotkać się z asystentką ojca.

Późnym popołudniem w firmie nie przebywało zbyt wiele osób. Adrien wiedział z doświadczenia, że najwięcej pracowników przyjeżdżało rano, omawiało, co trzeba, z kim trzeba, a następnie resztę pracy zabierało ze sobą do domu. Pan Agreste też tak kiedyś robił, lecz teraz już spędzał całe dnie w biurze. Idąc więc przez urządzone skromnie, acz gustownie korytarze, Adrien widział jedynie paru nadgorliwców i wpadł na jednego ze sprzątaczy, który tłumacząc, że jest tam nowy, odszedł szybko w swoją stronę. Chłopak tylko uśmiechnął się do niego, po czym przeszedł ostatnią klatkę schodową i wyszedł tylnym wyjściem, prowadzącym prosto na parking. Poczuł jednocześnie podekscytowanie i ukłucie obawy, gdy zauważył, że Nathalie już na niego czeka. Jej mina jak zwykle nie wyrażała niczego, co dałoby się jakoś jednoznacznie odczytać. Była jednak na tyle dobra, że nie trzymała go zbyt długo w niepewności.

– Możesz jutro wyjść z przyjaciółmi – odezwała się, kiedy tylko podszedł. 

Jego twarz rozjaśnił uśmiech.

– Naprawdę? 

– Naprawdę. – Zdawać by się mogło, że i ona uśmiechnęła się kącikiem ust. – Będę ci jedynie towarzyszyć w drodze na miejsce. Twój ojciec nie chce, żebyś chodził sam po nocach, bo nie jest do końca bezpiecznie, dlatego najpóźniej o dziewiątej ktoś po ciebie przyjedzie. Z kolei jeszcze dziś, wedle umowy, musisz odrobić chiński.

– To wszystko? – Adrien zamrugał oczami.

– Tak, to wszystko.

Powstrzymał chęć rzucenia jej się na szyję.

– Dziękuję, Nathalie! 

Tym razem naprawdę się uśmiechnęła. Na ułamek sekundy, ale jednak.

– Proszę – odparła tylko, po czym przesunęła się, by zrobić mu miejsce. – A teraz wsiadaj, nie mamy zbyt wiele czasu.

Adrien bez słowa usiadł na tylnym siedzeniu, a kiedy samochód ruszył, zaczął sobie przypominać, czego nauczył się na ostatniej lekcji chińskiego. 

Obiecał przecież panu Wu, że przed następnymi zajęciami wszystko dokładnie powtórzy.

* * *

Umówili się pod kinem dopiero o drugiej po południu, ale to nie przeszkadzało Marinette wstać o szóstej rano, żeby się dokładnie przygotować. A w każdym razie tak próbowała to wytłumaczyć, ale Tikki widziała, że jej właścicielka jest po prostu zbyt podekscytowana, żeby spać. Miała w końcu wyjść gdzieś z chłopakiem, w którym była zadurzona już od gimnazjum, a na dodatek ubzdurała sobie, że będzie to jednocześnie moment przełomowy w relacji Nino i Alyi. Tikki już przestała próbować przemówić jej do rozsądku i z lekkim rozbawieniem obserwowała, jak Marinette chodzi wte i wewte po swoim jasnoróżowym pokoju.

– Niepotrzebnie się denerwujesz – odezwało się w końcu kwami.

– Denerwuję? – Marinette zatrzymała się w miejscu. – Ja się wcale nie denerwuję! To nie jest randka przecież. – Machnęła dłonią z przekonaniem, ale szybko zmarszczyła brwi. – Chwila…

– O nie… – mruknęła Tikki, ale dziewczyna albo nie dosłyszała, albo ją zignorowała.

– Czy jeśli zakładamy, że Nino i Alya się lubią, to to jakby randka, a to z kolei znaczy, że skoro ja i Adrien zostawimy ich samych i sami zostaniemy sami… – Otworzyła szeroko oczy i ze świstem wciągnęła powietrze. – Podwójna randka?!

– Raczej wyjście z przyjaciółmi. – Tikki sprowadziła ją na ziemię. – Nikt nic nie mówił o randkach.

– Ale… – Marinette spojrzała na kwami, które w odpowiedzi znacząco uniosło brewki. – No dobra, masz rację.

– Będzie dobrze, Marinette – zapewniła Tikki, podlatując do niej, po czym przytuliła się do policzka swojej właścicielki, by dodać jej otuchy.

– Dzięki, Tikki.

Dziewczyna uspokoiła się nieco i resztę poranka spędziła na dokańczaniu swojego ostatniego projektu. Gdy usłyszała krzątanie na dole, zeszła do kuchni, gdzie razem z rodzicami zjadła śniadanie, po czym zaoferowała im pomoc w piekarni, żeby nie czekać bezczynnie, aż Alya się zjawi, bo umówiły się, że spotkają się wcześniej i pójdą pod kino już razem.

Po wczesnym obiedzie Marinette zamknęła się w pokoju i wyrzuciwszy wszystko z szafy, z pomocą Tikki usiłowała dobrać odpowiedni strój. Ostatecznie, po dobrych trzydziestu minutach przekładania, odkładania i dopasowywania, postanowiła ubrać się tak, jak lubiła najbardziej. Założyła rybaczki, a do nich zwykłą, białą koszulkę, na którą narzuciła ciemnogranatowy żakiet. Przeglądając się w lustrze, z zadowoleniem stwierdziła, że ów żakiet pasuje jej do włosów, i niemal w tej samej chwili z dołu dobiegło ją wołanie Sabine.

– Marinette, Alya przyszła!

– Już idę! – odkrzyknęła. Sięgnęła tylko po swoją torebkę, w której czekała już Tikki, i chwilę później znalazła się przy drzwiach. – Hej, Alya! – Uścisnęła się z przyjaciółką na powitanie.

Teraz się cieszyła, że nie ubrała się jakoś bardziej wyjściowo, bo Alya również miała na sobie to co zwykle – dżinsy, koszulę i trampki.

– To jak, gotowa? – zapytała.

– Jeszcze pytasz? – zaśmiała się Marinette.

– No to w drogę! – zarządziła Alya i zaczęła schodzić po schodach. – Do widzenia, pani Cheng! – rzuciła jeszcze do matki Marinette.

– Do widzenia  – odparła Sabine, dodając jeszcze: – Uważajcie na siebie. I bawcie się dobrze!

– Jasne, mamo!

Wyszły na zewnątrz i od razu skierowały się w stronę kina, gdzie miały się spotkać z Nino i Adrienem. Alya znów rozgadała się na temat swojego Biedrobloga i przez dobre pół drogi Marinette słuchała tylko o tym, od czasu wtrącając jakieś „no jasne!”, „pewnie masz rację” albo „no co ty, naprawdę?”. Alya była w swoim żywiole, dlatego jej wywód zapewne trwałby jeszcze długo, lecz nagle przerwały jej jakieś krzyki. 

Obie dziewczyny odwróciły się, czując lekką obawę, a zrobiły to w momencie idealnym, by ujrzeć, jak z jednego z rusztowań ustawionych przy remontowanej nieopodal kamienicy, spada jakiś przedmiot. Z tej odległości Marinette powiedziałaby, że to coś na kształt wiadra, lecz nie miała pewności. Przedmiot z zawrotną prędkością leciał w dół, robotnicy krzyczeli, by ostrzec jakichś ludzi w dole. Dwie dziewczyny odciągnęły na bok jakiegoś staruszka, a ułamek sekundy później rozległ się łoskot, kiedy najpewniej metalowa rzecz roztrzaskała się o chodnik. Marinette aż się wzdrygnęła na myśl, co mogło się stać.

– Widziałaś to?! – zawołała Alya z przejęciem. 

– Widziałam… – Marinette miała problem z wydobyciem głosu. – Czy teren budowy nie powinien być ogrodzony?

– Powinien! – potwierdziła Alya. – Tylko wygląda na to, że oni już się zwijają… – Przyłożyła dłoń do czoła, by osłonić oczy przed słońcem. – O, widzisz? – Wskazała na przeciwną stronę kamienicy, już odnowioną i wyglądającą na całkiem gotową do użytku. – Tam się już pozbierali, teraz zbierali się tu…

– To i tak było lekkomyślne z ich strony – odparła tonem, którym zwykle jako Biedronka próbowała przemówić złoczyńcom do rozsądku. – Bardzo lekkomyślne.

– Nic tu po nas – stwierdziła słusznie Alya i podążyła w stronę, w jaką dotychczas zmierzały. – Chodź, opowiemy o tym chłopakom. Znaczy… jeśli zdążymy – zerknęła na zegarek. – Film zaczyna się za kilka minut. 

– No to chodźmy. Nieładnie jest się spóźniać przecież. 

– Mówi ta, która wie to najlepiej, tak? – zażartowała Alya.

– No oczywiście. – Uśmiechnęła się niewinnie. – Mam w tym doświadczenie.

– Doświadczenie? W dziedzinie spóźniologii stosowanej?

– I to jak stosowanej!

Jeszcze przez moment udało im się zachować powagę, po czym wybuchnęły śmiechem. Kawałek dalej skręciły obok sklepu z zabawkami i ich oczom ukazał się całkiem spory gmach kina. Adrien i Nino, zgodnie z umową, czekali przed wejściem. Przywitali się i od razu ruszyli zaopatrzyć się w popcorn oraz napoje, żeby zdążyć przed rozpoczęciem filmu. Potem pognali na salę, nieco żartując z niezdarności Marinette, która chciała się podzielić swoimi przekąskami z podłogą, kiedy potknęła się o stopień. Na szczęście Nino złapał ją w ostatniej chwili.

Wchodząc na salę, Marinette śmiała się razem z nimi, ale jej myśli wciąż zaprzątał wypadek przy rusztowaniu. Już nie chodziło o sam fakt, że gdyby zachowano wszelkie środki ostrożności, to w ogóle by do tego nie doszło. Dziewczyna zastanawiała się raczej nad ludźmi, którzy szczęśliwym trafem uniknęli katastrofy. 

Bo nawet z takiej odległości hawajska koszula, beżowe spodnie i niewielka postura tamtego staruszka wydawały się jej dziwnie znajome.

Rozdział V. Zawsze będę twoim przyjacielem

Film trwał niecałe dwie godziny, ale po wyjściu z sali cała czwórka zgodnie stwierdziła, że twórcy dobrze wykorzystali czas na ekranie. I Adrien, i Marinette mieli jednak nieco zastrzeżeń w kwestii odwzorowania postaci z oryginału, bo oboje byli wielkimi fanami gry, lecz ogólnie całość całkiem przypadła im do gustu.

– W sumie fabuła dość oklepana… turniej nawalających się robotów – skomentowała Alya, kiedy opuszczali kino.

Nikt się nie odezwał, ale wszyscy poszli w tę samą stronę – ku ich ulubionej pizzerii.

– Ale jak się nawalających! – podekscytował się Nino. – Te walki były obłędne!

– Obłędne, owszem – dodała Marinette – ale nie przypominam sobie, żeby Iron Giant w którejkolwiek części gry mógł… – Nie dała rady dokończyć, bo Nino zatkał jej usta dłonią, przez co następne słowa stały się jedynie stłumionym pomrukiem, który przy końcu przybrał gniewny ton.

– Nie psuj zabawy, dziewczyno – powiedział z przekonaniem. – Film nie mógł być przecież idealnym odwzorowaniem takiej gry, bo byłoby nudno. A tak to nie było!

Marinette, chcąc czy nie, musiała przyznać mu rację. Tak jak stwierdziła Alya, wydarzenia z filmu kręciły się wokół dość popularnych, kinowych motywów, lecz wykonanie stawiało produkcję całkiem wysoko na liście tego, co warto zobaczyć na dużym ekranie. Gra, na której ją oparto, składała się głównie z walk, toteż właśnie one stanowiły główny atut filmu, zaś użyte do ich stworzenia efekty specjalne momentami zapierały dech w piersiach.

– Ciekawe, ile ich to kosztowało – zastanowił się Nino, kiedy już puścił Marinette.

– Takich efektów za małe pieniądze się nie uzyska – zgodził się Adrien. – Mnie bardziej ciekawi, ile z tego, co wydali, im się zwróci.

– Wiesz, jakby się zastanowić – odezwała się Alya – każdy fan gry to obejrzy, choćby dla zasady. A film jest tak skonstruowany, że wcale nie trzeba znać gry, żeby wszystko zrozumieć i się dobrze bawić, także… Myślę, że całkiem sporo na tym zarobią.

– No w każdym razie warto było pójść. – Marinette wyszczerzyła się wesoło, akurat gdy zbliżyli się do wejścia.

W pizzerii, choć była nieszczególnie dużych rozmiarów, nigdy nie zabrakło miejsca dla żadnego klienta. Ściany w kolorze bladego pomarańczu oraz drewniana podłoga i takie same stoły wraz z krzesłami nadawały wnętrzu jakiegoś nieokreślonego ciepła, zaś kolorowe zasłonki w oknach i czerwono-białe obrusy sprawiały, że całość wydawała się bardzo przytulnym miejscem. Naprzeciwko przeszklonych, zaopatrzonych w dzwoneczek drzwi stał kontuar, za którym krzątała się obsługa, przechodząc z sali do kuchni i z powrotem przez zasłonięte ciemnozieloną kotarą wejście. Nad ladą wisiały kolorowe plansze z wyraźnie wypisanym menu i cenami, a w kącie za nią ustawiono dwie duże lodówki pełne butelek z napojami. W lokalu znajdowało się tylko kilka stolików, ale miejsce cieszyło się całkiem sporym zainteresowaniem, zwłaszcza że oprócz pizzy – choć była to główna rzecz, jaką tam sprzedawano – dało się tam zjeść ciepły, pożywny obiad albo kanapki na ciepło na śniadanie lub kolację. Na zewnątrz, pod biało-pomarańczową markizą, znajdowały się jeszcze trzy białe, okrągłe stoły, całość zaś otoczono niewysokim murkiem, na którym najczęściej przesiadywały dzieci i młodzież, pogryzając pizzę lub zapiekanki. 

Przyjaciele również lubili tam przebywać, szczególnie że lokal znajdował się stosunkowo blisko zarówno domów każdego z nich, jak i szkoły, do jakiej uczęszczali. Po lekcjach mogli więc wpaść razem coś zjeść, a potem nie pokonując zbyt długiej drogi, rozejść się do swoich mieszkań.

Kiedy już znaleźli się w środku, przywitali się z kasjerką, po czym przecisnęli do swojego ulubionego stolika, stojącego nieco na uboczu, tuż obok dużego na pół ściany okna. Jak zwykle znaleźli na blacie menu, nieco dokładniejsze niż plansza nad kontuarem, więc zajęli się przeglądaniem.

– Standardowo pizza, czy wolicie dziś coś innego? – spytała Alya, przeglądając listę.

– Pizza – odparli chórem. 

Dziewczyna uśmiechnęła się z rozbawieniem.

– Salami? – upewniła się.

– Salami! – Tym razem, zanim odpowiedzieli, spojrzeli po sobie, żeby znów wyszło im równo. 

– Picie?

– Pomarańczowy – odparła od razu Marinette.

– Jabłkowy – dodał Adrien od siebie.

– Cola. – Nino wzruszył ramionami, jakby to było oczywiste.

– Ja też jabłkowy – zakończyła Alya. – To kto idzie zamówić?

– Ja mogę – zaoferował się Adrien. Podszedł do lady i złożył zamówienie, a potem już tylko pozostało im czekać na ich jedzenie. W tym czasie rozmawiali o jakichś błahostkach, popijając swoje napoje z wysokich szklanek ze słomkami.

– Właściwie to – odezwała się nagle Alya – jest taka sprawa…

– Sprawa? – zdziwiła się Marinette.

– Tak, bo… jesteś moją najlepszą przyjaciółką…

– A ty moim najlepszym kumplem, stary – wpadł jej w słowo Nino, zwracając się do Adriena.

– Więc uznaliśmy, że powinniśmy wam powiedzieć… – Alya wymieniła spojrzenia z Nino. Kiedy ten kiwnął zachęcająco głową, dokończyła: – Ja i Nino jesteśmy parą!

– Gratulacje! – ucieszył się Adrien. 

– Dzięki. – Nino uśmiechnął się odrobinę zakłopotany.

Marinette z kolei przekrzywiła głowę w bok z niezrozumieniem.

– Parą? – powtórzyła, jakby pierwszy raz słyszała to słowo.

– Mhm? 

– Że wy… razem że? Jak… zakochani?

Alya pokiwała głową na potwierdzenie. Na twarz Marinette wpłynął radosny i nieco triumfalny uśmiech. Spojrzała na Adriena wzrokiem mówiącym: „A nie mówiłam?”, po czym przystąpiła do ściskania przyjaciółki. 

W trakcie jednak zdała sobie sprawę, że w gruncie rzeczy, jej genialny plan spalił na panewce, bowiem nie mogła wyswatać Nino i Alyi, skoro ci już chodzili ze sobą, ale nie przejęła się tym, bo ostatecznie okazało się, że miała rację. Choć z drugiej strony trochę ukłuł ją fakt, że przyjaciółka nawet słowem nie wspomniała, że ktoś jej się podoba, podczas gdy Marinette paplała o Adrienie już od gimnazjum. 

– Czemu nic nie powiedziałaś? – zapytała. – Mogłam pomóc!

Alya uśmiechnęła się przepraszająco.

– Wybacz, Mari, ale… właśnie tego się obawiałam… Że będziesz chciała pomóc. – Widząc smutny błysk w oczach Marinette, dodała szybko: – Nie zrozum mnie źle, jesteś świetną przyjaciółką! Ale to wyszło trochę niespodziewanie i… chciałam zająć się tym sama. 

– W porządku – odparła Marinette, znowu się uśmiechając. – Nieważne! Ważne, że jesteście szczęśliwi! 

– Dzięki. – Alya przytuliła ją ponownie nad stołem, po czym wreszcie usiadły. Niemal w tym samym momencie kelnerka przyniosła ich pizzę. 

Rozweseleni, zabrali się za jedzenie, lecz minęło może kilka minut spokoju, a wtem do lokalu wparowała jak huragan Chloé Bourgeois. Wyglądała tak jak zwykle, tylko że na jej twarzy malowała się nieumiejętnie skrywana złość, a otoczenie dookoła niej zdawało się wręcz falować z powodu tych emocji. Nie zważając na nic, przepchnęła się do ich stolika. Tym, że potrąciła osobę lub dwie, nie przejęła się wcale, nie przeprosiła ani nawet nie dała żadnego znaku, iż w ogóle cokolwiek zauważyła. Wreszcie zatrzymała się przy nich, odrzuciła włosy za ramię, jakby ten gest dodawał jej pewności siebie, po czym skrzyżowała ręce na piersi. Uśmiechnęła się kpiąco, patrząc na grupkę przyjaciół, którzy z kolei mierzyli ją nieco zdziwionymi, ale przede wszystkim podejrzliwymi spojrzeniami.

– Czego tu szukasz, Chloé? – rzuciła Marinette wyzywająco, choć starała się zabrzmieć spokojnie. Nie chciała pozwolić, żeby córka burmistrza zepsuła im to wyjście, żeby zniszczyła świętowanie szczęścia Nino i Alyi. Przyszło jej do głowy, że może powinna spróbować w milszy sposób, nie tak obcesowo, jednak ona, tak samo jak Chloé, nie potrafiła ukryć swoich uczuć. Nie cierpiała osoby, która szydziła z niej od gimnazjum i dokuczała jeszcze wielu innym uczniom; nie podobała jej się niesprawiedliwość w traktowaniu, ta przepaść między córką burmistrza a pozostałymi. Marinette nigdy nie pomyślała o niej niczego innego.

I nie umiała udawać, że jest inaczej.   

Chloé zwróciła na nią gniewne spojrzenie, ale odpowiedziała:

– Na pewno nie was, obdartusy. Tylko Adriena. Ale to, jak mniemam – patrzyła na Marinette twardo i bez mrugnięcia – nie jest twoja sprawa.

– Nie moja? – parsknęła Marinette, wstając. – Jakbyś nie zauważyła, jesteśmy tu w swoim gronie. To ciebie nikt nie zapraszał. Więc jeśli masz cokolwiek do kogokolwiek tutaj – wskazała głową na resztę – to jest to jak najbardziej moja sprawa.

– Wiem, że skoro Adrien zaczął zwracać na ciebie uwagę, to ci się w głowie poprzewracało, ale nie musisz wszystkiego wiedzieć. Nie wszystko dotyczy ciebie, nie jesteś pępkiem świata.

– I kto to mówi? – odcięła się Marinette. 

Chloé w odpowiedzi jedynie westchnęła z irytacją.

– Chodźmy stąd, Adrienku – zwróciła się do chłopaka łagodniejszym tonem. – Nie będziesz przecież przesiadywał z tymi lamusami. – Wzięła go pod ramię. – Zasługujesz na znacznie lepsze towarzystwo… 

Adrien pozwolił jej się podnieść, lecz nie postąpił ani kroku. Minę miał coraz mniej zadowoloną.

– Chloé, nie przesadzasz trochę? – zapytał. – Niczym się przecież nie różnimy – zauważył, wskazując dłonią na pozostałych. – Nie musimy się kłócić. Może lepiej się przyłączysz?

– Co? – sprzeciwiła się Marinette, już zupełnie nad sobą nie panując. – Chcesz, żeby ona siedziała tu razem z nami i psuła nam dzień? Przecież słyszałeś, nie jesteśmy warci jej towarzystwa. Więc niech zmiata do tych, którzy są. Nikt z nich pewnie nie zechce z nią siedzieć, ale w razie czego zawsze można sobie kupić osobę albo dwie, prawda? – Wbiła w panienkę Bourgeois nienawistne spojrzenie. – Jeśli ona tu zostaje, to ja wychodzę.

– Pff! – Chloé starała się nie dać po sobie poznać, jak dotknęły ją te słowa. – Nie musisz się aż tak poświęcać, Dupain-Cheng! Nie zamierzam zostawać ani chwili dłużej z takimi odrażającymi wieśniakami jak wy!

– Dość, Chloé – powiedział Adrien stanowczo. – Rozumiem, że możesz kogoś nie lubić, ale nie masz prawa tak obrażać innych. 

– A cóż ty ich tak bronisz?! – zezłościła się, marszcząc mocno brwi.

– Bo to moi przyjaciele i nie pozwolę ich obrażać.

Chloé cofnęła się o krok, jakby właśnie uderzył ją w twarz. Jej usta zadrżały niedostrzegalnie, a oczy zaszkliły się lekko. Zacisnęła jednak zęby i odpowiedziała hardo, choć nieco płaczliwie.

– Kiedyś to ja byłam twoją przyjaciółką. 

Jeszcze przez chwilę nie spuszczała wzroku; stała dumna i wyprostowana, a potem poprawiła torebkę na ramieniu i odwróciwszy się na pięcie, podążyła do wyjścia. O ile udało jej się zachować jako taki spokój, póki była w pizzerii, o tyle, kiedy tylko znalazła się na zewnątrz, od razu przyspieszyła do biegu i zatykając usta dłonią, pobiegła w stronę parku. Przyjaciele obserwowali ją przez duże okno.

– Chloé… – mruknął Adrien ze smutkiem. Nino i Alya tylko wymienili spojrzenia, żadne z nich się nie odezwało. Z kolei Marinette zwróciła się do chłopaka tonem pełnym złości, a nawet kpiny. Tonem, którego przenigdy nie użyłaby w stosunku do Adriena.

Teraz jednak nie panowała nad sobą. 

– Może jeszcze za nią pobiegniesz, co? – zapytała gniewnie. – Naprawdę obchodzi cię ktoś tak złośliwy jak ona?

– Tak, Marinette – odparł Adrien dobitnie, ale nie był zły. Zabrzmiał jedynie trochę smutno. – Chloé mnie obchodzi, bo jest moją przyjaciółką. – Wyszedł spomiędzy krzeseł, najwyraźniej z zamiarem pójścia za córką burmistrza. – To jedyna osoba, która zawsze traktowała mnie normalnie, a nie inaczej ze względu na to, co mam albo kim jest mój ojciec. Była ze mną, gdy nie było nikogo innego. A poza tym… nie zaprzeczysz, że kiedy się poznaliśmy, wcale nie myśleliście o mnie lepiej niż o Chloé teraz. Zastanów się, czy nie warto dać jej drugiej szansy, skoro mnie ją dałaś. 

Nie uśmiechnął się ani nie pożegnał. Po prostu opuścił pizzerię, po czym pobiegł w ślad za Chloé, zostawiając wciąż milczących Nino i Alyę, Marinette, która osłupiała opadła ciężko na krzesło, oraz stygnącą pizzę, jakiej żadne z nich nie miało już ochoty jeść.

* * *

Mimo że do końca lata pozostało ledwie parę dni, a godzina była jeszcze dość wczesna, zaczynało się już robić coraz ciemniej. Drzewa w parku przybrały odcień nieco szary, a woda w fontannie zdawała się szumieć usypiająco. Dookoła ludzie spieszyli się do domów, na kolację; wszyscy byli zajęci swoimi sprawami. 

Adrien przemierzał park, szukając znajomej osoby. Wiedział, że tędy biegła, ale gdzie mogła pójść dalej? Pierwsze, co przyszło mu na myśl, to hotel Le Grand Paris, w którym Chloé mieszkała ze względu na to, iż miejsce to stanowiło własność burmistrza. To, że dziewczyna udała się akurat tam, wydało się jednak Adrienowi mało prawdopodobne, bowiem, podobnie jak on, niemal zawsze jeździła z szoferem, który dowoził ją praktycznie pod sam próg budynku, w jakim akurat chciała się znaleźć. Jeśli odjechała, nie miał już szans jej złapać. 

Miał jednak wrażenie, że Chloé wolałaby zostać sama, a park wieczorem stanowił idealną opcję. Jedyne przebywające tam osoby przechodziły wydeptanymi ścieżkami, żeby skrócić sobie drogę do celu. Poza nimi Adrien w pierwszej chwili nie dostrzegł nikogo, lecz zaraz potem rzuciła mu się w oczy jedyna zajęta ławka – stała na samym końcu alejki utworzonej przez posadzone po obu stronach drzewa, a na niej, lekko skulona, siedziała dziewczyna o blond włosach w nieodłącznym żółtym sweterku. Adrien uśmiechnął się smutno, kiedy ją zobaczył, i podszedł do niej wolnym krokiem. Zajęta cichym szlochaniem, nie zauważyła go.

– Hej – rzucił cicho. – Mogę się dosiąść?

Spojrzała na niego załzawionymi oczami. Lekko przestraszona tym, że zastał ją w takim stanie, przetarła szybko twarz dłonią i przywołała wymuszony uśmiech.

– Adrien! – zawołała tonem, jakim wita się znajomych przypadkowo spotkanych na mieście. – Jasne, siadaj! – Przesunęła się, choć i tak wcześniej już była skulona na tyle, że wcale nie musiała tego robić. 

Usiadł, ale ona odwróciła się bardziej w drugą stronę i nie patrzyła na niego.

– Co tu robisz? – spytała. – Nie musisz wracać do swoich przyjaciół? – W jej głosie pobrzmiała nieco kpiąca, lecz zarazem drżąca nuta, kiedy wymawiała ostatnie słowo.

Adrien spojrzał na nią poważnie, acz nieco smutno.

– Też jesteś moją przyjaciółką, Chloé – powiedział cicho. – A nie chcę, żeby moi przyjaciele się kłócili.

– Ale jedni nie powinni kraść drugich… – mruknęła, ledwie ją dosłyszał.

– Hm?

– No bo… – Spojrzała na niego żałośnie, a po jej policzkach popłynęły łzy. – No bo mi ciebie ukradli! Kiedyś wychodziłeś ze mną, a teraz nie chcesz! Robisz wszystko, żeby mnie unikać! A z nimi się przyjaźnisz! To niesprawiedliwe!

– Unikać? – zdziwił się. – Wcale cię nie unikam! Dlaczego tak pomyślałaś?

– Bo mnie powiedziałeś, że nie możesz wychodzić, a z nimi wyszedłeś? – odparła, jakby to było oczywiste. 

Adrien zamrugał, zdając sobie sprawę, iż tak właśnie powiedział, lecz przecież nie zrobił tego celowo.

– Nie, ja… – zawahał się. – Naprawdę nie mogłem wtedy… Nino i pozostali zaproponowali mi to wyjście dziś i… poprosiłem Nathalie, żeby porozmawiała z ojcem, a on się zgodził. Za to wczoraj musiałem odrobić dzisiejszy chiński i nawet gdybym chciał… Ale masz rację… Zapomniałem o tym, przepraszam za to. – Spuścił wzrok.

– Chyba jesteśmy kwita…

– Tak?

– Nie chcesz przecież przyjaźnić się z kimś, kto tak traktuje ważne dla ciebie osoby, prawda?

– Chloé… – zaczął Adrien łagodnie, ale ona nie dała mu dojść do słowa.

– Nie, daj spokój. – Podciągnęła kolana pod brodę i objęła je ramionami. – Wiem, że nie jestem dobrym człowiekiem. Jestem samolubna. Kiedyś miałam cię tylko dla siebie, a ty lubiłeś mnie taką, jaka jestem. Zawsze lubiłeś mnie za mnie, a nie za to, co mam… I byłam ci bardzo wdzięczna, wiesz? Dużo to dla mnie znaczyło. Ale potem… kiedy zacząłeś chodzić do szkoły… wszyscy tak szybko cię polubili… – Uśmiechnęła się smutno. – Cóż, trudno cię nie lubić… Tylko że… wtedy już mnie nie potrzebowałeś i… – westchnęła – po prostu znów chciałam twojej uwagi, ale teraz widzę, że robiłam źle. Przez moje zachowanie tylko coraz bardziej oddalałeś się ode mnie… Powinnam była się domyślić, że nie będziesz chciał się przyjaźnić z kimś, kto traktuje innych tak źle jak ja. Przepraszam cię, Adrien. 

– To po części moja wina, więc nie masz za co przepraszać – odparł po chwili ciszy. – Powinienem to zauważyć i ci pomóc, a tymczasem… Wybacz… Chyba nie za dobry ze mnie przyjaciel.

Chloé jednak zwróciła uwagę tylko na jedno słowo, jakie wypowiedział.

– Przyjaciel…? – powtórzyła. – Wciąż się przyjaźnimy?

– Zawsze będę twoim przyjacielem.

Uniosła na niego wzrok i nie powstrzymała delikatnego uśmiechu, cisnącego jej się na usta. 

– Dziękuję.

– Tylko… 

– Hm?

– To nie zmienia faktu, że nie powinnaś być taka dla innych – powiedział powoli, obserwując jej reakcję. 

Tak jak się spodziewał, spochmurniała nieco.

– Rozumiem – odparła wreszcie. – Postaram się… być milsza… 

– To może spróbujesz od razu?

– Co? – Spojrzała na niego ze zdumieniem.

On w odpowiedzi wstał i wyciągnął ku niej dłoń.

– Myślę, że powinnaś przeprosić Marinette, Alyę i Nino. Tak na dobry początek. – Uśmiechnął się ciepło, tak jak uśmiechał się do niej niezliczoną ilość razy. 

Jej oblicze rozjaśniło się nieco, złapała jego dłoń. Wzięła głęboki oddech. Miała przeczucie, że Marinette i pozostali i tak nie wybaczą jej tak od razu, a nawet wcale nie potrzebowała ich wybaczenia, ale była gotowa spróbować.

Dla Adriena.

– Zrobię to! – obiecała z determinacją.

Podążyli razem z powrotem w stronę pizzerii. Ona, jak zwykle, kroczyła kilka kroków przed nim, a szła równo i zdecydowanie. Adrien patrzył na nią z uśmiechem, rozmyślając nad wszystkimi chwilami, jakie razem spędzili. Chloé była taka, odkąd pamiętał – zawsze z przodu, w centrum uwagi, dumna i pewna siebie. Użalanie się nad sobą i płacz nijak do niej nie pasowały. Nie do córki burmistrza, która wielokrotnie posuwała się do niewiarygodnych rzeczy, by zdobyć to, czego pragnęła. Co prawda, często robiła źle, ale Adrien wiedział, że wcale nie jest złą osobą. Jak każdy miała wady wymagające nieco pracy, jednak pomimo swojego charakteru starała się. Choćby po to, by dostać to, czego chciała.

I taką Adrien ją lubił.

* * *

Marinette siedziała przy stoliku, pogrążona w myślach. Odkąd Adrien wyszedł, nie tknęła swojej porcji, która już dawno zrobiła się zimna. Teraz czuła się źle z tymi wszystkimi rzeczami, jakie powiedziała, nie tylko Adrienowi, ale również Chloé. Myślała, że ktoś taki jak córka burmistrza powinien dostać nauczkę, ale już wiedziała, że właśnie zachowała się dokładnie tak samo jak ona. Przez co wcale nie wychodziła na lepszą. 

Westchnęła smutno i upiła łyk swojego soku, nie zwracając uwagi na otoczenie. Nino i Alya postanowili zająć się pizzą, ale co chwila zerkali na Marinette i wymieniali spojrzenia, jakby próbowali bezgłośnie dogadać się, czy ktoś powinien zabrać głos, czy może lepiej milczeć. Ostatecznie Alya odłożyła kawałek, który akurat jadła, z powrotem na talerz i położyła przyjaciółce dłoń na ramieniu.

– Mari? Wszystko w porządku?

– A jak myślisz? – odpowiedziała pytaniem. – Byłam zła na Adriena, a teraz… on pewnie będzie zły na mnie… 

– Nie bój nic, wiesz, że on taki nie jest – wtrącił Nino. 

– A Chloé? – zastanowiła się Alya. – Chyba było jej przykro.

– Ale zasłużyła – stwierdziła Marinette bez wahania. – Gdyby nie ona, to wszystko by się nie stało. Przepraszam was… Popsuliśmy wam wieczór.

– Daj spokój, nic się nie stało, ale… 

– Ale?

– No… – Alya szukała w głowie jakichś delikatnych słów, ale Nino postanowił ją wyręczyć i bez zbędnych ceregieli oznajmił:

– Przesadziłaś. Trzeba było ją olać i byłby spokój.

– Nino! – Alya dała mu kuksańca w bok.

– No co?

– Nie, Nino ma rację – przyznała Marinette ponuro, niemal kładąc się na stoliku. – Zachowałam się okropnie i Adrien pewnie mnie znienawidzi i już więcej nie będzie chciał ze mną gadać i w ogóle jestem do bani. – Jej czoło spotkało się z blatem, kiedy z rezygnacją ukryła głowę w ramionach.

– Wydaje mi się, że jakby nie chciał więcej z tobą gadać, to by tu nie wracał – stwierdziła Alya po chwili.

– Co? – Marinette uniosła głowę i spojrzała w okno, gdzie pokazywała jej przyjaciółka. Rzeczywiście dostrzegła za szybą Chloé, a zaraz za nią Adriena. Oboje najwyraźniej wracali do pizzerii.

Zanim Marinette zdążyła przetworzyć tę sytuację w głowie, drzwi lokalu otwarły się wraz z cichym dźwiękiem dzwoneczka, a chwilę później Chloé i Adrien już stali przy ich stole, jakby wcale się stamtąd nie ruszali. 

Marinette unikała wzroku któregokolwiek z nich; milczała. Nie miała pojęcia, co w takiej sytuacji mogłaby powiedzieć, jednak ostatecznie nie musiała się nad tym głowić, bowiem jako pierwsza zabrała głos Chloé, a powiedziała coś, czego Marinette nie spodziewałaby się nawet w najśmielszych snach.

– Przepraszam was. Może to nie ma wielkiego znaczenia po tym wszystkim, ale… jest mi naprawdę przykro. 

– Nic się nie stało… – odparła Alya równie zszokowana jak Marinette. Nino pokiwał głową na potwierdzenie. 

Marinette nie odezwała się, jedynie wlepiając w nią podejrzliwe spojrzenie spod zmarszczonych brwi. 

Chloé otworzyła usta, żeby coś jeszcze powiedzieć, ale najwyraźniej rozmyśliła się i rzuciła tylko:

– Nie będę już więcej przeszkadzać, miłego wieczoru. – Odwróciła się. – Do zobaczenia w szkole – dodała jeszcze, po czym zerknęła na Adriena, który skinął głową z lekkim uśmiechem. Odwzajemniła go i nie oglądając się więcej, wyszła.

Znowu zostali we czwórkę. 

Nino zerknął na zegarek, minęła już dwudziesta trzydzieści. 

– To może – zaczął niepewnie – skończymy na dziś? Adrien i tak musi jechać o dziewiątej.

– Jasne, dobry pomysł – zawtórowała mu Alya. – Możemy się jeszcze przejść, co wy na to?

– Czemu nie – odparł Adrien. 

Marinette tylko kiwnęła głową i wstała z miejsca, starając się nie patrzeć na nikogo. Każde z nich wygrzebało z czeluści kieszeni lub, w przypadku dziewcząt, torebek banknoty i zrzuciwszy się po równo, zapłacili za swoje jedzenie. Następnie pożegnali się z obsługą i wyszli na zewnątrz, gdzie gęsta bariera chmur już zdążyła sprowadzić ciemność, rozpraszaną przez blade światło latarni. Przyjaciele już nie pamiętali, kiedy ostatnio tak szybko zapadł zmrok. Cóż się jednak dziwić – była już prawie jesień.

Szli w milczeniu, aż dotarli do rozwidlenia.

– To do poniedziałku? – pożegnała się Alya.

– Do poniedziałku – powtórzyła za nią Marinette. 

Nino i Alya, machając i trzymając się za ręce, odeszli w swoją stronę. Marinette i Adrien zostali sami, nie wiedząc, co począć.

– Chyba już pójdę – odezwała się w końcu Marinette.

– A mógłbym może – powiedział – cię odprowadzić?

– Okej… – Zerknęła na niego z błyskiem nadziei w oczach. Podążyli ku piekarni jej rodziców, ale dziewczyna nie mogła zbyt długo wytrzymać panującej między nimi ciszy. – Przepraszam za to. Nie powinnam tak… pewnie jesteś zły…

– Zły? Ja? – zdumiał się. – Nie, właśnie… myślałem, że ty jesteś.

– Dlaczego miałabym?

– Bo zamiast stanąć w waszej obronie, stanąłem w obronie Chloé – odpowiedział. – Wiesz, ona naprawdę nie jest taka zła, tylko trochę zagubiona i samotna. Kiedyś byliśmy ze sobą dość blisko, a teraz… poczuła się odrzucona, dlatego była dla was taka niemiła. Ale obiecała mi, że już więcej nie będzie! – zapewnił gorliwie.

Marinette westchnęła, po części ze zmęczeniem, po części z ulgą.

– Też nie zachowałam się najlepiej, chyba jesteśmy kwita.

– Tak? Czyli w porządku?

– W porządku.

– Cieszę się. – Na jego usta wpłynął uśmiech. – Nie chciałbym, żebyśmy się kłócili.

Dziewczyna zarumieniła się, nie bardzo wiedząc, co na to odpowiedzieć. Kiedy już minęły obawy, że Adrien nie zechce z nią więcej rozmawiać, zdała sobie sprawę, że właśnie wraca do domu w towarzystwie chłopaka, w którym była zakochana od dobrych kilku lat. Na szczęście Adrienowi udało się nieco rozluźnić atmosferę, choć i tak chyba niczego nie zauważył. 

– No i miałaś rację – stwierdził. – Nino i Alya faktycznie się lubią.

– Ty też miałeś rację – odparła. – Ani trochę nie potrzebowali naszej pomocy.

– Ale na pewno doceniliby, że chciałaś jej im udzielić.

Adrien zatrzymał się nagle, a Marinette uświadomiła sobie ze zdziwieniem, że są już pod cukiernio-piekarnią Tom&Sabine. Wiedziała, że musi iść, lecz nie miała pojęcia, jak powinna się z nim pożegnać.

– Dziękuję za ten dzień. – Adrien wyręczył ją, po czym pochylił się i cmoknął delikatnie jej policzek. – Do zobaczenia.

Jej dłoń automatycznie powędrowała do twarzy.

– D-do… – zająknęła się. – Do zobaczenia… 

Jeszcze raz posłał jej uśmiech, a potem podążył ku przejściu dla pieszych, machając przez ramię.

Odmachała mu i jak zahipnotyzowana podążyła do drzwi. Adrien zagapił się odrobinę, tak że prawie wpadł na stojącą na krańcu chodnika latarnię. Plagg wychynął spod koszuli z rozbawioną i nieco kpiącą miną.

– Ciekawe, co by na to powiedziała Biedronka… – mruknął.

– O co ci chodzi? – Adrien uniósł brwi. 

– Już kręcisz z inną, co?

– Daj spokój, Plagg, nic takiego nie zrobiłem przecież. Marinette jest raczej przyjaciółką…

– Nie chcę cię martwić, ale to „raczej” działa trochę na twoją niekorzyść.

– Daj spokój – powtórzył. –To byłoby niesprawiedliwe wobec ich obu.

Plagg uśmiechnął się, bo w gruncie rzeczy Adrien nie zaprzeczył, ale wspaniałomyślnie mu tego nie wytknął.

– To teraz czas na naszą kolację we dwóch, tak? – zapytał, mrugając szybko oczami i naśladując w ten sposób zalotne spojrzenia dziewczyn. 

– A co byśmy mieli jeść?

– Jak to co?! Ser!

– Wiecznie głodny, co?

– Wybacz, twoje relacje międzyludzkie odbierają mi energię. 

– Dobra, rozumiem. – Wyjął telefon i wyszukał w kontaktach numer Nathalie. – Cześć – przywitał się, gdy odebrała. – Jestem pod moim starym gimnazjum. Collège Françoise Dupont, tak. Okej, w porządku. – Schował komórkę i zerknął na kwami. – Będą za dziesięć minut.

Plaggowi w odpowiedzi tylko zaburczało w brzuszku.

Rozdział VI. Bliźniaczki z piekła rodem

W Zespole Szkół imienia Charlesa de Gaulle’a, gdzie na co dzień obok siebie uczyli się gimnazjaliści i licealiści, panowała niemal idealna cisza. Cały budynek zdawał się zupełnie opuszczony, jednak nikogo to szczególnie nie dziwiło – uczniowie, gdyby tylko mogli, obchodziliby szkołę szerokim łukiem, zatem nie zamierzali tam przebywać, jeśli nie musieli. A dziś był właśnie taki dzień, sobota. Większość osób korzystała z weekendu, wypychając z umysłu wszystkie myśli związane z nauką, jednak nie wszyscy mieli tyle szczęścia.

Choć cały gmach ział pustkami, jedną jedyną salę niemal w połowie wypełniali uczniowie. Siedzieli smętnie, zasypani zadaniami, zaczytani w lekturach i podręcznikach, w rzeczywistości jednak nie skupiający się na swoich powinnościach. Udawali tylko, by niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi pilnującej ich przysadzistej kobiety, która co chwilę przechadzała się między stolikami, żeby sprawdzić, czy wszyscy aby na pewno zachowują się zgodnie z regulaminem i robią, co do nich należy. O ile na początku odsiadki niektórzy rzeczywiście odrabiali lekcje, teraz już uwagę każdego zaprzątała wyłącznie duża wskazówka zegara, przemieszczająca się powoli ku dwunastce. Jeszcze chwila i ich kara się skończy, a wtedy będą już mogli zapomnieć o szkole aż do poniedziałku. 

Z nadzieją, że już nic nie stanie im na drodze do wolności, zaczęli się niepostrzeżenie pakować, tu chowając długopis, tu zapinając piórnik. Mająca na nich oko nauczycielka szła wolnym krokiem pomiędzy ławkami, a stukanie jej obcasów wyznaczało upływające sekundy. Poza tym dźwiękiem, i od czasu do czasu cichym szelestem obracanych kartek, był to jedyny dźwięk, jaki dało się słyszeć w klasie. I nie ustawał on prawie nigdy. 

Nagle jednak, kiedy kobieta dotarła do ostatniego rzędu stolików, jej kroki ucichły. 

Uczniowie zamarli na swoich miejscach, nie mając odwagi się odwrócić, by sprawdzić, co przerwało wieczny marsz. Po chwili ciszy nauczycielka sama odpowiedziała na ich niezadane pytanie.

– Gdzie są panienki Rentir? – zwróciła się do nich swoim niskim, nieprzyjemnym głosem. 

Uczniowie spojrzeli po sobie z przestrachem i skulili się na krzesłach, prosząc w duchu, żeby ktoś inny został wywołany do odpowiedzi. 

– Dlaczego nikt nie zawiadomił mnie, że wyszły? – zadała kolejne pytanie, po czym zaczęła wracać na przód sali, znów tym spokojnym, miarowym krokiem.

Wszyscy uparcie milczeli, patrząc błagalnie na zegar, jednak duża wskazówka jakby nagle się zatrzymała, bo zdawała się w ogóle nie zbliżać do godziny wolności. 

Ale już zostało tak niewiele…

– Jeśli w tej chwili się nie dowiem, gdzie one są, wszyscy wrócicie tu za tydzień w sobotę. 

Powietrze w sali zadrżało niebezpiecznie, jakby każdy tam obecny próbował właśnie porozumieć się mentalnie z pozostałymi.

– Pytam po raz ostatni. – Stanęła przed nimi, na samym środku przed tablicą. – Gdzie są bliźniaczki Rentir?

Wtem drzwi otworzyły się z hukiem, a za nimi dwójka dziewczyn stała pewnie i uśmiechała się zwycięsko. Były do siebie tak bardzo podobne, że jedna bez problemu mogłaby uchodzić za sobowtóra drugiej. 

– Czyżby ktoś nas wzywał? – zapytała ta, która oparła się o prawą framugę. Jej siostra stała za nią z rękami skrzyżowanymi na piersi. 

– Za ucieczkę z odsiadki czekają was dwie kolejne – odparła nauczycielka, nie zwracając uwagi na ich słowa.

– Nam też jest miło, że chce pani z nami spędzać weekendy – rzuciła ta z założonymi rękoma. – Ale my tym razem tak w słusznej sprawie.

– Jak to w słusznej sprawie? – zezłościła się kobieta. – Siadać na miejsca i nie gadać więcej! I nie wychodzić bez pozwolenia!

Bliźniaczki wymieniły spojrzenia, po czym wolnym krokiem weszły do sali i skierowały się ku swojemu stolikowi.

– Wiedziałyśmy, że pani się tym zajmie! – uradowała się jedna.

– Zajmie czym?! Mówcie jaśniej!

– No… nie wiedziała pani? Tarantula uciekła z pracowni biologicznej.

Nauczycielka pobladła, a na jej pulchnej twarzy pojawiły się kropelki potu.

– Tarantula? – powtórzyła już mniej pewnie.

– No tak, wie pani… taki bardzo duży, włochaty pająk… – zaczęła jedna, a druga nagle poderwała się i wskazała za próg, po czym dokończyła:

– …o, taki jak ten!

– No popatrz, całą szkołę przeszukałyśmy, żeby ją znaleźć!

– P-pp-pająk… – zająknęła się nauczycielka, na której obliczu wyraźnie odbił się strach. – Z-zabierzcie go…

Tarantula, jakby w odpowiedzi, weszła do klasy, przebierając swoimi czterema parami owłosionych odnóży, i pomknęła w stronę kobiety. Ta zaczęła się cofać, lecz szybko drogę zablokowało jej biurko. Prędko skręciła między ławki i tamtędy obeszła pająka, żeby następnie popędzić do drzwi. Stukot jej obcasów stał się szybki i nieregularny, zupełnie niepodobny do tego, który towarzyszył uczniom na każdej odsiadce. Nauczycielka wydała z siebie krótki pisk, po czym jęcząc, pobiegła ku wyjściu ze szkoły. 

Głowy uczniów wychyliły się zza futryny, gdy ci odprowadzali ją rozbawionymi spojrzeniami. Na ich twarzach wykwitły uśmiechy, ale zniknęły równie szybko, jak się pojawiły, kiedy na drodze ich dotychczasowej strażniczki pojawił się pan Bonjour – dyrektor szkoły. Wszyscy czym prędzej wepchali się z powrotem do sali i zajęli swoje miejsca, udając, iż pilnie pracują, mimo że duża wskazówka zdążyła już przekroczyć tę wyczekiwaną dwunastkę, więc ich kara dobiegła końca. Gdy dyrektor wkroczył do klasy, a zaraz za nim dreptająca małymi kroczkami nauczycielka, każdy był zaskakująco mocno pochłonięty swoim zadaniem domowym lub podręcznikiem. Tarantula przycupnęła na podłodze i nie poruszała się zbytnio, co nie przeszkodziło kobiecie ominąć jej tak, żeby pan Bonjour stanowił żywą tarczę między nią a pająkiem. Ciągle roztrzęsiona poprowadziła dyrektora do ostatniej ławki pod ścianą, gdzie siostry Rentir uśmiechały się niewinnie.

– To one, dyrektorze! – powiedziała drżąco, nieco niekulturalnie wskazując na nie palcem. – Bliźniaczki z piekła rodem!

– Z piekła…? – Pan Bonjour zmarszczył brwi. – Nie przesadza pani? – zapytał, chociaż dobrze wiedział, iż nauczycielka ma rację. Sam tak bowiem o siostrach uważał, jednak jako dyrektor musiał przecież zachowywać się rozsądnie i sprawiedliwie. Wzdrygnął się, kiedy kobieta poruszyła się gwałtownie, widząc jakiś ruch pod stołem. Westchnął. – Niech pani idzie po woźnego, niech się zajmie tym pająkiem. 

– Oczywiście! – zgodziła się, powoli wycofując się do drzwi. – Najlepiej raz na zawsze! – I szybkim, niespokojnym krokiem wyszła z sali.

Dyrektor westchnął ponownie i zwrócił się do bliźniaczek.

– Czy to wy wypuściłyście tego pająka? – zapytał, choć dobrze wiedział, co odpowiedzą.

– My? Skądże! – zaprzeczyła ta siedząca bliżej niego. 

– Chciałyśmy go tylko złapać – dodała druga. – Żeby nikogo nie wystraszył, tak jak przed chwilą na przykład.

Pan Bonjour zazgrzytał zębami, bo zdał sobie sprawę, że znów będzie musiał zostać dłużej, żeby wyjaśnić tę sprawę. Rozejrzał się dookoła, czując na sobie wzrok pozostałych uczniów. Wszyscy wlepili nosy z powrotem w książki, kiedy na nich spojrzał. Westchnął po raz trzeci.

– Możecie już iść, odsiadka skończona – oznajmił. – Tylko uważajcie na tego pająka.

Nie trzeba było im dwa razy powtarzać – jak jeden mąż podnieśli się z miejsc i spakowawszy swoje rzeczy w zawrotnym tempie, zaczęli opuszczać salę. Tarantula nie poruszyła się, kiedy uczniowie omijali ją bezpiecznym łukiem, choć nikt nie wyglądał na szczególnie wystraszonego. Akurat wtedy do klasy wkroczył woźny. Dyrektor pochwycił jego wzrok, po czym podszedł, by wyjaśnić mu sytuację. Bliźniaczki Rentir, usiłując wykorzystać sytuację, wmieszały się w tłum z zamiarem ulotnienia się razem z pozostałymi, jednak w ostatniej chwili zatrzymał je głos pana Bonjour.

– Wy dwie nie.

Wymieniły spojrzenia, ale szły dalej mając nadzieję, że będą mogły wymigać się wyjaśnieniem, że nie wiedziały, iż chodziło akurat o nie. Aczkolwiek następne słowa dyrektora nie pozostawiały wątpliwości co do tego, kto ma zostać.

– Axelle i Vi Rentir – powiedział twardo.

Przystanęły i zerknęły na niego niewinnie.

– Tak? – zapytały chórem.

– Wy zostajecie.

Nie mogły się już kłócić, więc posłusznie zatrzymały się przed drzwiami i czekały na dyrektora. Woźny całkiem sprawnie poradził sobie ze złapaniem pająka, toteż już po chwili bliźniaczki podążały za panem Bonjour ku jego gabinetowi. A w każdym razie tak im się wydawało, bo to zwykle tam lądowały za każdym razem, jak coś nabroiły, jednak teraz dyrektor poprowadził je kilka pokoi dalej. Weszli do środka, a na widok dużego monitora, na którym aktualnie nie wyświetlało się nic, od razu zrzedły im miny. Wiedziały dobrze, co to za miejsce.

Tam sprawdzano nagrania z monitoringu.

Pan Bonjour nie bawił się w zbędne ceregiele, tylko od razu uruchomił system, po czym odszukał odpowiednie kamery i godzinę, z której zapis chciał obejrzeć. Obrócił monitor nieco ku siostrom, a one niechętnie patrzyły, jak bliźniaczki z nagrania zakradają się do pracowni biologicznej, a następnie, jak z niej wychodzą. Jedna z nich ewidentnie niosła coś w rękach i nikt nie musiał mieć ponadprzeciętnego IQ, żeby domyślić się, iż była to właśnie ta tarantula, która rzekomo uciekła. Zwłaszcza że nagranie spod klasy, gdzie uczniowie odbywali odsiadkę, tylko to potwierdzało.

– I co wy na to?

Bliźniaczki stały niezbyt zadowolone, aż wreszcie jedna z nich, Vi, choć obie wiedziały, że są na przegranej pozycji, zawołała:

– Nic pan na nas nie ma! 

Dyrektor uniósł jedną brew, patrząc na nie z politowaniem.

– To wy nic nie macie – odparł – na swoją obronę. Jak tak dalej pójdzie, będziecie tu przychodzić co sobotę.

– No ale niech pan przyzna: pan też jej nie lubi – rzekła w odpowiedzi Axelle, druga z sióstr, mając na myśli nauczycielkę pilnującą uczniów z odsiadki.

– Kwestia lubienia kogokolwiek nie ma tu nic do rzeczy. Istnieją zasady, do których należy się stosować, zaś nauczycielom powinno się okazywać szacunek. – Westchnął. – Dlatego macie odsiadkę jeszcze co najmniej przez dwie następne soboty, a jeśli znów w tym czasie nabroicie, kara się wydłuży. Zrozumiano?

– Tak – odpowiedziały tonem całkowicie pozbawionym entuzjazmu, choć tak naprawdę kwestią kary nie przejęły się zbytnio. Zdążyły się przyzwyczaić.

– Możecie już iść. Zadzwonię jeszcze do waszej matki i o wszystkim jej powiem.

– Rozumiemy. – Powlokły się smętnie do wyjścia, oglądając się jeszcze na dyrektora.

Pan Bonjour był postawnym mężczyzną o pokaźnej tuszy, kompletnie łysym, ale za to wyposażonym w siwiejące już krzaczaste brwi i wąsy, które nadawały mu naprawdę srogi wygląd. Axelle i Vi jednak miały z nim do czynienia już wystarczająco dużo razy, żeby wiedzieć, iż wcale nie jest straszny, choć zdecydowanie potrafi uprzykrzyć uczniom życie. A teraz poruszał się niezgrabnie w nie za dużym pomieszczeniu, usiłując znaleźć przycisk wyłączający zasilanie. 

Bliźniaczki powstrzymały śmiech, kiedy znowu westchnął, i ulotniły się, zanim dyrektor zorientował się, że ma widownię.

Wyszły na zalany słońcem dziedziniec, by potem minąć niemal zawsze otwartą bramę i skierować się ku centrum. Wcale nie spieszyło im się do domu – chciały nieco opóźnić moment, w którym będą musiały skonfrontować się z matką. Przemierzały więc miasto trochę bez celu, zwracając na siebie zaciekawione spojrzenia przechodniów. Możliwe, że nieczęsto widywali osoby mogące uchodzić wręcz za klony.

Axelle i Vi bowiem naprawdę były praktycznie identyczne – takie same oczy w kolorze czekolady i czające się w nich psotne iskierki, takie same jasnobrązowe włosy, upięte w wysokie kucyki sięgające im poniżej pasa. Nawet opadające na twarze, zaczesane na lewo grzywki zdawały się układać w jednakowy sposób. Obie dziewczyny, tego samego wzrostu i raczej szczupłe, miały na sobie szaroróżowe tuniki z asymetrycznymi rękawami – jednym jak w zwykłym t-shircie, drugim długości trzy czwarte – oraz przewiązane w talii czarnymi paskami. Pod tym nosiły ciemne legginsy, jednak ich znaczną część zakrywał ulubiony element ubioru bliźniaczek – wysokie do połowy ud trampki, z którymi wiązała się całkiem interesująca historia. Otóż pewnego razu zleciły zakup owych butów swojemu ojcu, wyraźnie prosząc o dwie identyczne pary, lecz, jako że pan Rentir akurat nie znalazł dwóch w tym samym kolorze, wziął jedne szare, drugie zaś w odcieniu jasnej zieleni. Axelle i Vi nieszczególnie spodobała się ta różnica w barwach, więc wymieniły się odpowiednio i teraz każda chodziła w jednym bucie szarym i jednym zielonym. Ktoś, komu bardzo zależałoby na rozróżnieniu ich, mógłby w ten sposób określić, która jest która, ale wystarczyło zaprzeczenie z ich strony, żeby zmylić każdego. Mogły przecież zamienić się butami. Nigdy tego nie robiły, ale przecież nikt poza nimi nie musiał o tym wiedzieć.

Ostatecznie wpadka z trampkami dopełniła opinii, według której siostry Rentir nie miały za grosz wyczucia stylu.

Tak więc i dziś, kiedy przechodziły, odprowadzały je różnego rodzaju spojrzenia, ale one nie zwracały na nie szczególnej uwagi. Parły przed siebie, wskakując po drodze na wszystkie murki, zjeżdżając po poręczach schodów i zaglądając w zaułki, w które nikt nie zaglądał. Wreszcie wyszły z labiryntu budynków i znalazły się kilkanaście kroków od obstawionej rusztowaniami kamienicy. Robotnicy uwijali się na kilku poziomach, zbierając pozostawione narzędzia.

– Jakiś remont? – zdziwiła się Axelle. – Chyba dawno tędy nie przechodziłyśmy…

– No ostatnio to chyba… dawno. 

Zaśmiały się cicho.

– I chyba nawet już kończą. – Vi przyjrzała się działaniom robotników. – O, patrz, zaraz im wiadro spadnie… 

Axelle odszukała wzrokiem miejsce, które wskazała jej siostra, ale kiedy dostrzegła jakiś ruch kątem oka, spojrzała przed siebie.

– Vi! – zawołała. – Patrz!

Obok rusztowania, niebezpiecznie blisko miejsca, nad którym chybotało się metalowe wiadro, przechodził właśnie niski zgarbiony staruszek. Nagle zatrzymał się i schylił powoli, by dosięgnąć laskę, która wypadła mu z ręki.

Bliźniaczki w tej samej chwili zerwały się do biegu.

– Proszę pana! – wrzasnęły jednocześnie. 

Staruszek ze zdziwieniem obrócił się ku nim, lecz one nie wyjaśniając niczego, złapały go i szybko odciągnęły od rusztowania. Jedno uderzenie serca później cała trójka podskoczyła z przestrachem, gdy wiadro z przeraźliwym łoskotem wbiło się w chodnik. Gapili się w to miejsce przez dobre pół minuty, oddychając szybko. 

– Cóż za szczęście, cóż za szczęście! – Staruszek uśmiechnął się kolejno do nich obu. Miał azjatyckie rysy i piwne oczy. Jego włosy, wąsy i szpiczasta bródka były już całkiem siwe.

– Szczęście?! – wykrzyknęła Vi. – Mogło się panu coś stać!

– Ale nie stało – zauważył przyjaznym tonem. – Widzisz, dziecko? Szczęście!

Siostry wymieniły spojrzenia z takimi minami, jakby chciały powiedzieć, że staruszek być może nie jest do końca zdrowy na umyśle, skoro coś takiego nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.

– Ale na pewno wszystko w porządku? – zapytała Axelle, przyglądając mu się uważnie.

– W porządku! – zapewnił. – Dziękuję za ratunek. 

– Nie ma za co – odparła Vi i podała mu laskę, którą zdążyła zabrać z chodnika, zanim uciekli. – Proszę. 

– Raz jeszcze bardzo dziękuję. Mógłbym się jakoś odwdzięczyć?

Bliźniaczki spojrzały po sobie, ale przecież każda z nich rzuciła się mu na pomoc nie po to, żeby coś za to dostać. Pokręciły głowami.

– Nie trzeba.

– Chociaż mógłby pan na przyszłość być bardziej ostrożny… 

Staruszek pokiwał głową, jakby spodziewał się podobnej odpowiedzi, lecz się nie odezwał. Kiedy cisza zaczęła już być dziwnie niezręczna, Vi postąpiła kilka kroków wciąż zwrócona ku mężczyźnie.

– My już musimy iść, wie pan…

– …mama będzie się martwić – dokończyła Axelle, po czym pożegnały się grzecznie i podążyły ku rejonom bardziej odległym od centrum. 

Przemierzały dobrze sobie znane drogi, aż wreszcie dotarły do spokojnej, bogatej w zieleń dzielnicy domków jednorodzinnych. To było jedno z tych osiedli, na którym wszyscy się znali, choć niekoniecznie lubili, gdzie od płotu do płotu przebiegały co chwila grupki dzieci, czasem bawiąc się w chowanego, czasem ścigając się między sobą. Niektórzy jeździli za resztą na hulajnogach i rowerach, niekiedy nawet na rolkach. Jako że po okolicznych ulicach kursowali właściwie tylko mieszkańcy tej dzielnicy, dzieci mogły się tam bawić bez większych obaw rodziców. 

Axelle i Vi również lubiły korzystać z zalet osiedla, bowiem jeżdżenie na rolkach, deskorolkach czy rowerach stanowiło jedną z ich ulubionych form spędzania wolnego czasu. Mimo to rzadko przyłączały się do jakiejś grupki, bo i nieco odstawały wiekowo – jakby nie patrzeć, większość dzieci uczęszczała do niższych lub wyższych klas podstawówki, a one w przyszłym miesiącu miały skończyć już piętnaście lat. Reszta ich rówieśników z osiedla posiadała swoich znajomych i swoje sprawy, w które bliźniaczki ani nie potrzebowały, ani nawet nie chciały się wtrącać.

Pies sąsiadów przywitał ich ostrzegawczym warczeniem, gdy przechodziły. One w odpowiedzi zrobiły to samo, a potem skierowały się do niewyróżniającego się niczym szczególnym domu – zwykłego, średniej wielkości budynku, pomalowanego białą farbą, która przez lata zdążyła przybrać odcień brudnej szarości, otoczonego brązowym, drewnianym płotem i niewielkim trawnikiem. Do jego prawej ściany przylegał garaż ze srebrnymi drzwiami, a na prowadzącym do niego podjeździe leżały dwa rowery porzucone tak, jak je siostry rano zostawiły.

Nie zwróciwszy na nie uwagi, weszły po kilku stopniach do domu, gdzie już roznosił się smakowity zapach obiadu. 

– Cześć, mamo! – przywitały się równocześnie, by później pójść od razu w stronę schodów. Miały nadzieję, że ich matka będzie na tyle zajęta, że nie wyjdzie im naprzeciw, ale pomyliły się.

Yvonne Rentir, niska i drobna kobieta, o raczej krótkich, rdzawobrązowych włosach i oczach ciemnych jak noc, wypadła z kuchni w białym fartuszku i z całkiem sporą łyżką w dłoni.

– Gdzie mi w tych butach?! – zawołała, grożąc im sztućcem. – A w ogóle to gdzie byłyście tyle czasu?!

Axelle już otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, lecz matka nie dała jej dojść do słowa.

– Dzwonił do mnie dyrektor! – oznajmiła im Yvonne. – Tarantulę wypuścić, no wiecie co? Jak już musiałyście, to mogłyście chociaż nie dać się złapać!

– No wiemy… – wtrąciła wreszcie Axelle. 

– Fałszywe poczucie bezpieczeństwa w pustej jak w horrorze szkole – mruknęła Vi.

– Kto jak kto, ale wy akurat powinnyście pamiętać, że mają tam kamery – stwierdziła pani Rentir, patrząc na córki znacząco, po czym wycofała się z powrotem do kuchni. 

Siostry skrzywiły się tylko i zaczęły wędrówkę po schodach. Dotarły już prawie do połowy, gdy dobiegł ich ponownie głos matki:

– I te rowery z podjazdu uprzątnąć, bo tata nie będzie umiał wjechać! 

Dziewczyny niechętnie zrzuciły plecaki na stopnie, tam gdzie akurat stały, i podążyły ospałym krokiem ku drzwiom. 

– A potem te buty zdjąć!

* * *

Siedząc przy nieco późnym obiedzie, Axelle i Vi w ciszy wysłuchiwały kazań rodziców, wiedząc dobrze, że jeśli nie będą tego niepotrzebnie rozwlekać, rozmowa szybko zejdzie na przyjemniejsze rzeczy. Tak też się stało, więc chwilę później już nikt zdawał się nie pamiętać o sprawie, jednak dla bezpieczeństwa bliźniaczki chciały jak najprędzej ulotnić się z jadalni. Jak tylko schowały rowery z powrotem do garażu, matka od razu zaprzęgła je do pomocy, więc nie miały jeszcze okazji sobie poleniuchować, co stanowiło drugi – obok jeżdżenia na czymkolwiek – bardzo lubiany przez nich rodzaj wykorzystywania nadmiaru czasu. 

Dlatego też siedząc nad już pustymi talerzami, czekały, aż rodzice zaczną konwersować bardziej między sobą. Wiedziały bowiem dobrze, że wychodzenie w trakcie rozmowy nie jest mile widziane. Wreszcie Yvonne poprosiła je o odniesienie naczyń do zmywarki, co zrobiły bardzo chętnie, bo oznaczało to, że mogą już sobie iść.

Weszły po schodach na piętro, gdzie oprócz łazienki, sypialni rodziców i pomieszczenia dla gości, którzy przyjeżdżali na przykład na święta, znajdował się pokój bliźniaczek. Zaraz po otwarciu drzwi w oczy rzucał się rząd szafek umieszczonych we wnęce naprzeciwko, a także ustawionych pod ścianą po lewej stronie, gdzie nad komodą wisiało również spore lustro z zaokrągloną górną częścią. Po prawej zaś ustawiono sporych rozmiarów szafę, a dalej, w obydwóch rogach mieściły się łóżka nakryte kolorową pościelą. Pomiędzy nimi znajdowały się dwie szafki nocne, zaś centralną część ściany, przy której stały, zajmowało oświetlające pokój okno. Pomieszczenie, przez brązową, pasującą do mebli wykładzinę i ściany w kolorze bordowym, zdawało się dość ciemne, ale przez to całkiem przytulne. A w każdym razie taki argument przedstawiały siostry za każdym razem, gdy Yvonne sugerowała im, by przemalować pokój na jakiś jaśniejszy kolor.

Axelle i Vi rzuciły się na swoje łóżka i obie westchnęły niemal równocześnie.

– To co teraz robimy? – spytała Vi, ziewając.

– Leżymy – odparła Axelle, obracając się na bok. Jej uwagę przykuł nagle jakiś biały przedmiot leżący na półce nocnej. Podniosła się i wziąwszy go w dłonie, przyjrzała się dokładniej. Było to sześciokątne pudełeczko, ozdobione gdzieniegdzie srebrnymi wzorami. Bez problemu mieściło się w jej dłoni. – Co to jest? – zastanowiła się.

Vi uniosła się na łokciu i sięgnęła ku szafce.

– Ja też mam – zauważyła, przyglądając się swojemu pudełeczku. Wyglądało zupełnie tak samo, z tym że miało wymalowane czerwone elementy na ciemnobrązowej powierzchni. 

Wymieniły zaciekawione spojrzenia. Na pewno nie zachowywały się ostatnimi czasy na tyle dobrze, żeby zasłużyć na jakieś prezenty, a urodziny miały przecież dopiero za miesiąc. Vi wzruszyła ramionami i zajrzała do swojej szkatułki. 

Wewnątrz, na jasnym połyskującym materiale leżał naszyjnik w kształcie połowy symbolu yin-yang, wystylizowany na lisi ogon – rudy z białą końcówką. Zanim jednak zdążyła mu się przyjrzeć dokładniej, wydobyło się z niego oślepiające światło, które zmusiło siostry do przysłonięcia oczu. Kiedy znów mogły patrzeć, jedynym, co rzuciło im się w oczy, było małe lewitujące stworzenie nieprzypominające im niczego, co znały.

Spięły się, gotowe do ucieczki, jednak nie ruszyły się z miejsca.

– No cześć! – odezwała się nagle istotka, wprawiając je w jeszcze większą konsternację. 

Przyjrzawszy się jej lepiej, zauważyły, że głowę ma znacznie większą od ciałka, wyposażoną w lisie uszy, wąsiki, oraz duże brązowe oczy, zdecydowanie budzące raczej sympatię niż lęk. Cała była ruda, tylko miejscami biała, a z drobnego ciała wyrastał jej puszysty lisi ogon. Bliźniaczki powoli zerknęły na siebie.

– Ale super – szepnęła Vi, po czym szturchnęła Axelle. – Weź zobacz, czy ty też takie masz.

– Okej – zgodziła się i zajrzała do swojego pudełka. Najwyraźniej znajdujący się tam naszyjnik stanowił drugą połowę yin-yang, tylko barwę miał idealnie białą. Tak jak poprzednio rozbłysło światło, a następnie siostry ujrzały przed sobą drugie stworzenie, różniące się od pierwszego jedynie kolorem. Adekwatnie do pudełka i zawieszki na łańcuszku – to było całkiem białe.

– Hejka! – pomachało łapką. – Jak się macie?

– To nie jest sen, co nie? – rzuciła Axelle do Vi, nie zwracając uwagi na pytanie małej istotki.

– Na pewno nie, próbowałyśmy mnóstwo razy śnić to samo i nigdy się nie udało.

– Więc to rzeczywistość?

– Na to wygląda… 

– No właśnie nie wygląda i w tym problem. Widziałaś kiedyś coś takiego?

– Halo! – przerwało im rude stworzonko. – Jak nam dacie dojść do słowa, to wszystko wam wytłumaczymy.

– I mamy słuchać wyjaśnień dwóch nieistniejących… cosiów? 

– Jak nieistniejących, jak tu jesteśmy? – wtrąciło się białe.

– I nie jesteśmy „cosie”, tylko kwami – uzupełniło rude.

– Kwami? – zdziwiły się bliźniaczki.

– Właśnie, kwami. Te naszyjniki, które dostałyście, to miracula. Dzięki nim i z naszą pomocą będziecie mogły przemieniać się w superbohaterki!

Siostry nie wyglądały na przekonane, więc drugie kwami dodało:

– Jak Biedronka i Czarny Kot.

– Ło! – ucieszyła się Axelle.

– Serio? 

– Serio, serio. – Rude kwami podleciało do Vi. – Nazywam się Cheet i jestem kwami połączonym z Miraculum Lisa. – Skinęło główką z szacunkiem. – Od dziś należę do ciebie.

– Brzmi poważnie – stwierdziła Vi, obserwując ją spod zmrużonych powiek. Zarówno ona, jak i jej siostra nie lubiły zbyt poważnych rzeczy.

– Ja jestem Cutte – przedstawiło się białe kwami, czyniąc coś na kształt lekkiego ukłonu. – A ty od dziś jesteś właścicielką Miraculum Białego Lisa.

– Waszym zadaniem jest wspomóc Biedronkę i Czarnego Kota w walce z Władcą Ciem oraz ochraniać Paryż, a jeśli będzie trzeba, nawet cały świat przed czyhającym w ciemności złem. To, czy się podejmiecie, to wasza decyzja.

Bliźniaczki zmarszczyły brwi nieufnie i wycofały się na drugi kraniec pokoju, żeby omówić zaistniałą sytuację.

– Co o tym myślisz? – szepnęła Vi.

– Myślę, że musiały mieć tę przemowę ułożoną wcześniej, inaczej by im to tak dobrze nie wyszło – odparła Axelle całkiem poważnie.

– Racja. – Vi powoli pokiwała głową. – Ale co z tym zrobimy? Chcą, żebyśmy były bohaterkami. 

– No tak, trochę słabo… Trzeba by pilnować porządku i takie tam, pewnie mnóstwo roboty.

– Ale będą walki…

– Jakie walki?

– No ze złem, same to mówiły. Może być ciekawie – podsunęła Vi.

– I chyba byłoby grzechem oddać miraculum, zanim się go nie wypróbuje, prawda? 

– Ty to masz łeb, dziewczyno! 

Odwróciły się raptownie do dwójki kwami, które najwyraźniej wykorzystały ten moment, by również się naradzić. Kiedy tylko napotkały spojrzenia sióstr, przestały mówić.

– Wymyśliłyście coś? – zapytała Cheet, a zabrzmiała, jakby była już nieco zniecierpliwiona. 

– Owszem – odparła Axelle, podchodząc kilka kroków naprzód. – Chętnie przyjmiemy miracula i będziemy zwalczać zło, czy co tam potrzeba.

– Zdajecie sobie sprawę, że to nie jest zabawa?

– Oczywiście! – zapewniła Vi, choć jedynym, co obie chciały w tamtej chwili zrobić, było właśnie pobawienie się nowymi mocami. Ale kwami nie musiały przecież o tym wiedzieć. – Więc co musimy robić?

– Na razie nic. – Cutte ostudziła ich zapał. – Pomożecie bohaterom, jeśli Władca Ciem zaatakuje. A dopóki nie atakuje, nie ma potrzeby się przemieniać.

– Popraw mnie, jeśli się mylę – zaczęła Vi – ale nie powinnyśmy przypadkiem wiedzieć, jak to działa, zanim znajdziemy się w środku walki?

– Zwłaszcza że w przeciwnym razie możemy sprawić więcej szkody niż pożytku? – dodała Axelle.

Kwami parsknęły cicho. 

– Sprytnie – stwierdziła Cheet z uznaniem. – Ale praktyka nie jest wam potrzebna. Wystarczy, że poznacie teorię, wówczas, kiedy będzie trzeba, magia miraculum resztę zrobi za was.

– Ale w tej kwestii macie rację – przyznała Cutte. – Opowiemy wam, czego się spodziewać. Ale najpierw…

– Macie coś do jedzenia?

Zamyśliły się.

– No coś się znajdzie, ale…

– …co właściwie jedzą kwami?

– Przynieście parę rzeczy, się zobaczy – odpowiedziała Cutte.

Bliźniaczki wzruszyły ramionami, po czym wyszły po cichu z pokoju, zeszły na dół, by następnie przemknąć do kuchni, tak żeby nie zwrócić na siebie uwagi rodziców, którzy akurat oglądali telewizję w salonie. Wzięły z lodówki, co tylko wpadło im w ręce, potem przejrzały szafki, a z ich zawartością postąpiły tak samo – wybierając produkty na chybił trafił. Wreszcie, obładowane tak, że ledwo umiały się poruszać, niczego nie gubiąc, zaczęły wspinać się z powrotem na górę. Coś spadło im po drodze, ale nie mogły nawet sprawdzić co, żeby nie stracić więcej rzeczy. Ostatecznie udało im się donieść na miejsce znaczną większość tego, co wzięły. Rzuciły wszystko na łóżko Vi.

– Wybierajcie.

Potem wróciły do przedpokoju, żeby pozbierać pogubione opakowania i pudełka, które również zaniosły do swojego pokoju. Okazało się jednak, że to już nie było potrzebne, bo kwami najwyraźniej znalazły już swoją ulubioną przekąskę – oba bowiem zatonęły w paczce z popcornem. Axelle i Vi uniosły brwi na widok bałaganu, jaki w gruncie rzeczy same zrobiły. 

Nawet przez moment przeszło im przez myśl, że powinny to najpierw posprzątać, ale szybko zrezygnowały. Przecież skoro już przyniosły, to nie będą odnosić, zgodnie więc uznały, że wszystko to prędzej czy później się zje. Usadowiły się zatem na posłaniu Axelle i pogryzając czekoladowe płatki zbożowe, czekały cierpliwie, aż Cheet i Cutte się najedzą. Gdy wreszcie skończyły pałaszować, przycupnęły na szafce nocnej. 

– To jak? – zagadnęła je Axelle. – Co trzeba wiedzieć o tych całych miraculach?

– Po pierwsze – zaczęła Cutte, podlatując do niej i zarzucając jej na szyję łańcuszek – nigdzie się bez nich nie ruszacie.

Cheet podała Vi drugi wisiorek. Siostry dostrzegły, że odkąd kwami opuściły miracula, oba przybrały kolory zwykłego symbolu yin-yang – jeden czarny, drugi biały.

– Nigdzie? – upewniła się Vi. – Nawet pod prysznic?

Kwami przewróciło oczami. 

– Po prostu musicie mieć je zawsze pod ręką.

– A na basen?

– Też…

– A jak łańcuszek się zerwie?

– Nie zerwie się, to magiczna biżuteria.

– A jakby…

– Dacie nam dojść do słowa? – wpadła jej w słowo Cutte. 

– Okej, już jesteśmy cicho – zapewniła Axelle.

– Na pewno?

– Jak mysz pod miotłą – dodała Vi.

– Dobrze…

– Właściwie to myszy, bo jest nas dwie – uzupełniła Axelle, ale kiedy kwami, któremu właśnie przerwała, spojrzało na nią wymownie, zamilkła. – Już milczę.

Cutte skinęła głową do rudego kwami, dając mu znak, że może mówić.

Cheet wzięła głęboki oddech i zaczęła opowiadać.

Rozdział VII. To przecież tylko żarty

– …że superzłoczyńcy robią się coraz potężniejsi. Czy są na to jakieś dowody? – Zupełnie łysy prezenter zwrócił się do dziennikarki, z którą siedział w studiu. Kobieta o krótkich, purpurowych włosach skierowała wzrok ku obiektywowi kamery, by później przenieść go na mężczyznę.

– To tylko przypuszczenia, Alec, ale wynikają z dość jednoznacznych obserwacji. Nie można zaprzeczyć, iż ostatnimi czasy złoczyńcy zaczęli pojawiać się rzadziej, jednak kiedy już się pojawiają, zwykle pozostają mieszkańcom w pamięci na jeszcze długi czas. 

– Trudno się nie zgodzić – przyznał prezenter.

– Owszem, bardzo trudno. A najlepiej obrazuje to przykład ostatniego superzłoczyńcy, Tenisisty. Zniszczył cały park, detonując coś w rodzaju niedużych bomb. Co prawda, Biedronka i Czarny Kot ostatecznie unieszkodliwili go, jednak co by się stało, gdyby zdążył zrobić komuś poważną krzywdę lub, nie daj Boże, kogoś uśmiercił, zanim nasi paryscy obrońcy zjawiliby się na miejscu? Musisz przyznać, że moc miał doprawdy niszczycielską.

– Mieszkańcy, a także użytkownicy naszego forum – odparł Alec – są zdania, że bohaterowie nie próżnują, bo wśród nich pojawił się ktoś nowy, najwidoczniej, aby zapewnić im dodatkowe wsparcie, co dla nas z kolei oznacza dodatkową ochronę. Co o tym sądzisz?

– Właśnie miałam dojść do tej kwestii, bo jest ona ściśle związana ze sprawą superzłoczyńców. Patrząc obiektywnie, czy gdyby złoczyńcy nie stawali się coraz silniejsi, naszym bohaterom byłby potrzebny pomocnik? Panuje dość powszechna opinia, iż jest to jeden z dowodów na to, że superbohaterowie przestają panować nad sytuacją. Na dodatek mieszkańcy upierają się, że odpowiedzialny za wszystko Władca Ciem musiał prędzej czy później znudzić się taką zabawą i zastosować poważniejsze środki. Jakby nie było, Biedronka i Czarny Kot przeciwdziałają mu od dwóch lat. To, że będzie próbował do skutku, było do przewidzenia.

– Wybacz, że się wtrącę, Nadjo, ale na nasze forum właśnie masowo napływają wiadomości niezbyt przychylne Biedronce i Czarnemu Kotu.

Na wielkim ekranie za nim pojawiły się komentarze z wcześniej wspomnianego forum. Użytkownicy uskarżali się na brak zainteresowania sprawą ze strony bohaterów, twierdząc, że zamiast pozbywać się jedynie skutków, powinni zwalczyć problem u źródła.

– Mielibyśmy zaatakować Władcę Ciem? – zastanowił się na głos Adrien, gapiąc się ze zdziwieniem w telewizor. – Gdybyśmy wiedzieli o nim cokolwiek, chętnie byśmy coś zrobili.

Odpowiedzi udzieliła mu dziennikarka Nadja, która zwróciła się znów do Aleca.

– I do mnie dotarły już takie opinie. Paryżanie skarżą na brak jakichkolwiek działań z ich strony. W jednym z wywiadów Biedronka potwierdziła, że nie mają żadnych poszlak co do tożsamości Władcy Ciem, jednak nigdy ani ona, ani Czarny Kot nie wspomnieli, by jakkolwiek tych poszlak szukali. Ich rola ogranicza się jedynie do pokonywania superzłoczyńców.

– Co w takim razie z nowym bohaterem?

– Tak, nowy bohater. – Nadja spojrzała w obiektyw, żeby nakreślić niezorientowanym widzom obraz sytuacji. – Potyczka z Tenisistą, choć miała miejsce ponad dwa tygodnie temu, wryła się mieszkańcom w pamięć nie tylko za sprawą naprawdę niszczycielskiej mocy superzłoczyńcy. Wtedy również pojawił się nowy superbohater. Niepotwierdzone pogłoski podają, że nazywa się Kameleon i od teraz będzie współpracował z Biedronką i Czarnym Kotem. Większość osób jednak ma nadzieję, iż jego pojawienie się jest równoznaczne z poczynieniem jakichś istotnych postępów w kwestii Władcy Ciem. 

– Masz na myśli, że być może Kameleon zjawił się, by zażegnać problem, zamiast razem z Biedronką i Czarnym Kotem zwalczać jego skutki?

– Dokładnie tak, Alec. A w każdym razie tak sądzą mieszkańcy Paryża.

– Tak więc, Kameleonie – łysy prezenter zerknął w kamerę  – jeśli to teraz oglądasz, to sam widzisz, jak wielkie nadzieje Paryż w tobie pokłada…

Adrien skrzywił się niechętnie i sięgnąwszy po leżący obok niego na kanapie pilot, wyłączył telewizor. W jego ogromnym pokoju nagle nastała cisza, przerywana jedynie mlaskaniem Plagga, który właśnie poświęcał całą swoją uwagę zawartości stojącego przed nim talerzyka. Kiedy skończył, ułożył się wygodnie na stoliku, opierając się o ciepły kubek Adriena, i spojrzał na ciemny ekran. 

– Czemu wyłączyłeś? Ciekawie mówili.

– Mówili, że Kameleon dołączył do nas, bo potrzebujemy pomocy.

– Może potrzebujecie? – podsunął Plagg i uśmiechnął się lekko, choć jego właściciel nie mógł tego dostrzec.

– Nie, nie potrzebujemy – obruszył się Adrien, który tracił humor na samą myśl o Kameleonie. – Dobrze sobie radzimy.

– Taaa… 

– Co, może nie?

Plagg spojrzał na niego z politowaniem.

– Gdyby nie on – rzucił – miałbyś teraz Biedronkę z grilla.

Jako że chłopak nie znalazł na to sensownej odpowiedzi, jedynie zazgrzytał zębami.

Nagle rozległo się pukanie do drzwi, więc Plagg szybko czmychnął za najbliższą szafkę z grami. Adrien upewnił się jeszcze, że na pewno go nie widać, po czym zawołał krótko: „Proszę!” i do środka weszła Nathalie.

– Przygotowałam dla ciebie rozpiskę na przyszły tydzień – oznajmiła, podając mu podkładkę z planem podzielonym na odpowiednie dni. 

– Dziękuję, Nathalie. – Obdarzył ją uśmiechem, który jednak zniknął, gdy zapytał: – Czy ojciec był dziś w domu? 

– Owszem, lecz wcześnie rano pojechał do firmy – odpowiedziała. – A coś się stało? 

– Nic, chciałem go zapytać tylko o ten konkurs… 

– O konkurs? – Nathalie uniosła brwi.

– Tak, no bo… po mojej szkole krążą plotki o jakimś konkursie modowym, który ma się odbyć pod patronatem Gabriela Agreste’a – wyrecytował to, co słyszał już wiele razy od Alyi i Marinette. – Moja przyjaciółka jest jego wielką fanką i bardzo ją to ucieszyło, dlatego chciałem dowiedzieć się, czy to prawda… 

– Pan Agreste… – zawahała się, jakby nie do końca pewna, co powinna powiedzieć – rozpatruje taką ewentualność.

– Rozpatruje…?

Nathalie westchnęła niemal niedostrzegalnie i złamała się wreszcie.

– Konkurs ma się odbyć, tylko to, jaki udział będzie w nim miała firma pana Agreste’a, nie zostało jeszcze w pełni ustalone. Tylko nie dawaj przyjaciółce niepotrzebnej nadziei, nie wiadomo jeszcze, czy twój ojciec pojawi się na nim osobiście albo czy będzie brał w tym jakikolwiek udział poza zatwierdzeniem całego przedsięwzięcia.

– Ale to, że konkurs jednak będzie, mogę jej powiedzieć?

– Jeśli musisz – odpowiedziała Nathalie, choć wyraźnie było widać, iż wolałaby, żeby o tym na razie nie rozpowiadać. Nie chciała narażać swojego szefa na plotki.

– Spokojnie, będzie umiała dochować tajemnicy.

Asystentka ojca obdarzyła go nieodgadnionym spojrzeniem, ale nie odpowiedziała. 

– To wszystko? – zapytała, a gdy Adrien potwierdził, odwróciła się i wyszła z pokoju. 

Chłopak stał przez chwilę, wgapiając się w drzwi, które dopiero co się za nią zamknęły, i rozmyślając o ojcu. Naprawdę zaczynało mu go brakować. Gabriel był bowiem cały czas zapracowany, a gdy już zostawał w domu, zwykle przemieszczał się jedynie między swoją sypialnią i gabinetem i jeśli Adrienowi udało się go złapać, zamieniali ledwie kilka słów, bo pan Agreste zawsze miał akurat coś do zrobienia. Chłopak czuł, że ojciec po prostu nie chce z nim rozmawiać, i było mu z tym naprawdę źle.

Westchnął smutno i wrócił na kanapę, po czym niemal bezwiednie sięgnął do pilota i zaczął skakać po kanałach. Plagg wychynął ze swojej kryjówki i podleciał do niego. Nie wiedząc, co powiedzieć, po prostu przysiadł mu na ramieniu i wlepił wzrok w ekran, na którym przeskakiwały co chwila różne stacje i programy. W pewnym momencie w oczy rzuciła mu się interesująca scena, ale jedynie mignęła szybko, kiedy Adrien znów przełączył kanał. Plagg miał nadzieję, że jego właściciel tego nie zauważył, ale on już nachylił się do przodu ze zmarszczonymi czujnie brwiami, szukając owej sceny.

Kiedy wreszcie ją znalazł, zerwał się z miejsca. W tym samym programie, w którym Nadja i Alec dyskutowali o superbohaterach, nadawano teraz relację na żywo z ulic miasta, gdzie najwyraźniej grasował nowy superzłoczyńca.

– No nie… – jęknęło kwami.

– Plagg…

– Jadłem dopiero! – zaprotestował. – To niezdrowe!

– Wysuwaj pazury!

Błysnęło, a ułamek sekundy później Adrien, już w stroju Czarnego Kota, wyskakiwał przez okno, by następnie popędzić ku ulicy, którą dopiero co widział w telewizji. 

Dotarcie na miejsce nie zajęło mu dużo czasu, zwłaszcza że odległe odgłosy wskazywały mu, gdzie mniej więcej znajduje się akurat złoczyńca. Wreszcie, wylądowawszy na płaskim dachu jakiegoś wieżowca, ujrzał go daleko w dole, atakującego akurat któregoś z mieszkańców. Z tej wysokości Czarny Kot nawet nie potrafił stwierdzić, czy była to kobieta, czy mężczyzna, ale ten ktoś na pewno potrzebował pomocy, więc nie zastanawiając się długo, bohater w czarnym kostiumie zeskoczył z dachu. Leciał w dół coraz szybciej i szybciej, najwyraźniej zupełnie nieprzerażony taką odległością. Kiedy znalazł się wystarczająco nisko, pozwolił swojemu kijowi wydłużyć się odpowiednio, by zapewnić sobie bezpieczne zetknięcie z ziemią. 

Gdy tylko wylądował, rzucił się przed kobietę, w którą złoczyńca właśnie celował z całkiem sporego, srebrnego pistoletu. Czarnego Kota przeszedł dreszcz, bowiem nigdy nie miał okazji stać naprzeciw kogoś, kto mierzył do niego z broni, ale teraz już nie mógł się zatrzymać. Zasłonił kobietę własnym ciałem, odruchowo zamykając oczy, a w tym czasie superzłoczyńca zdążył pociągnąć za spust. 

Czarny Kot spiął się cały w oczekiwaniu na ból albo przynajmniej na huk wystrzału, jednak nic takiego nie nastąpiło. Za to poczuł, jak oblewa go wąski strumień zimnej wody. Wytrwał dzielnie do końca, po czym otrzepał się jak prawdziwy kot. Spojrzał ze złością na złoczyńcę, który w odpowiedzi zaniósł się śmiechem.

– Koteczek nie lubi wody? – Okręcił sobie pistolet dwa razy na placu jak wprawny rewolwerowiec i tym samym płynnym ruchem ukrył broń w kieszeni fioletowych, kropkowanych spodni. Czarny Kot zauważył, że w materiale nie pojawiło się żadne wybrzuszenie sugerujące, że mężczyzna, a właściwie chłopak, schował tam całkiem spory przedmiot. Zupełnie jakby pistolet zniknął. Kot zmarszczył brwi. – Co tak patrzysz? Pistoletu na wodę nie widziałeś?

Superbohater przeniósł spojrzenie na jego twarz, bo wcześniej nie miał okazji się mu dokładniej przyjrzeć. Tak jak większość złoczyńców miał na głowie maskę, żadnego konkretnego kształtu, a na niej charakterystyczną, kolorową czapkę błazna z trzema dzwoneczkami – po jednym na każdym rogu. Poza tym ubrany był w niebieską koszulę zapinaną na srebrne i złote guziki, wykonaną z połyskującego materiału, zaś z kieszonki na piersi wystawał kwiatek o czerwonych płatkach. Spodnie błyszczały tak samo jak koszula, tylko ich fioletową powierzchnię pokryto nierównomiernie rozrzuconymi, różnokolorowymi kropkami. Ciemne buty również zakończone były dzwoneczkami. Złoczyńca wykrzywił usta w uśmiechu i sięgnąwszy do kieszeni spodni, wyjął stamtąd coś na kształt berła z wyrzeźbioną jego podobizną na końcu. Czarny Kot dostrzegł, iż jego oczy miały różne kolory – jedno mieniło się pomarańczem i czerwienią, drugie zielenią i błękitem. 

– Ładnie to tak ludzi i koty wodą oblewać? – odezwał się wreszcie Czarny Kot. – Nie wszyscy to lubią, wiesz?

– Och, nie złość się, Koteczku – odpowiedział, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. – To przecież tylko żarty.

– Żarty są w porządku, tylko dopóki obie strony się śmieją. Im chyba nie jest do śmiechu. – Machnął ręką ku oddalającym się ukradkiem ludziom.

Złoczyńca podążył za jego wzrokiem, ale jego entuzjazm nie przygasł ani trochę.

– Nie wszyscy uznają tę zasadę – odparł, a w jego tonie pobrzmiała jakaś ostrzejsza nuta. – Niektórzy nie przejmują się uczuciami innych.

– Tak jak ty?

– Tak jak ja. – Uśmiechnął się szerzej. – Ale robię to w hołdzie dla tych, którzy nie mają odwagi się odegrać na takich, co to robią innym żarty, myśląc, że wszystkich to bawi. Bo nie, nie bawi. To wcale nie jest fajne być ofiarą. I to niesprawiedliwe, że śmieją się wszyscy dookoła, a ktoś na tym cierpi. Teraz mam moc, żeby odwrócić sytuację. Teraz ofiary żartów będą mogły śmiać się ze swoich prześladowców! A zamierzam im wszystkim zgotować piekło na ziemi, jakem Lord Żartowniś! I to ja będę się śmiał ostatni! – Jakby na potwierdzenie swoich słów roześmiał się głośno, lecz wcale nie wesoło ani przyjaźnie. W tym śmiechu czaiła się groźba.

Czarny Kot zmrużył oczy.

– Lord Żartowniś? – powtórzył. – Czyżby wszystkie fajne ksywki były już zajęte?

Superzłoczyńca przyjrzał mu się uważnie, zakładając sobie swoje berło na ramiona i przewieszając przez nie ręce. Przechylił się cały nieco w bok.

– No proszę – powiedział. – Koteczek też lubi pożartować? Może się do mnie przyłączysz, hm?

– Niestety cię rozczaruję, ale – jego oczy błysnęły drapieżnie – nie wszystkich ten żart bawi.

– Oooo… – Uniósł brwi, ale się uśmiechnął. – Spodziewałem się, że akurat ty dostrzeżesz w tym pewien rodzaj sztuki. Przyznaj, że tak naprawdę nie jestem taki zły. – Poruszył głową, wprawiając w ruch przymocowane do czapki dzwoneczki i przybierając minę smutnego dziecka. – Mnie odmówisz?

– Dobra, wygrałeś – przyznał Czarny Kot. – Jesteś w porządku. Ale to nie zmienia faktu, że przeczysz sam sobie. Sam powiedziałeś, że to niesprawiedliwe, że ktoś na tym cierpi. A rozejrzyj się. Ile osób już ucierpiało przez twoje dowcipy?

Lord Żartowniś nieco stracił rezon i powiódł wzrokiem po okolicy. Istotnie znajdowali się tam ludzie, którym zrobił parę psikusów. Jedni starali się po cichu ulotnić, inni wciąż pozbywali się skutków jego żartów. 

– Widzisz, żeby ktoś się śmiał?

W odpowiedzi wykrzywił usta w naprawdę paskudnym uśmiechu.

– Podaj mi lustro, to zobaczę – odparł, po czym zaczął zaśmiewać się z własnych słów. 

Czarny Kot skrzywił się z niesmakiem.

– Na twoim miejscu bym się tak nie cieszył – stwierdził. – Lustro łatwo stłuc, a to siedem lat pecha. A chyba nie muszę ci przypominać, że Czarny Kot już raz przebiegł ci drogę – przekrzywił głowę w bok – i może to zrobić ponownie.

– Straszysz mnie pechem, Koteczku? 

Superbohater przezornie przygotował się do obrony, bowiem Lord Żartowniś, wciąż z tym samym nieciekawym uśmiechem, sięgnął do kieszeni. 

– Na szczęście mam coś na pecha! – Wyjął ze spodni podkowę i nie dając Kotu ani chwili do namysłu, rzucił nią w niego. 

Bohater odbił pocisk w ostatniej chwili.

– Ej! – obruszył się. Nie zdążył jednak zrobić nic więcej, bo Lord Żartowniś zaczął wyciągać podkowy, jedną po drugiej, i ciskać nimi w Kota celnie i równo niemal jak karabin maszynowy. Śmiał się przy tym wniebogłosy i zdawał się zupełnie pochłonięty tym zajęciem.

– Pobawmy się w kotka i myszkę! – zawołał. – Ty zawsze jesteś kotem, więc tym razem dla odmiany możesz być myszką! Uciekaj, gryzoniu!

– No wiesz? – Kot zrobił salto i przysiadł na moment na daszku budki z lodami. – Wszystko można, ale z kota mysz robić? No chyba są jakieś granice! – Umknął szybko przed następną serią pocisków.

– Granice są dla tchórzy! 

– To idealnie dla ciebie! 

– Nie drażnij mnie, Koteczku. – Jego uśmiech przestał wyrażać wesołość. – Jak na razie to ja mam szczęście w rękach! – Na potwierdzenie uniósł dwie podkowy, po jednej w każdej dłoni. 

– Tak? – zapytał Kot, przeciągając nieco samogłoskę. Oparł się lekceważąco na swoim kiju i uśmiechnął z błyskiem triumfu w oczach. – Moje szczęście właśnie wkracza do gry.

Złoczyńca zmarszczył brwi z niezrozumieniem, ale kiedy Czarny Kot spojrzał na coś poza nim, odwrócił się i od razu pojął.

Na szczycie kamienicy po drugiej stronie jezdni przykucnął Kameleon, a obok niego stała – jak zawsze wyprostowana i pewna siebie – Biedronka.

* * *

Barierka wydała z siebie metaliczny odgłos, kiedy zetknęła się z deskorolką. Następnie rozległ się cichy świst, gdy powierzchnia deski przesuwała się po niej coraz bardziej w dół, aż wreszcie oderwała się i zatoczyła pełen obrót w powietrzu, by ostatecznie spaść na ziemię. Jej właścicielka wylądowała na niej miękko zaledwie ułamek sekundy później. Szybkim ruchem sprawiła, że deskorolka sama wpadła jej w dłoń.

– No nieźle – odezwała się Vi, która przyglądała się uważnie poczynaniom siostry. – Moja kolej! – Zerwała się z miejsca i stanęła przed barierką, przygotowując swoją deskę do jazdy. Potem w mgnieniu oka wykonała dokładnie taki sam trik jak przed chwilą jej siostra.

Axelle przybiła jej piątkę. 

– Odnoszę wrażenie, że jednak powinnyście nosić te kaski – odezwała się Cutte, która razem Cheet chowała się właśnie w owych kaskach, leżących na trawniku tuż obok krawężnika.

– Wtedy nie miałybyście się gdzie chować – zauważyła Axelle.

– A my sobie dajemy radę. – Vi wyszczerzyła się wesoło.

Cheet zamierzała coś odpowiedzieć, kiedy nagle dobiegły ich niepokojące dźwięki i zza najbliższego budynku wybiegła grupa kilku osób. Niemal wszyscy minęli bliźniaczki bez słowa, nawet nie zwracając na nie większej uwagi, jedynie ostatni mężczyzna zwolnił nieco i zawołał do nich:

– Uciekajcie stąd! Uciekajcie!

– Co się dzieje?!

– Superzłoczyńca! – odkrzyknął jeszcze i odbiegł w siną dal, a ostatnia samogłoska słowa, które wypowiedział, ciągnęła się za nim jak spaliny za jadącym samochodem.

Być może siostry powinny teraz zmartwić się faktem, że kolejny wysłannik Władcy Ciem atakuje Paryż, ale zamiast tego ucieszyły się, że nadarzyła się okazja do użycia miraculów. Mimo że się starały, nie mogły powstrzymać uśmiechów.

– Lisice wkraczają do akcji? – zapytała Vi z nadzieją, patrząc na siedzące w kaskach kwami.

Stworzonka wymieniły spojrzenia i nieco rozbawione ich entuzjazmem również pozwoliły sobie na uśmiech.

– Tak, czas pomóc pozostałym – odparła Cheet. – Możecie się przemienić. 

Axelle i Vi nie pamiętały, kiedy ostatnio były tak podekscytowane. Szybko pozbierały deskorolki i kaski i udały się w najbliższą wnękę, gdzie mieściły się jedynie kontenery na śmieci. Wydobywający się z nich zapach nie zachęcał wcale do brnięcia dalej, ale to nie przeszkadzało siostrom pójść za ostatni zbiornik i przykucnąć za nim. Ułożyły swoje rzeczy równo w kącie, licząc, że nikt ich nie zabierze, zanim wrócą, po czym, nie podnosząc się, wlepiły wyczekujące spojrzenia w kwami. 

– No na co czekacie? – spytało jedno. – Przemieniajcie się!

– Nie wiemy jak – przypomniała im Axelle, a Vi pokiwała głową.

– Nie powiedziałyście nam, żebyśmy przypadkiem nie wykorzystały tej wiedzy zbyt szybko – dodała, choć ani Cheet, ani Cutte nigdy tego nie przyznała, ale też żadna nie zaprzeczyła, iż tak w istocie było.

– Dobrze, więc żeby się przemienić – zaczęło białe stworzonko – musicie wypowiedzieć imię swojego kwami i „przemień mnie”. A w każdym razie tak było kiedyś, teraz bohaterowie wymyślają sobie jakieś inne, dziwaczne zawołania…

– Czyli imię i zawołanie? – upewniły się.

– Dokładnie tak.

Wymieniły spojrzenia i nie czekając na dalsze zachęty, przystąpiły do działania.

– Cheet – powiedziała Vi po krótkim zastanowieniu – oszukaj!

Błysnęło pomarańczowe światło, a po starym stroju Vi nie pozostał ślad. Miała teraz na sobie rudy kostium udekorowany gdzieniegdzie białymi elementami i takim samym futerkiem na lisich uszach, szyi i u nasady dłoni zakończonych wcale ostrymi pazurkami. Po kilka pasków w takim samym kolorze zdobiło strój w talii oraz na butach. Przykrywająca połowę twarzy maska, na środku pomarańczowa, zmieniała płynnie barwę na białą przy końcach. Vi okręciła się, zafascynowana, i wtedy dostrzegła jeden bardzo istotny szczegół.

– Ja mam ogon! – ucieszyła się, lustrując z zachwytem rudobiałą kitę, poruszającą się w rytm jej zachcianek. – Ale odjazd… 

Odwróciła się do Axelle, żeby spojrzeć, jak ona wygląda w swoim superbohaterskim kostiumie, lecz jej siostra pozostała w tej samej pozycji co wcześniej, a na twarzy malował jej się wyraz zamyślenia.

– Co z tobą? – zdziwiła się Vi.

– Nie mogę nic wymyślić… 

– Co?

– Zawołania. Nie mogę wymyślić.

Vi opadły ramiona, ale Cutte wykazała się nieco większą cierpliwością.

– Po prostu powiedz pierwsze, co ci przyjdzie do głowy – poradziła delikatnie. – To nie ma większego znaczenia.

– Hmm…

– Przemieniaj się no! – ponagliła ją Vi.

– No dobra! – zawołała Axelle. – Cutte, kituj!

Błysnęło i na Axelle pojawił się strój bliźniaczy do tego, który miała na sobie Vi, różniący się jedynie kolorami. Jej kostium był w większości biały, a tylko w kilku miejscach błyszczał srebrem. 

– Łał – westchnęła Vi. – To dopiero majestat! Ale „kituj”, serio?

– No co? O, ten ogon rzeczywiście fajny – uznała Axelle, łapiąc w dłonie miękkie, śnieżnobiałe futerko i nie przejmując się zbytnio słowami Vi. – To co robimy?

– Myślę, że możemy się najpierw rozejrzeć… 

– Ta, może akurat ten złol ma coś ciekawego. – Axelle zmarszczyła brwi, przyglądając się srebrnym paskom w swoim stroju. – Hej, a to co? – Wzięła w dłonie jakiś przedmiot przywiązany do jednego z nich. Rozwinęła coś na kształt przezroczystej, grubej żyłki, po czym chwyciła ową rzecz za dwa srebrne uchwyty na obu jej końcach. Uniosła brwi. – Skakanka. 

Vi znalazła u siebie podobną, tylko biało-pomarańczową, i przyjrzała jej się z nieodgadnioną miną.

– Więc mówiły na serio z tymi dziwnymi broniami. 

Zamilkły na moment, wpatrując się w skakanki. 

– Tak szczerze, to nie pamiętam za dużo z tego, co mówiły – przyznała po chwili Axelle.

– Ja też nie bardzo… Lecimy? – Vi nie wyglądała na zniechęconą.

– A jak?

– Hmm… O, wiem! Spróbujmy jak Biedronka na joju!

Jak wymyśliły, tak zrobiły i już po chwili mknęły przez miasto. Okazało się, że na skakance Vi rzeczywiście można się przemieszczać jak na joju Biedronki, ponieważ żyłka broni wydłużała się na dowolną długość, jednak Axelle musiała już radzić sobie inaczej. Jej skakanka bowiem, przy odpowiednim ruchu, stawała się sztywna jak metalowy pręt, więc nie sposób było przemieszczać się po budynkach za jej pomocą. Axelle więc wykorzystywała do tego triki, jakich nauczyła się w szkole tanecznej, gdzie chodziły razem z Vi, a także czasem łapała się nóg siostry, żeby ta wyrzuciła ją na najbliższy dach. Wbrew temu, co sądziły, szło im całkiem sprawnie, tak że kilka minut później znalazły się na polu bitwy.  

Obierając superbohaterską ścieżkę, pod wpływem wszystkich motywujących i poważnych słów ich kwami, spodziewały się różnych rzeczy, ale na pewno nie przygotowały się na to, co tam zastały.

Zanim dotarły, ulica zdążyła się wyludnić, więc jedynymi osobami, jakie obecnie dało się tam dostrzec, byli superbohaterowie i złoczyńca. A wyglądało na to, że toczą dość zażarty, lecz na pierwszy rzut oka nieszczególnie poważny bój. Jedna strona drogi pokryta została całkowicie jakąś lepką mazią, a oblepione tą samą substancją liny zwieszały się nad asfaltem, rozciągnięte między budynkami. Na drugim krańcu jezdni w ziemi ziała ogromna dziura, w której pozostał całkiem sporych rozmiarów młot, taki, jakich używa się na różnego rodzaju festynach w popularnych grach z krążkiem, który musi sięgnąć dzwonka. Spora część okolicznych zabudowań kruszyła się i popękała, a wszędzie dookoła leżały podkowy. Kameleon, którego rozpoznały, bo ostatnimi czasy media dość często o nim rozprawiały, walczył właśnie z nienaturalnie dużą zabawką-małpką, usiłującą go zgnieść między swoimi talerzami orkiestrowymi. Czarny Kot akurat bardziej przypominał w tamtej chwili Białego Kota, bo został obsypany od stóp do głów najprawdopodobniej mąką, której próbował nieco nieudolnie się pozbyć. Biedronka zaś zwarła się w bezpośredniej walce z przypominającym błazna złoczyńcą. Ten bronił się swoją laską, podczas gdy jego śmiech odbijał się echem od okien oraz ścian i wcale nie brzmiał przyjemnie.

Bliźniaczki wymieniły spojrzenia, po czym przeniosły wzrok znów na ulicę.

– Jak na moje oko świetnie sobie radzą – stwierdziła Axelle z nutą ironii w głosie, po czym obie zeskoczyły z dachu i podeszły bliżej, żeby się lepiej przyjrzeć. Okazało się, że poza walką Biedronka usiłowała przemówić złoczyńcy do rozumu. Bliźniaczki znalazły się na tyle blisko, że słyszały każde słowo całkiem wyraźnie. 

– …jesteś w takim razie nie lepszy od tych, którzy zrobili żart tobie! – tłumaczyła Biedronka, odpierając jego ataki. – Nie rozumiesz tego?! 

– Tralalalalala! – zanucił złoczyńca. – Jakiś owad bzyczy mi koło ucha! Irytujące! – Sięgnął do kieszeni wyjął z niej packę na muchy wielkości miotły. – Co ty na to, Biedroneczko? – Uderzył w miejsce, w którym stała.

Nie zdążyła się uchylić przed następnym ciosem, ale wtem pojawił się przed nią Czarny Kot i zablokował go.

– Uważaj, Lordzie Żartownisiu – powiedział, wkładając w jego imię tak dużo sarkazmu, jak się dało.

– No co, Koteczku? Mam zdolności, że mucha nie siada! – Zamachnął się ponownie, tym razem celując w Kota. – Może na ciebie też zadziała!

– Chcesz upolować kota packą na muchy? – parsknął bohater, broniąc się przed nim niemal od niechcenia. – Śmiech na sali!

Lord Żartowniś odskoczył na bezpieczną odległość, Czarny Kot zaś przybrał pozycję obronną, spodziewając się w każdej chwili ataku. Okazało się jednak, że złoczyńca nie zamierzał uderzać ponownie. Wyrzucił ogromną packę na muchy daleko od siebie, po czym zaczął się śmiać.

– Lubię cię, Koteczku! – zawołał po chwili. – Naprawdę! Nie rozumiem, dlaczego trzymasz z tymi nudziarzami – stwierdził i nawet się nie odwracając, uniknął joja Biedronki, która próbowała zajść go od tyłu. – Jak się masz, owadzie? Dalej poważna?

Biedronka nie odpowiedziała i zaczęła zasypywać go gradem ciosów.

– Czyli tak. – Lord Żartowniś sam udzielił sobie odpowiedzi. – Ten wasz Kamelcio też, nic tylko walczy. Ani raz się nie uśmiechnął! I ty też nie. – Złapał żyłkę joja i pociągnął do siebie. Biedronka niemal wpadła mu w ramiona. – No przyznaj, że to jest zabawne. Patrz, całe miasto nasze. Psikusów, ile chcemy! Będzie fajnie, zobaczysz.

– Nie! – krzyknęła Biedronka i wyrwała mu się. Jej ton był stanowczy, twardy jak diament. – Nie będę ci pomagać w niszczeniu i utrudnianiu innym życia. Władca Ciem cię omamił. I nie ma w tym nic śmiesznego.

Nie spodobały mu się jej słowa.

– Och – westchnął, udając smutek. Cofnął się dwa kroki, jak gdyby nigdy nic wyskoczył w górę, zrobił salto i wylądował na szczycie najbliższego budynku. – Naprawdę nie umiesz się bawić.

– Poddaj się. Nikt więcej nie ucierpi, a ty będziesz wolny.

– Wolny? – powtórzył, jakby nie zrozumiał. – Poddać się? – Roześmiał się nagle demonstracyjnie, lecz szybko umilkł. W jego różnokolorowych oczach błyszczały iskierki rozbawienia. – Jednak umiesz być zabawna. Tylko ciągle nie widzisz, że to jest śmieszne. Ale nie martw się, uratuję cię z tej smutnej pustki. – Pstryknął palcami. Wszystkie rzeczy, które jak dotąd wyjął z kieszeni, zniknęły. – Widzicie, przygotowałem dla was teren. Jestem taki dobry.

– Teren? – zdziwił się Czarny Kot. – Po co?

– Nie martw się, Koteczku, to tylko kolejny dowcip! Bo widzisz – przeniósł wzrok na Biedronkę – każdy potrafi się bawić. Każdy ma w sobie jakąś ilość radości i poczucia humoru. Tak mi przykro, że nie potrafisz wydobyć swojej! Ale spokojnie. Dla wyjątkowych ponuraków – sięgnął do kieszeni – mam coś wyjątkowo śmiesznego! – Płynnym ruchem wyjął owo coś, co wyglądem przypominało blastery z filmów science-fiction, z tym że ten miał milion różnych odcieni. 

Zanim ktokolwiek zdążył choćby mrugnąć, Lord Żartowniś nacisnął spust. Z broni wystrzelił żółty promień i pomknął przez powietrze bez żadnego dźwięku, z prędkością, dzięki której był niemożliwy do uniknięcia. 

I dlatego też Biedronka nie zdołała go uniknąć.

Rozdział VIII. Złapać je wszystkie

Czwórka bohaterów zamarła w bezruchu, patrząc z niedowierzaniem na Biedronkę. Nikt nie zdążył nawet krzyknąć, żeby ją ostrzec, lecz kiedy dym, jaki wzbił się w powietrze, gdy promień uderzył w cel, opadł, okazało się Biedronka jest nie tylko cała i zdrowa, ale że jest jej aż pięć.

Chowające się za blokiem bliźniaczki stłumiły śmiech.

– Zaczyna mi się tu podobać coraz bardziej – szepnęła Vi.

– Ta, możemy jednak zostać.

Czarny Kot i Kameleon z kolei przyglądali się pięciu Biedronkom z rosnącą konsternacją. Wszystkie wyglądały kompletnie tak samo, poza tym, że ich kostiumy miały różne kolory, ale żadna z nich nie była czerwona jak pierwowzór. Widząc ich miny, Lord Żartowniś zaśmiał się kpiąco, a zarazem triumfalnie. Zeskoczył z dachu, złapał w pasie Biedronkę w żółtym kostiumie i powrócił z nią na dach, nim ktoś zareagował. Czarny Kot zmarszczył gniewnie brwi.

– Hej! – zawołał. – Co to ma być?!

Złoczyńca spojrzał na niego z politowaniem.

– Daj spokój, przecież nie będę wam wyjaśniał dowcipu. Poczekam, aż sami załapiecie. – Przyciągnął Żółtą Biedronkę bliżej i wyszeptał jej coś do ucha. Ona zachichotała w odpowiedzi i kiwnęła głową. – My sobie popatrzymy, jak się bawicie, prawda, Radosna? – znów zwrócił się do niej. 

Zareagowała dokładnie tak samo jak poprzednio.

– O czym ty mówisz?! – zezłościł się Kot. – Masz ją oddać, słyszysz?! 

– Słyszę, Koteczku – odparł. – I nic poza tym. – Mrugnął do nich figlarnie, po czym oboje z Żółtą Biedronką zniknęli za krawędzią dachu.

 Czarny Kot i Kameleon natychmiast pobiegli za nim, lecz gdy wdrapali się na szczyt budynku, nikogo już tam nie było, a po Lordzie Żartownisiu nie pozostał ślad. Pożegnał ich jedynie jego głos, dobywający się zewsząd i znikąd zarazem.

– Miłej zabawy! 

Kot zazgrzytał zębami i oparł ręce na biodrach, usiłując zebrać myśli. Ledwo jakiś pomysł ukształtował się w jego głowie, przerwało mu szturchanie w ramię. Odwrócił się ze złością, ale Kameleon nie patrzył na niego, więc nie zaprzestał dźgania.

– Co znowu? – zniecierpliwił się Czarny Kot.

– Chyba mamy mały problem – stwierdził Kameleon.

– Naprawdę? – spytał sarkastycznie. 

Kameleon w odpowiedzi jedynie wskazał na ulicę pod nimi. Pozostałe cztery Biedronki właśnie rozbiegały się na wszystkie strony i jedna po drugiej znikały wśród miejskich zabudowań. Czarny Kot westchnął męczeńsko. 

– No super.

– Chodź. – Kameleon kiwnął na niego głową i podążył za najbliższą nich dziewczyną, poruszającą się ze wszystkich najwolniej. Jej strój był szary, a ruchy flegmatyczne i drżące, jakby bała się wykonać jakiś gwałtowniejszy gest. Biegła przez alejkę wolnym truchtem, rozglądając się z paniką dookoła i nie zważając szczególnie na drogę przed sobą. Dogonienie jej nie stanowiło więc wielkiego problemu.  

Bohater w czarnym kostiumie już przymierzył się do zajścia jej z drugiej strony, ale Kameleon złapał go za ramię.

– Czekaj – szepnął. – Tak ją wystraszymy, a może udałoby się ją przekonać, żeby poszła z nami z własnej woli. 

– Jak niby?

– Spójrz na nią. Wystarczy ją przekonać, że jesteśmy ci dobrzy i że jej pomożemy.

Czarny Kot przeniósł wzrok na Szarą Biedronkę i sądząc po jej zachowaniu, Kameleon mógł mieć trochę racji. Bohater zgodził się niechętnie i akurat tym razem opory względem pomysłu nie pojawiły się w jego głowie jedynie dlatego, że zaproponował to akurat Kameleon. Chodziło też poniekąd o to, że stracili Biedronkę, która zwykle nimi kierowała i co najważniejsze – praktycznie zawsze wiedziała, co robić. Tym razem Lord Żartowniś pozostawił ich bez żadnych wskazówek, Czarny Kot zatem był zdania, że im szybciej załatwią sprawę, tym lepiej. Brak Biedronki u boku wprawił go w niepokój, którego nie umiał się pozbyć, a zdenerwowanie niestety uwidoczniło się w jego nieco gwałtownym zachowaniu. Wziął głęboki oddech, by przywrócić myśli na właściwe tory. 

Kameleon przyglądał mu się ukradkiem i chyba całkiem trafnie odgadł jego uczucia, bo zaproponował:

– Może ja spróbuję? 

Chłopak spojrzał na niego z gniewnym błyskiem w oczach, lecz ostatecznie kiwnął głową.

– Ale jestem zaraz za tobą. 

Dziewczyna zamarła w miejscu, kiedy zauważyła, że do niej podchodzą. W jej oczach błyszczał strach, sprawiała wrażenie, jakby chciała uciec, lecz mimo to nie ruszała się z miejsca. Jedynie skuliła się w sobie i rozejrzała na boki, jakby szukała pomocy.

– Hej – zaczął Kameleon łagodnie, nawet się lekko uśmiechnął. – Pamiętasz mnie?

Zaprzeczyła.

– Jestem Kameleon. Razem walczymy ze złem. Tylko że… zdarzył się mały wypadek… Pomożesz mi go naprawić?

– C-co… – zająknęła się, a głos miała delikatny jak płatki dopiero co rozwiniętego kwiatu. – Co się stało…?

– Złoczyńca coś ci zrobił. – Mówiąc to, Kameleon przybrał nieco gniewną minę, jakby chciał jej pokazać, że to, o czym właśnie wspomniał, było złe. – Boisz się, prawda?

Kiwnęła głową. Nie zauważyła, że Kameleon zbliża się do niej krok po kroku.

– Razem będziemy bezpieczni. – Wyciągnął ku niej dłoń. – Pójdziesz ze mną?

Spojrzała nieufnie na jego rękę. Jej własna zadrżała, jakby zamierzała go chwycić, jednak w przypływie niepewności znów ją cofnęła. Gest ten zirytował nieco Czarnego Kota, który podszedł kilka kroków, również wyciągając dłoń.

– Nic ci nie zrobimy. – Myślał, że mówi przyjaźnie, ale najwyraźniej coś w jego tonie ją wystraszyło, bo cofnęła się, spojrzała szybko na Kameleona i uciekła.

– Zaczekaj! – zawołał jeszcze za nią, lecz nie dosłyszała go lub zignorowała. Odwrócił się do Kota z miną zupełnie obojętną. – Uciekła.

– Widzę przecież.

– Spłoszyłeś ją.

– Chciałem pomóc.

– Chyba masz dziś pecha, Czarny Kocie – odpowiedział Kameleon, ale nie zamierzał dłużej rozwodzić się nad tą sprawą. Popatrzył za oddalającą się Szarą Biedronką, lecz po chwili stracił ją z oczu. – To może nie być takie proste. 

– Co ty nie powiesz? – spytał Kot, nie bez ironii. Każda kolejna rzecz, jaka miała miejsce tego dnia, jedynie psuła mu humor. Wiedział, że powinien się opanować, ale obecność Kameleona i konieczność współpracy z nim wcale nie poprawiały sytuacji. Wziął ponownie głęboki oddech, usiłując się uspokoić. – Przydałby się ktoś do pomocy…    

Jak na zawołanie pojawiły się przed nimi dwie niemal identyczne bohaterki w lisich strojach.

– To może my? – zaproponowała ta w białym.

Zarówno Czarny Kot, jak i Kameleon zmarszczyli brwi na ich widok. Widząc ich miny, bliźniaczki pogratulowały sobie w duchu dobrego wejścia.

– Znowu nowi superbohaterowie? – zdziwił się Kot. 

– Do waszych usług! – Dziewczyna w pomarańczowym kostiumie skłoniła się nisko. – Jestem… eee… Lisica! Tak, Lisica. Ale możecie mi mówić Liszka, tak dla odróżnienia. – Wskazała na swoją towarzyszkę, która powtórzywszy jej gest, również się przestawiła.

– Nazywam się Biała Lisica. 

– Lisica… i Biała Lisica? – Wzrok Czarnego Kota przeskakiwał pomiędzy nimi dwoma. – Coś strasznie podobne to wszystko… Liszka jest ruda, Lisica biała… Dobra, może zapamiętam…

– Imiona chyba nie mają w tej chwili wielkiego znaczenia – wtrącił się Kameleon. – Musimy złapać Biedronki.

– Właściwie to jej części – uzupełniła Liszka. 

– Części? – zdziwił się Czarny Kot.

– Mhm, dokładnie. Lord Żartowniś biorąc tę żółtą, nazwał ją „Radosną”… 

– …a ta tutaj – dodała Lisica, wskazując stronę, w którą odbiegła Szara – była, delikatnie mówiąc, tchórzem. 

– I nieśmiałkiem. 

– Ta… 

– W każdym razie, to znaczy, że pozostała trójka to też są jakieś jej cechy.

– Więc jednak – mruknął Kameleon, jak gdyby spodziewał się czegoś podobnego. – Niech zgadnę, trzeba będzie zebrać wszystkie razem?

– No tak na logikę… 

– O czym wy mówicie? – przerwał im nagle Czarny Kot. 

Trzy pary oczu zwróciły się na niego.

– Lord Żartowniś podzielił osobowość Biedronki na części – wyjaśniła Biała Lisica. – A jako że Biedronka składa się ze wszystkich tych cech, które obecnie biegają sobie samopas gdzieś po mieście, trzeba złapać je wszystkie, żeby odzyskać oryginał.

– A jak je połączymy? – Kot zauważył lukę. 

– Nad tym będziemy się zastanawiać, jak już będzie co łączyć.

Jeszcze przez chwilę każde z nich przetwarzało w głowie dopiero co zebrane informacje, aż wreszcie Czarny Kot wypowiedział wniosek, który sam się nasuwał.

– Każdy łapie jedną?

– Tak będzie najszybciej – potwierdziła Liszka. – Zaklepujemy, czy lecimy na chybił trafił?

Kameleon uniósł rękę.

– Zaklepuję Szarą – oznajmił. 

– Czyli reszta na chybił trafił… 

– Spotkamy się przy Wieży Eiffla – ustalił Czarny Kot, pozostali zaś zgodzili się z nim skinieniem głowy.

Wymienili jeszcze spojrzenia, jakby się upewniając co do realizacji tego planu, aż w końcu, kiedy byli gotowi, rozbiegli się na cztery strony świata.

* * *

Przeskoczywszy przez kilka średniej wielkości kamienic, Kameleon skierował się w stronę parku, bo i kiedy ostatni raz widział Szarą Biedronkę, zmierzała właśnie tam. Podążył więc powoli ku fontannie, rozglądając się i uważając, by znów się nie wystraszyła. Poruszała się dość wolno, jednak potrafiła wcisnąć się w mało widoczne zakamarki i obrać trudną do przewidzenia trasę, więc wcześniej chłopak zgubił ją co najmniej dwa razy. Teraz, lustrując park i okolicę poza nim, pomyślał, że znów mu gdzieś uciekła, bowiem nigdzie nie mógł jej dostrzec. Sięgnął po swoją kotwiczkę i zaczął nią kręcić, szukając jednocześnie czegoś, o co mógłby ją zaczepić, lecz nagle jego wzrok przykuł niewielki ruch za najbliższym drzewem. Nie przerywając tego, co robił, zerknął tam ukradkiem, udając, iż niczego nie zauważył.

Szara Biedronka, na wpół przytulona do pnia, przyglądała mu się badawczo przez zwisające nisko gałęzie i liście. Nawet z takiej odległości wyczuwał, że pomimo strachu w jakiś sposób superbohaterowie ją ciekawią i chciałaby przyjrzeć się bliżej. Obawiał się jednak, że gdy pokaże, iż ją zauważył, ona znów się spłoszy. Przestał więc kręcić kotwiczką i westchnął tak, by to zauważyła, po czym przysiadł na skraju fontanny. Spuścił głowę, cały czas nie dając po sobie poznać, że cokolwiek dostrzegł, i przeczesał dłonią włosy, jakby w zamyśleniu.

Nie musiał długo czekać, nie minęły dwie minuty, a dobiegł go cichy głos Szarej Biedronki.

– Panie bohaterze? – zaczęła niepewnie. 

Zerknął w stronę drzewa, lecz nie dokładnie na nią. Szukał jej wzrokiem, jakby nie wiedział, gdzie jest.

– Biedronko? – zapytał. – To ty?

Liście zaszeleściły lekko, gdy powoli wyszła spomiędzy gałęzi. Nie podeszła bliżej; zatrzymała się tuż przy drzewie, za którym dopiero co się ukrywała.

– Potrzebujesz… pomocy? – szepnęła tak, że ledwie dosłyszał.

Kiwnął głową, uśmiechając się delikatnie. 

– A… co bym musiała zrobić?

– Tylko pójść ze mną. 

Zmarszczyła brwi, rozważając jego słowa. Widać było, że się waha, Kameleon więc postanowił spróbować rozwiać jej wątpliwości.

– Nie martw się – powiedział. – Wszędzie dookoła będą bohaterowie, będziesz bezpieczna, obiecuję.

– Obiecujesz?

Potwierdził skinieniem. 

– Inni też będą?

– Kto inni?

– Bohaterowie?

– Mhm, będą. – Przyjrzał się uważnie jej twarzy. Być może nieco przerażała ją większa ilość osób. Podniósł się z miejsca i uważając, by nie zrobić tego za szybko, podszedł do niej na wyciągnięcie ręki. – Nie bój się. – Spojrzał jej w oczy, które teraz mieniły się szarością niemal taką samą jak jego własne. – Będę tuż obok. – Wyciągnął dłoń.

Tak jak poprzednio zmierzyła ją czujnie wzrokiem, ponownie zastanawiając się, czy mu zaufać, czy może jednak nie. Wreszcie, powoli i ostrożnie, podała mu rękę. Ścisnął lekko jej palce, usiłując dodać jej otuchy. 

– Pomożesz? – zapytał.

– Pomogę – odparła i niemal się uśmiechnęła. 

W odpowiedzi pociągnął ją za sobą, więc moment później już mknęli po budynkach. Szara Biedronka jednak nie czuła się zbyt pewnie, przemierzając miasto w ten sposób. Często się zatrzymywała, często wahała na krawędzi kamienic, a przebiegnięcie dachu szło jej dość powoli. Zwalniała tym samym ich marsz, a Kameleon dobrze wiedział, że im szybciej zjawią się pod Wieżą Eiffla, tym lepiej. 

Stanął więc w miejscu tak gwałtownie, że gdyby ktoś podążał za nim, niechybnie by na niego wpadł. Szara jednak poruszała się tak wolno, że musiał jeszcze zaczekać dobrą chwilę, zanim dotarła i znieruchomiała, rozglądając się z zaciekawieniem dookoła.

– To już tutaj? – spytała.

– Nie, to tam – odparł, wskazując na majaczącą w oddali wieżę. Znajdowała się ona jeszcze dość daleko od nich.

– Och – westchnęła.

Kameleon zastanowił się przez chwilę, aż wreszcie rozłożył ręce i spojrzał na nią, lecz z jego oczu nie dało się nic konkretnego wyczytać.

– Chodź, tak będzie szybciej – zaproponował.

– D-dobrze… – zająknęła się, ale podeszła i pozwoliła mu się złapać. Ona również chwyciła się go, ale zrobiła to tak ostrożnie, jakby bohater był ze szkła, a jeden nieodpowiedni ruch mógł go stłuc. Kiedy zarzucił kotwiczkę i wystrzelili w powietrze, nie miała wyjścia i pogłębiła uścisk, żeby nie spaść.

Teraz już w całkiem znośnym tempie zaczęli przybliżać się do Wieży Eiffla.

* * *

Wydeptana ścieżka biegła przez środek rozległego trawnika. Choć widać było wyraźnie, że została stworzona przez tych, którym nie chciało się poświęcić tych kilkudziesięciu kroków więcej, by przejść po wyznaczonym do tego chodniku, ustawiono wzdłuż niej kilka ławek i koszy na śmieci. Zapewne uznano, że już i tak nie oduczy się mieszkańców od przechodzenia na skróty, więc przynajmniej starano się sprawiać wrażenie, jakby wszystko znajdowało się pod całkowitą kontrolą i wyszło dokładnie tak, jak miało wyjść. Całe miejsce zaś wyglądało znacznie lepiej z tą ścieżką i ławkami – nie stanowiło już jedynie rozległej połaci zieleni, jaką wszyscy z założenia mieli omijać szerokim łukiem. Czarny Kot na własne uszy słyszał kiedyś w telewizji, jak burmistrz chwali się, że dzięki temu więcej osób spędza czas na świeżym powietrzu w otoczeniu roślinności. Osobiście uważał to za mocno naciągane, lecz nigdy nie skomentował. 

I teraz przyszła mu do głowy ta myśl, gdy siedząc na szczycie swojego Kociego Kija, przyglądał się trawnikowi, przez który właśnie brnęła Niebieska Biedronka. Zastanawiał się również, jak powinien z nią postąpić. Może tak jak Kameleon spróbować ją przekonać, że stoją po dobrej stronie i żeby z nim poszła, bo w ten sposób im pomoże? Z jednej strony miał wrażenie, że to najlepsze rozwiązanie, ale z drugiej wciąż był nieco niespokojny i chciał załatwić sprawę jak najszybciej. Nawet przemknęło mu przez głowę, żeby po prostu złapać ją znienacka i siłą zawlec pod wieżę, ale szybko doszedł do wniosku, że tym samym może stworzyć sporo niepotrzebnych komplikacji. 

Znalazł się z powrotem na ziemi, a potem zbliżył ostrożnie do otoczonego chodnikiem trawnika. Niestety cały teren był dość pusty, więc nie miał się za bardzo gdzie ukryć. Jeśli chciał podejść bliżej, musiałby się jej pokazać, a chciał najpierw chwilę poobserwować. Odetchnął głęboko, żeby wrócił jego zwyczajowy spokój, po czym podszedł najbliżej, jak się dało, bez odkrywania swojej obecności. 

Nagle Niebieska gwałtownie zmieniła kierunek i zaczęła podążać ku niemu. Zamarł w bezruchu, myśląc, że może coś dostrzegła, ale ona nawet nie zerknęła w jego stronę. Gdy przyjrzawszy się bliżej, zauważył jej nieco przygarbione plecy, gniewny krok, jakim szła, i najwyraźniej niezbyt zadowoloną minę, uspokoił się całkowicie, bo przypomniał sobie, dla kogo robi to wszystko. Miał odzyskać Biedronkę – a jakaś jej część stała właśnie przed nim. Nie miał zamiaru atakować, zamiast tego przymierzył się do wyjścia z kryjówki. Powstrzymał się jednak, kiedy Niebieska Biedronka zatrzymała się raptownie i kopnęła najbliższy śmietnik. Kubeł przechylił się, a jego zawartość wysypała się na trawę.

– No i po to wszystko?! – zirytowała się dziewczyna. – Trawniki i tak są zaśmiecone!

Jakby zmęczona tym wszystkim, usiadła na najbliższej ławce, powierciła się trochę, szukając wygodnej pozycji, aż wreszcie oparła się o brązowe deski i skrzyżowała ręce na piersi, bynajmniej nie usatysfakcjonowana. 

– Nienawidzę ławek! – warknęła.

– Oj – jęknął Czarny Kot, rozumiejąc, że ma właśnie do czynienia z najbardziej gniewną i marudzącą częścią Biedronki. – Co za szczęście, nie ma co – skwitował ironicznie. Ostatni raz zebrał się w sobie, po czym jak gdyby nigdy nic podszedł do niej swoim sprężystym krokiem.

Zdawała się go nie zauważać, choć gdy znalazł się bliżej, ostentacyjnie odwróciła wzrok. Pochylił się lekko i przywołał na twarz swój zwyczajowy uśmieszek.  

– Mogę się dosiąść? – zapytał. 

Spojrzała na niego spode łba.

– Nie.

– Nie? – Zmarszczył brwi ze smutkiem. – Ławka jest spora, a ty siedzisz całkiem sama… Będzie nam raźniej we dwoje.

– Nie rozumiesz po ludzku? – zirytowała się. – Nie chcę z tobą siedzieć.

– Rozumiem – powiedział i zamyślił się, bowiem nie zamierzał poddać się tak łatwo. – Więc może w takim razie… poszłabyś gdzieś ze mną?

– Nie.

– Proszę, potrzebuję pomocy. – Spojrzał na nią błagalnie. – A kto pomoże mi lepiej, jeśli nie Biedronka? Hm? Proszę, tylko na chwilę…

– Nie – odparła stanowczo. 

Czarny Kot tym razem naprawdę zmarkotniał.

– Dlaczego nie? – spytał.

Nawet mimo jego łagodnego tonu zdenerwowała się, poderwała z miejsca i ruszyła dalej dróżką.

– Bo mnie wkurzasz – rzuciła.

– Wkurzam? – Podbiegł nieco, by się z nią zrównać. – Ale ja nie robię ci na złość przecież, droczę się tylko…

Wyciągnął dłoń ku jej ramieniu, żeby ją zatrzymać, lecz odtrąciła go, zanim zdążył choćby musnąć pazurem jej niebieski kostium.

– Właśnie! – Odwróciła się gwałtownie. – Ty się tylko droczysz! Tylko się bawisz, podczas gdy inni usiłują naprawdę coś zdziałać! Nie bierzesz niczego na poważnie, zwykle to inni robią to, co trzeba, a zachowujesz się, jakbyś był nie wiadomo kim! Dałabym sobie bez ciebie doskonale radę, a tymczasem tylko plączesz się pod nogami i trzeba cię ratować! – krzyczała, jak jeszcze nigdy Kotu nie było dane słyszeć. Aż skulił się w sobie, lecz Niebieska, skoro już zaczęła, nie zamierzała przestać. – Na dodatek traktujesz mnie jak swoją własność! Kim ja dla ciebie jestem?! Kolejną dziewczyną, którą możesz poderwać na swój superbohaterski strój?!

– Nie, przecież wiesz…

Nie zareagowała i nie pozwoliła mu dokończyć.

– Naprawdę uważasz, że się do tego nadajesz? Bez przerwy tylko mieszasz, przeszkadzasz, zamiast pomagać, a zachowujesz się, jakbyśmy bez ciebie nie mogli nic zrobić! Wiesz co? Wolałabym tworzyć duet z Kameleonem niż z tobą. On przynajmniej wie, co jest ważne, i traktuje nasze walki poważnie. – Jej oczy były niebieskie, takie jak zapamiętał, lecz tak straszliwego zimna, jakie z nich biło, nie czuł jeszcze nigdy. 

Przez głowę przemknęło mu tysiąc różnych myśli, ale żadnej z nich nie mógł uchwycić. Ta sytuacja stała się dla niego tak nierealna, że nie wiedział, jak powinien odpowiedzieć. Bo to przecież nie mogła być prawda. To nie była jego Biedronka, przed nim stał jedynie ułamek jej osobowości, w dodatku stworzony przez złoczyńcę, którego cel stanowiło pokonanie ich. Zmarszczył brwi. To wydawało mu się najbardziej logiczne – że padł jedynie ofiarą bardzo nieśmiesznego dowcipu Lorda Żartownisia. Nie potrafił jednak wyzbyć się całkowicie tego uczucia, jakie go ogarnęło. 

A było to uczucie niewątpliwie okropne.

Spuścił wzrok.

– Naprawdę – powiedział – tak myślisz?

Twarde jak stal spojrzenie odpowiedziało za nią. 

Nagle w jego sercu zawrzało i zanim zorientował się, co właściwie robi, złapał ją i niemal bez wysiłku przerzucił sobie przez ramię.

– Hej! – zawołała z pretensją w głosie i zaczęła okładać go pięściami. – Puść mnie!

– Nie-e! Przykro mi, pani Nic-Mi-Się-Nie-Podoba, ale muszę kogoś odzyskać. – Trzymając ją mocno i pomagając sobie kijem, zaczął zmierzać w stronę miejsca spotkania. 

Dopiero wtedy dotarło do niego w pełni, że dziewczyna, którą właśnie niósł, jest jedynie ułamkiem osobowości prawdziwej Biedronki. Nie miała jej siły, sprytu ani wytrwałości, bo szamotała się dość konkretnie, lecz nie udało jej się wyrwać z jego uścisku, choć Czarny Kot wiedział, że z oryginalną Biedronką nie poszłoby mu tak łatwo. O nie, ona znalazłaby sposób, by się uwolnić, a Niebieska ledwie po kilku minutach zaprzestała prób i skupiła się na tym, co najwidoczniej wychodziło jej najlepiej – na narzekaniu. 

Czarny Kot próbował przemyśleć całą tę sytuację jeszcze raz, być może dla spokoju własnego sumienia, by mieć pewność, że wszystko było jedynie wynikiem sztuczek superzłoczyńcy, a nie tym, że faktycznie robił coś złego i Biedronka w istocie odbierała to tak, jak przed chwilą usłyszał, jednak nie mógł się za bardzo skupić. Niebieska bowiem, jak już przestała wyrywać się i wierzgać i zaczęła marudzić, co chwilę rozpraszała go zrzędzeniem na najdrobniejsze nawet szczegóły. Resztę drogi spędził więc na wysłuchiwaniu jej biadoleń, wśród których najczęściej przewijały się frazy typu: „Daleko jeszcze?”, „Ależ jesteś niewygodny!” oraz „Nienawidzę ławek!”.

* * *

Biała Lisica nie miała większych problemów ze znalezieniem Fioletowej Biedronki, którą upatrzyła sobie na samym początku. Podążała jednak jej śladem dobre kilkanaście minut, usiłując wymyślić, jak się zabrać za swoje zadanie. Jakby nie było – pierwszy raz wykonywała typowo superbohaterską robotę. Nie miała pojęcia, jakie metody na ogół stosuje reszta bohaterów, ale przypuszczała, że starali się raczej unikać przemocy. A na to przynajmniej wskazywał wizerunek, jaki przedstawiali w mediach. Lisica przystanęła na moment, by zebrać myśli. 

Miała przyprowadzić jedną z części Biedronki pod Wieżę Eiffla. Nie dostała żadnych innych wytycznych, choć domyślała się, że nie może uszkodzić Fioletowej, a także że powinna raczej się pospieszyć. O sposobie dostarczenia poszczególnych Biedronek na miejsce nie było mowy. Wzruszyła więc ramionami i wypadła zza węgła, przygotowując swoją skakankę do walki. Nie przemyślała tego, więc nie wiedziała, czego może się spodziewać, to i na niespodziewane się nastawiła. Reakcja Fioletowej Biedronki jednak nieco zbiła ją z tropu.

Kiedy tylko Fioletowa ją ujrzała, zaczęła wrzeszczeć tak głośno, że Axelle rozejrzała się dookoła, by sprawdzić, czy to aby na pewno na jej widok. Nie miała pewności czy to dobrze, czy źle, ale w okolicy nie dostrzegła nikogo poza nimi dwoma. 

– Dzikie zwierzę! – krzyknęła Fioletowa Biedronka, po czym okręciła się wokół własnej osi w zadziwiającym wręcz tempie i zaczęła uciekać. Problem w tym, że najwyraźniej nie zauważyła, że zamiast połowy obrotu wykonała cały i teraz biegła prosto na Białą Lisicę.

W porę zmieniła tor biegu i zagłębiła się w ulicę między nowoczesnymi wieżowcami. Lisica jeszcze przez moment stała w miejscu, gapiąc się w przestrzeń z pełną niezrozumienia miną, gdy nagle, usłyszawszy kolejny wrzask Biedronki, przypomniała sobie, że przecież powinna ją gonić. 

Fioletowa przemieszczała się szybko, choć nierówno, co i rusz potykając się o wystające kostki brukowe lub o własne nogi. Bez przerwy mamrotała coś pod nosem, aż w końcu Axelle znalazła się na tyle blisko, by rozróżnić słowa. 

– O nie, o nie, o nie! – powtarzała. – Nie dam rady jej uciec! Już po mnie! Rany, co to?! – Odskoczyła, kiedy ktoś wyszedł ze sklepu, który akurat mijały. Tak się niefortunnie złożyło, że poniosło ją nieco za daleko i wpadła na latarnię stojącą po przeciwnej stronie chodnika. – Au! Co teraz?! Złapie mnie! I moja twarz! Au!

Mimo wszystkich słów pobiegła dalej, a Biała Lisica, choć miała ją w zasięgu ręki, nie próbowała nawet jej złapać. Jakoś nie potrafiła się przemóc, zachowanie Fioletowej bowiem niezmiernie ją bawiło. Podążała więc za nią, śmiejąc się po cichu z jej paniki na punkcie niemal wszystkiego, co się dało. Kiedy obiegły ten sam wieżowiec dokładnie szósty raz, stwierdziła jednak że ma już dość, więc zatrzymała się, odwróciła i cierpliwie czekała, aż Fioletowa pokona całą drogę i wróci do punktu wyjścia.

Tak jak przewidziała, Biedronka pojawiła się po jakimś czasie. Zatrzymała się raptownie na jej widok, po czym pobiegła w przeciwną stronę. Tym razem obróciła się o odpowiedni kąt. Axelle westchnęła, przewracając oczami.

Ruszyła za nią. 

Zanim jednak Fioletowa dobiegła do zakrętu, problem rozwiązał się sam, kiedy zza rogu wypadły dwie odziane na pomarańczowo postacie – Liszka i Biedronka.

* * *

Vi śledziła Pomarańczową Biedronkę po cichu, udając, że właśnie bierze udział w jakiejś akcji szpiegowskiej. Skradała się przy krawędzi każdego budynku, by następnie wysunąć zza niego konspiracyjnie głowę i sprawdzić, czy „obiekt”, jak nazywała ją w myślach, nadal tam jest. Przeszła w ten sposób spory kawałek, ale Pomarańczowa zdawała się jej nie zauważać. Szła cały czas pewnie, zaglądając to tu, to tam, jakby czegoś szukała. Gdy raz Lisicy udało się podejść bliżej, dostrzegła, że Biedronka marszczy brwi, na pół w zamyśleniu, na pół w gniewnym geście, co nadawało jej dość władczy wygląd. 

Bohaterka jednak nie przejęła się tym zbytnio, tylko dalej śledziła swój „obiekt”, bawiąc się przy tym przednio. Brakowało jej jedynie mikrofonu w rękawie i słuchawki w uchu, żeby mogła porozumiewać się z siostrą i nadawać jej wiadomości typu: „Lisica Jeden do Lisicy Dwa, obiekt w zasięgu wzroku, podejmuję operację „Lis na polowaniu”. Bez odbioru”. Wyobraziła sobie, że naprawdę coś takiego robi i wychynęła zza rogu, by przystąpić do działania. Zgodnie z kryptonimem, miała zamiar podkraść się jak najbliżej „obiektu”, a następnie złapać go znienacka, zupełnie jak polujący lis. 

Choć w gruncie rzeczy nie wiedziała, jak polują lisy, zastosowała jedynie najpopularniejszy schemat. 

Podeszła ostrożnie do Pomarańczowej, która właśnie zastanawiała się, jaką drogę obrać dalej. Sięgnęła po skakankę… Postąpiła jeszcze kilka kroków… 

I rzuciła się na Biedronkę.

Ta jednak była znacznie czujniejsza, niż się Vi wydawało, i bez trudu uniknęła ciosu. Odskoczyła na bezpieczną odległość i sięgnąwszy po jojo, zmierzyła ją nieufnym spojrzeniem.

– Ktoś ty? – zapytała.

– To ja tu zadaję pytania! – odparła Lisica, cytując kwestię, którą zapamiętała z filmów. – A ty idziesz ze mną! – oświadczyła i uśmiechnęła się zwycięsko, dumna z siebie.

Jeśli sądziła, że pójdzie tak łatwo, przeliczyła się. 

– Idę z tobą? – Pomarańczowej zdecydowanie nie spodobały się jej słowa. 

– Otóż to! – potwierdziła Vi, ignorując ostrzegawczą nutę w głosie swojego „obiektu”.

Pomarańczowa zmrużyła oczy.

– Nie wiem, kim jesteś, futrzaczku, ani z kogo się uważasz, ale nie zamierzam wykonywać twoich poleceń.

– Futrzaczku…? – powtórzyła Liszka. – Ja ci dam futrzaczka! Idziesz ze mną i już!

– Najwyraźniej masz coś z głową, więc powtórzę raz jeszcze: kimkolwiek jesteś, nie masz prawa głosu. Ja tu wydaję rozkazy, więc nie będziesz mi mówić, co mam robić.

– Tak? – Vi założyła ręce na piersi. – A właśnie, że będę. Lepiej chodź ze mną, zanim zaciągnę cię siłą.

Pomarańczowa Biedronka przekrzywiła głowę w bok, a jej ogniste oczy błysnęły złowrogo. Zaczęła kręcić jojem ostrzegawczo.

– Jak widzę, słowa do ciebie nie docierają – stwierdziła i ruszyła w jej stronę, z każdym krokiem przyspieszając.

Lisica zamrugała oczami.

– Czekaj… Co ty…? 

Nie próbowała nawet dokończyć pytania. Zerwała się z miejsca i zaczęła uciekać, zapominając zupełnie, że powinno być na odwrót – to ona powinna gonić „obiekt”, a nie „obiekt” ją. Zajrzała ukradkiem za siebie i z przerażeniem stwierdziła, że Biedronka jest coraz bliżej i wcale nie wygląda tak przyjaźnie jak w tych wszystkich wywiadach w telewizji.

– Nie pisałam się na takie coś! – zawołała Vi, starając się biec szybciej. Wbiegła między wieżowce, po czym zakręciła ostro za jeden z nich, mając nadzieję, że to nieco wybije Pomarańczową z rytmu, zwłaszcza że ta znajdowała się już tuż za nią.

Lisica pokonała zakręt i jej oczy rozszerzyły się ze strachu i zdziwienia, gdy ujrzała pędzącą wprost na nią Fioletową Biedronkę. W ostatniej chwili uskoczyła w bok, lecz Pomarańczowa nie miała tyle szczęścia. Na pełnej prędkości zderzyła się z Fioletową. Obie padły nieprzytomne na bruk.

Vi oddychając ciężko, patrzyła na nie, wciąż oszołomiona tym, co się właśnie stało. Nie minęła chwila, a Biała Lisica dobiegła do nich, lustrując wzrokiem każdą po kolei. Wreszcie wyszczerzyła się wesoło i poklepała siostrę po ramieniu. 

– Dzięki za pomoc! – powiedziała.

– No nieźle – odparła Liszka, nie mogąc oderwać wzroku od Biedronek i pozbyć się myśli, że mogła być na miejscu którejś z nich. – Niezła prędkość… 

– No… – Axelle pokiwała głową. – To teraz do Wieży Eiffla? 

– Do Wieży Eiffla.

Rozdział IX. Ciekawa rzecz

– Coś ty narobił, głupcze?!

Przepełniony złością głos Władcy Ciem odbił się Lordowi Żartownisiowi w głowie mało przyjemnym echem. Złoczyńca otrząsnął się, jakby to mogło mu pomóc się od niego uwolnić, lecz już był z nim nierozerwalnie połączony akumą, którą sam zgodził się przyjąć.

– O co ci chodzi? – spytał Lord Żartowniś, niezadowolony z jego wyrzutów. – Mam ich w garści!

– Nie, Żartownisiu, siebie masz w garści – warknął Władca Ciem. – Dzieląc Biedronkę na części, sam pozbawiłeś się możliwości zagarnięcia jej miraculum! 

– Widzę, że ty też nie znasz się na żartach, Władco Ciem. 

– Musisz im pozwolić poskładać ją z powrotem albo zrobić to samemu i odebrać miraculum jej i Czarnemu Kotu – powiedział, nie mając zamiaru z nim dyskutować. – Podobają ci się twoje moce? Tak? Więc jeśli chcesz je wciąż mieć, lepiej rób, co ci każę. I pospiesz się.

Złoczyńca już otworzył usta, by mu coś odpowiedzieć, lecz nagle obecność Władcy Ciem zniknęła z jego umysłu i znów zauważał jedynie rozległą okolicę widoczną ze szczytu Wieży Eiffla, gdzie czekał na superbohaterów. Parę kroków za nim kręciła się Żółta Biedronka, wzdychając i zachwycając się wszystkim, co zauważyła. Lord Żartowniś zerknął na nią i uśmiechnął się pod nosem. Żółta stanowiła tylko część prawdziwej osoby, ale odnosił wrażenie, że ludzie powinni mieć takie podejście do świata jak ona – radosne i przyjazne, może z wyłączeniem śmiania się z rzeczy, z których śmiać się nie powinno. Westchnąwszy, powrócił do obserwowania okolicy. 

U stóp wieży stał już Kameleon z Szarą na rękach, a spomiędzy budynków wyłaniał się właśnie Czarny Kot z Niebieską przerzuconą przez ramię. Brakowało jeszcze dwóch Biedronek, więc superzłoczyńca nie ruszył się z miejsca. Nie będzie im przeszkadzał w zadaniu. Zamierzał poczekać, aż zbiorą wszystkie, a dopiero potem do nich zejść, by mogli połączyć je z Żółtą. Być może Władcy Ciem zależało, by zrobił to możliwie jak najszybciej, jednak on chciał pozwolić im dokończyć zabawę.

Zmrużył oczy, kiedy nagle w jego polu widzenia pojawiły się dwie nowe osoby – sądząc po strojach, superbohaterki – które zmierzały ku Kotu i Kameleonowi. Lord Żartowniś uniósł brwi, kiedy dostrzegł, że każda z nich ciągnęła za nogi jedną z dwóch pozostałych Biedronek – Fioletową i Pomarańczową. 

– Hmm… – mruknął w zamyśleniu. – Poszło szybciej, niż się spodziewałem. – Przygryzł wargę. – No dobra, niech będzie. Radosna! – Odwrócił się, szukając wzrokiem Żółtej Biedronki, lecz ona chwilowo zajęła się odkręcaniem poluzowanych śrub tkwiących w metalowej konstrukcji, co pochłonęło ją do reszty. Lord Żartowniś podszedł bliżej i zajrzał jej przez ramię. Chichotała bez przerwy. – Świetny dowcip, Radosna! – ucieszył się, po czym wyjął z kieszeni klucz i podał go jej. – Odkręcaj dalej.

Sam podszedł do krawędzi, by przyjrzeć się superbohaterom. Wszyscy już dotarli na miejsce i teraz o czymś rozmawiali, lecz z tej wysokości nie miał szans usłyszeć. Przemknęło mu przez myśl, że zabawnie byłoby ich podsłuchać, więc sięgnął do kieszeni, by wyjąć coś, co mu to umożliwi, lecz nie zdążył, bo obok niego rozległ się śmiech. Wzdrygnął się.

– Nie zakradaj się tak! – skarcił Żółtą. – Z czego się śmiejesz?

– Związali je! – odparła, nie przestając chichotać. 

Złoczyńca podążył za jej wzrokiem i dostrzegł, że bohaterowie istotnie przywiązali czymś złapane Biedronki do jednej z podpór Wieży Eiffla. Parsknął cicho.

– Śruby odkręciłaś? – zapytał, a gdy pokiwała głową, wyrwał z jej dłoni klucz i schował tam, skąd go wcześniej wyjął. – Doskonale. To teraz na dół. Co powiesz na spadochron?

Biedronka zaklaskała radośnie, z jej oblicza nie schodził uśmiech.

– Zabawnie jest tak spadać, co nie? – zapytał retorycznie i zaczął wyjmować z kieszeni dość spory plecak ze spadochronem w środku. – Chodź, Radosna! – zakomenderował, a gdy tylko Żółta podeszła do niego, przełożył nogę przez barierkę i zeskoczył. 

Niemal od razu otworzył spadochron, a ten spowolnił ich spadanie. Co najdziwniejsze, zadziałał bez zarzutu, choć gdyby nie miał w sobie jakiejś odrobiny magii, nie miałby szans się otworzyć, zanim Żartowniś i Żółta dotknęli ziemi, a tymczasem wylądowali całkiem bezpiecznie niecałe kilkanaście metrów od grupy superbohaterów. Ci, gdy tylko ich dostrzegli, przybrali pozycje obronne.

– Ciekawa rzecz – odezwał się Lord Żartowniś – że jesteście tacy śmieszni, a nikt z was nawet się nie uśmiecha. 

– Daruj sobie, Mistrzu Dowcipnisiu – odparł Czarny Kot, celowo przekręcając jego imię. 

– Okej, ciebie lubię, nawet jak jesteś ponury – przyznał złoczyńca, podchodząc do nich. – Ale to nie zmienia faktu, że będę musiał odebrać ci miraculum.

– Możesz spróbować.

W czasie gdy Czarny Kot zajmował Lorda Żartownisia rozmową, Kameleon wycofał się nieco za bliźniaczki. Skinął ku nim porozumiewawczo, a następnie użył swojej supermocy.

– Kamuflaż – szepnął i nagle zrobił się zupełnie niewidzialny.

Złoczyńca wciąż zajęty gawędzeniem z Kotem, nie zauważył jego zniknięcia. Mijały jednak sekundy, a on wciąż nie przystąpił do ataku, mimo że mówił wyraźnie, iż zamierza pozbawić go miraculum. Mimo wszystko Czarny Kot ciągnął tę farsę dalej, bo i tak ustalili z Kameleonem. Bohater w zielonym kostiumie w tym czasie podkradał się po cichu do złoczyńcy, by złapać Żółtą Biedronkę. Nie wymyślili co prawda, jak połączyć jej osobowość ponownie w jedną całość, ale jednogłośnie uznali, że powinni najpierw zebrać je wszystkie razem.

Wtem Lorda Żartownisia powaliła niewidzialna siła i złoczyńca padł na bruk. Zaklął, lecz nie zdążył się podnieść, zanim ta sama siła nie porwała Żółtej i nie poniosła jej ku Wieży Eiffla – tam gdzie siedziały przywiązane pozostałe części. Żółta Biedronka zetknęła się z nimi i wtedy, w rozbłysku ostrego, białego światła, na powrót stały się oryginalną Biedronką odzianą w czerwony kropkowany kostium. 

– Co się stało? – zapytała zdezorientowana, lecz nikt nie miał czasu wyjaśniać. 

Zadowolenie na twarzach bohaterów wprawiło Lorda Żartownisia w niezwykłe rozbawienie. Wstał i zataczając się, podążył ku nim, wyjmując rozmaite przedmioty z kieszeni. Zaczął obrzucać ich, czym się dało. Bronie poszły w ruch, nastał zamęt i chaos, co złoczyńcy najwyraźniej bardzo się podobało. Zaśmiewał się wniebogłosy, podczas gdy pozostali odpierali jego ataki, a Kameleon, zbliżywszy się niepostrzeżenie, sięgnął po kwiatek umieszczony w kieszeni niebieskiej koszuli Lorda Żartownisia. Wyciągnął go ostrożnie i podążył z nim w stronę Biedronki, która pomimo oszołomienia starała się pomóc towarzyszom.

Na jego nieszczęście, uwadze Lorda Żartownisia nie uszedł lewitujący kwiat, bowiem powinien znajdować się zawsze przy nim. Złoczyńca ryknął wściekle i gdy następnym razem wyjął dłoń z kieszeni, spomiędzy jego palców wysypywały się małe lawiny ziaren piasku. Nie zważając na nic, zamachnął się w stronę swojej własności i choć nie mógł widzieć Kameleona, udało mu się trafić w jego oczy, co oślepiło go i na moment wyłączyło z walki. Superzłoczyńca doskoczył do niego czym prędzej i wyrwał mu z dłoni swoją własność. Wówczas z dwóch stron skoczyły na niego Lisice – jedna kręcąc skakanką jak lassem, druga biorąc właśnie zamach usztywnioną wersją swojej broni. Zrobiły to jednak zbyt pochopnie, w nadziei, że uda im się go zaskoczyć. Pomyliły się, a w konsekwencji obie podzieliły los Kameleona.

Złoczyńca parł dalej przed siebie, bo teraz pozostały przed nim dwa cele, na które zasadzał się od samego początku tej walki. Biedronka i Czarny Kot.

Bohater w czarnym kostiumie zaszedł mu drogę i zadał cios kijem, lecz Lord Żartowniś odbił go, błyskawicznie wyjmując z kieszeni berło z własną podobizną. Biedronka przyglądała się ich pojedynkowi z niepokojem. Brakowało jej jakiegokolwiek pomysłu na pokonanie złoczyńcy. Skorzystała więc z okazji i wyrzuciła jojo w górę.

– Szczęśliwy Traf! – krzyknęła. Na jej dłoni wylądowało pudełeczko pełne pinezek z kropkowanymi główkami. Obejrzała je ze wszystkich stron, a później przeniosła wzrok na plac, gdzie walka trwała w najlepsze.

Lisice i Kameleon już zdążyli się otrząsnąć i teraz wraz z Czarnym Kotem zasypywali złoczyńcę uderzeniami. Ten bronił się dzielnie, lecz nie miał przecież szans wobec takiej przewagi. To, kiedy odbiorą mu zaakumowany przedmiot, było jedynie kwestią czasu. Każde z nich miało go bowiem na wyciągnięcie ręki.

Nagle Biedronka zmrużyła oczy, przeszukując dokładnie ubiór złoczyńcy. Pomimo całej szamotaniny, miała pewność, że nic się jej nie przywidziało. Nigdzie, gdzie sięgał jej wzrok, nie znalazła czerwonego kwiatka. 

– Ludzie! – zawołała, usiłując przebić się przez hałas. – Kwiatek! Nie ma go! 

Lord Żartowniś zaczął się śmiać, lecz jego radość nie trwała długo. 

– Tam! – krzyknął Kameleon i wskazał palcem niebo. Biedronka podążyła za jego wzrokiem i dostrzegła coś, czego zupełnie się nie spodziewała.

Pod chmurami dryfował sobie mały, niebieski balonik, do którego przywiązany był nieduży kwiat o czerwonych płatkach. 

Superbohaterka zorientowała się od razu, co należy zrobić. Sięgnęła do pudełka z pinezkami i wyjąwszy jedną, odbiła ją jojem prosto w balonik. Tylko ktoś o niesamowitym szczęściu mógł trafić z takiej odległości.

Ona trafiła. 

Kwiatek zaczął opadać w dół, wystarczyło podbiec trochę, by wpadł prosto w jej ręce. Lord Żartowniś, przytrzymany przez czwórkę bohaterów, czy chciał, czy nie, nie mógł już nic zrobić.

Dziewczyna oderwała kilka płatków, a z miejsca, w którym wcześniej stykały się one z żółtym środkiem roślinki, wyłonił się czarny motyl. 

– To koniec twoich rządów, mała akumo – powiedziała Biedronka cicho, łapiąc akumę w jojo i oczyszczając ją. Nie minęła chwila, a z jej broni wyfrunął zupełnie niegroźny, biały motylek. – Pa, pa – pożegnała go z uśmiechem. – Niezwykła Biedronka!

Co prawda, Lord Żartowniś sam wcześniej usunął wszystkie swoje dowcipy, lecz jeśli w czasie ich polowania na Biedronki zdążył coś jeszcze nabroić, to teraz moc superobohaterki przywróciła wszystko do stanu normalnego. Złoczyńcę zaś otoczyła ciemnofioletowa mgła, by następnie odsłonić niezbyt wysokiego, drobnego chłopaka z brązowymi, roztrzepanymi włosami i równie ciemnymi oczami przyglądającymi się wszystkiemu nieśmiało zza szkieł okularów w grubych, czarnych oprawkach. Miał na sobie sweter w kolorze khaki z wysokim kołnierzem oraz czarne spodnie. Na jego widok bliźniaczki wybałuszyły oczy i krzyknęły jednocześnie:

– Ty?!

Chłopak spojrzał na nie z iskierką strachu w oczach.

– J-ja? – zająknął się. 

– Eee… – Siostry wymieniły szybko spojrzenia. Znały go ze szkoły tańca, do której chodziły, nie mogły jednak przypomnieć sobie jego imienia. Myślały teraz gorączkowo, jak wybrnąć z sytuacji, lecz od odpowiedzi uratowała je Biedronka. Podeszła do chłopaka z czerwonym kwiatkiem w ręku, posiadającym na powrót wszystkie płatki.

– Wszystko w porządku? – zapytała.

Potwierdził. 

– To chyba twoje. – Podała mu roślinkę, a on wziął ją w dłonie ostrożnie, jakby bał się ją uszkodzić. Spuścił wzrok.

– Dziękuję, Biedronko – odparł, lecz nie spojrzał na nią. – Przepraszam za kłopot…

– Daj spokój, nic się nie stało… – zawiesiła głos.

– Albert – mruknął. – Mam na imię Albert.

– Albert! – westchnęły Lisice, doznając nagle olśnienia. Oczy pozostałych zwróciły się na nie.

– Piękne imię! – wyjaśniła szybko Axelle. – Prawda, Viii… adomo, co nie? – Zamaskowała nieco niezgrabnie własną pomyłkę.

– No wiadomo! – podchwyciła Vi i żeby odciągnąć od nich uwagę, zapytała: – Co się właściwie stało? 

– Nic takiego – odparł Albert, nie unosząc wzroku. – Chyba naraziłem się grupie baletowej, ale… to nic ważnego. 

– Baletowej, mówisz? – Liszka spojrzała znacząco na siostrę, a ta prawie niedostrzegalnie kiwnęła głową.

Albert był w tej samej grupie co one, hip-hopowo-breakdance’owej, toteż, nawet jeśli nie znały go prawie wcale, uznały że za taką zniewagę trzeba się jakoś odpłacić. 

I naprawdę nie znosiły grupy baletowej. 

– Mhm – mruknął. – Ja… jeszcze raz dziękuję… 

– Nie ma sprawy, Albert. – Czarny Kot poklepał go po ramieniu. – I nie przejmuj się, to wszystko wina Władcy Ciem, nie twoja. 

Albert nie odpowiedział. Rozległ się ostrzegawczy dźwięk i kolejna część Miraculum Kameleona wtopiła się w resztę kostiumu. Na usta Czarnego Kota wpłynął uśmiech. 

– Chyba musisz już iść – zauważył. W jego tonie pobrzmiało zadowolenie.

Kameleon tylko zerknął na niego przelotnie i kiwnąwszy głową pozostałym, oddalił się, by zniknąć za najbliższym wieżowcem. Czarnemu Kotu już zupełnie wrócił humor. Podszedł do Biedronki i objął ją ramieniem.

– To może wyskoczymy gdzieś teraz, ty i ja, co? 

– Wybacz, ale ja – strąciła jego rękę i zarzuciła jojo – się zmywam.

Zanim zdążył odpowiedzieć, wystrzeliła z miejsca i pognała w tylko sobie znanym kierunku. Westchnął. Na placu został już tylko on, Albert i Lisice.

– Poradzisz sobie sam? – rzucił do chłopaka. Ten znów pokiwał głową. – To do zobaczenia.

Pożegnali się i każde z nich odeszło ku swoim domom. 

No, może oprócz bliźniaczek, które najpierw musiały wrócić i sprawdzić, czy nikt nie przywłaszczył sobie ich deskorolek i kasków ukrytych wciąż za kontenerem na śmieci.

* * *

Klapa w suficie zamknęła się z cichym trzaskiem, gdy Biedronka wpadła do swojego pokoju przez dach. Wkrótce potem rozbłysło różowobiałe światło. Czerwony kostium zniknął, a dziewczyna na powrót stała się Marinette. Tikki, najwyraźniej zmęczona całą walką, podleciała do biurka i ułożyła się na jego gładkim blacie. Marinette jedynie uśmiechnęła się na ten widok, przyłożyła palec do ust, zupełnie niepotrzebnie pokazując, żeby była cicho, i zeszła po schodach do kuchni. Rodzice najwyraźniej jeszcze pracowali, bo nikogo tam nie zastała. Wygrzebała z szafki ulubione ciastka swojego kwami i wróciła z nimi do pokoju. 

– Mmm! – ucieszyła się Tikki, kiedy Marinette podała jej smakołyk. Zaczęła zajadać z wyrazem rozkoszy na małej twarzyczce, lecz gdy jej właścicielka usiadła przy komputerze z zamiarem uruchomienia przeglądarki, zmarszczyła czółko. – Nie dzwonisz jednak do Alyi? – zapytała.

– Do Alyi? – zdziwiła się Marinette, ale nagle sobie przypomniała. – Alya! – Rzuciła się do telefonu i zaczęła w pośpiechu szukać numeru przyjaciółki.

Parę godzin temu szła przecież na spotkanie z nią, tylko że na miejsce nie dotarła, bo uniemożliwił jej to atak Lorda Żartownisia. Na wyświetlaczu widniała informacja o wiadomości od Alyi, ale Marinette nawet tego nie zauważyła. Weszła w kontakty i dwa razy przejechała imię przyjaciółki, mimo że znajdowało się ono praktycznie na samym początku listy, a przy okazji telefon niemal wypadł jej z rąk. Na szczęście zdążyła go złapać, numer też udało się w końcu wybrać, więc wymyślając na poczekaniu jakąś historyjkę o tym, że musiała bardzo pilnie pomóc rodzicom w piekarni, przyłożyła komórkę do ucha i z niecierpliwością wsłuchała się w sygnał oczekiwania na połączenie.

Podskoczyła, kiedy Alya odebrała.

– Mari? – odezwał się jej głos w słuchawce. – Dostałaś sms-a?

– Sms-a? – Marinette odjęła telefon od ucha i zerknęła na ekran. W pasku powiadomień rzeczywiście widniał symbol koperty. Rozwinęła go i szybko przeczytała krótką wiadomość: „Przepraszam, ale nie dam rady dzisiaj. Zgadamy się kiedy indziej”. Uniosła brwi, ale działało to zdecydowanie na jej korzyść, więc udała, że istotnie wiedziała, iż Alya się nie zjawi. – Jasne, przeczytałam. Co takiego ważnego się stało, że w ostatniej chwili musiałaś odwołać? 

– Co ty, nie widziałaś? – zdumiała się. – W telewizji trąbią o tym od dobrej godziny, o ile nie dłużej!

– O czym? 

– Znowu pojawił się superzłoczyńca! – zawołała Alya, a w jej tonie wyraźnie dało się słyszeć radość.

– Jakoś nie brzmisz na szczególnie zmartwioną – zauważyła Marinette, przysiadając znowu do komputera. Zaczęła gmerać w najnowszych wiadomościach.

– Bo nie jestem! Gdybyś to widziała… To było super!

– Zaraz. – Dziewczyna przerwała klikanie. – Byłaś tam?

– No jasne, nie mogłam tego przegapić! – podekscytowała się Alya. – Jeśli teraz przeglądasz wiadomości w necie, to lepiej sobie odpuść i zajrzyj na mojego Biedrobloga. Tam wszystko jest opisane znacznie zgrabniej, no i, jak już wiesz, to wiadomości z pierwszej ręki.

– Ale, Alya, nie powinnaś chyba podchodzić za blisko, podczas ataku złoczyńcy. Coś mogło ci się stać!

– Tak, no ale wiesz… – powiedziała, nieco zmieniając ton, ale szybko powrócił entuzjazm. – Dobra, skoro jeszcze nie widziałaś, to ci powiem. – Zrobiła pauzę dla efektu, po czym wykrzyknęła: – Po mieście biegało aż pięć Biedronek!

Marinette spojrzała z niezrozumieniem na Tikki, choć ta nie mogła przecież słyszeć słów Alyi.

– Jak to pięć? – Nawet nie musiała udawać zdziwienia. – Co się stało?

– Ten złoczyńca, Lord Żartowniś, użył na niej… – Przerwała nagle. – Zresztą, o wszystkim możesz przeczytać na blogu. Będę już kończyć, Nino ma zaraz wpaść.

– Och – westchnęła Marinette, zapominając na moment o sprawie i przybierając smutniejszy ton. – Dla chłopaka ma czas, a dla przyjaciółki już nie… Jakież to okrutne!

Z głośnika dobiegł ją cichy śmiech Alyi.

– Możemy zgadać się jutro, jeśli masz czas. 

– Zakupy? – domyśliła się Marinette.

– Galeria się sama nie wykupi. – odparła Alya. – To pa, do jutra.

– Do jutra! – Rozłączyła się i wgapiła tępo w ścianę, porządkując myśli. Wreszcie powróciła do przeszukiwania internetu, gdzie wpierw, tak jak powiedziała Alya, znalazła Biedrobloga i kliknęła w ostatni wpis. Jego dokładność wskazywała na to, że faktycznie udało się jej nie tylko podejść całkiem blisko, ale również, że chodziła za bohaterami przez większość czasu trwania tej potyczki. Jako że Marinette niewiele pamiętała, pochłonęła treść dość szybko, z wielką ciekawością, a następnie przyjrzała się dokładniej zdjęciom.

– Wszystko w porządku, Marinette? – zagadnęło ją kwami, które przez jej ramię przyglądało się zawartości ekranu. 

– Tak, tylko… trochę dziwnie się czuję z tym, że tego nie pamiętam. 

Przejrzała fotografie przedstawiające dwie nowe bohaterki. Lisice. To już trójka jak dotąd zupełnie nieznanych posiadaczy miraculum. Przez chwilę zastanawiała się, czy Lisice nie mają czegoś wspólnego z Kameleonem, ale nie wyglądało na to. Na zdjęciu stali obok siebie, lecz nie sprawiali żadnego wrażenia, że znają się z prawdziwego życia. 

– Jak myślisz, otrzymali miracula w ten sam sposób co ja i Czarny Kot? – zapytała nagle.

– Na pewno – odparła Tikki. – I na pewno ich potrzebujecie, inaczej by się nie zjawili.

– To już wiem – odparła Marinette. – Problemem jest powód, dla którego ich potrzebujemy.

– A jaki to powód?

– Właśnie rzecz w tym – wpatrzyła się znów w zdjęcie – że nie mam pojęcia.

* * *

Następnego dnia, wedle umowy, Marinette spotkała się z Alyą pod centrum handlowym i tym razem nie przeszkodziło im nawet spóźnialstwo Marinette. Albo raczej – ocaliła ją jej niezdarność, bo rankiem przypadkowo upuściła telefon, w wyniku czego przesunęła wcześniej ustawioną godzinę o kilkanaście minut naprzód. Dlatego też ostatecznie nie tylko się nie spóźniła, ale i była na miejscu odpowiednio wcześniej, tak że Alyi niemal szczęka opadła na jej widok. 

Marinette bardzo była zadowolona z jej zdumienia, ale nieco oklapła, kiedy wyjaśniła się wpadka ze zmienioną godziną. Szła więc obok Alyi zgarbiona i niepocieszona.

– Oj, Mari. – Przyjaciółka objęła ją jedną ręką. – Przecież przyszłaś na czas, to się liczy. I nawet jeśli byś się spóźniła, nic by się nie stało przecież…

– Nie o to chodzi. Nie rozumiesz? – Marinette spojrzała na nią żałośnie. – To nie moja zasługa, tylko zwykła pomyłka! 

– A kto upuścił telefon?

Otworzyła usta, żeby jakoś się sprzeciwić, kiedy dotarł do niej sens tych słów.

– No ja… – mruknęła.

– Więc czyja jest zasługa? – zachęcała ją dalej Alya.

– Moja…?

– I kto przybył na miejsce punktualnie, a nawet wcześniej?

– Ja…

– Widzisz? – Wyszczerzyła się. 

– Dzięki – odparła Marinette i podążyły dalej, rozglądając się po witrynach sklepowych.

Obeszły całą galerię, zaglądając do niemal każdego sklepu, nawet jeśli nie miały zamiaru niczego w nim kupować. Za to przyglądały się dokładnie ustawionym na regałach produktom i starały się sprawiać wrażenie bardzo zainteresowanych asortymentem, żeby pracownicy nie domyślili się, że tylko się wygłupiają. Nawet one same uważały, że ich zachowanie jest dość dziecinne, ale z drugiej strony dobrze się bawiły i nie przeszkadzały tym nikomu, więc uznały, że nie jest z nimi aż tak źle i dalej krążyły po marketach, oglądając wszystko, co akurat rzuciło im się w oczy. 

Wreszcie po dobrej godzinie albo dwóch, stwierdziły, że czas na mały odpoczynek. Zaszły więc do małej kafejki na pierwszym piętrze centrum handlowego. Zwykle odwiedzały to miejsce, właśnie gdy wybierały się na dłuższe zakupy. Wystrój utrzymano w odcieniach ciemnego brązu z elementami bieli. Poza kawą lub herbatą i jakimś smakołykiem w postaci kawałka ciasta, pączka albo kołaczyka przy najbardziej przysuniętym do ściany stanowisku sprzedawano lody na gałkę. Za nimi, w lodówce, chłodziły się soki. Marinette przystanęła przed wystawionymi produktami w odpowiedniej odległości, by mogła wszystko objąć wzrokiem. Jej oczy co i rusz przeskakiwały od ciast do lodów i z powrotem.

– Dylemat życia, co? – skomentowała Alya. – Nie wiem jak ty, ale ja biorę ciacho.

Marinette wzruszyła ramionami i podążyła śladem przyjaciółki, która oglądała już poukładane za szybką kawałki ciast. W końcu każda z nich upatrzyła sobie coś pysznego i chwilę później siedziały już przy stoliku, zajadając się słodkościami i popijając je cieplutką herbatą owocową. Alya wyjęła telefon i zaczęła przeglądać jego zawartość. 

– Co tam masz takiego fajnego? – Marinette uniosła brwi.

– Chcę ci coś pokazać… – odparła, ciągle przesuwając palcem po ekranie. – Słyszałaś już? Wśród fanów Biedronki krążą nowe ploteczki.

– O czym tym razem? – zapytała, udając ciekawość, choć nigdy nie lubiła takich rzeczy. Mogło to wynikać z faktu, że te plotki właściwie dotyczyły jej samej, więc nastawiona była raczej sceptycznie, zwłaszcza że wiedziała dobrze, co było prawdą, a co nie.

Z doświadczenia zaś nauczyła się, że większość tych pogłosek zwykle nawet koło prawdy nie stała.  

– Jakiś czas temu dołączył do nich Kameleon… – zaczęła Alya.

– A wczoraj pokazały się te całe Lisice. No, to już wiemy – wtrąciła Marinette.

– Nie, to akurat z Lisicami nie ma nic wspólnego. Chodzi o Kameleona. I Biedronkę.

– Co z nimi?

– No – Alya nachyliła się do niej konspiracyjnie. – Krążą pogłoski, że Czarny Kot wypadł z łask i Biedronka kręci z Kameleonem.

– Co?! – Zareagowała nieco przesadnie, bo oczy kilku klientów kafejki i pilnującej kasy ekspedientki zwróciły się na nią – jedne nieco gniewne, inne tylko zdziwione. – Co? – powtórzyła ciszej. – Jak to kręci? W jakim sensie?

– A w jakim sensie dziewczyna i chłopak mogą kręcić ze sobą? Weź pomyśl.

– Ale są na to jakieś… ja wiem… dowody?

– Urokiem plotek jest to, że nie mają potwierdzenia – odparła Alya. – Ale wiesz, znikąd też się nie wzięły. Patrz. – Podsunęła jej telefon.

W albumie znajdowało się kilka zdjęć. Marinette odtworzyła pierwsze i ujrzała Kameleona całującego Biedronkę w dłoń. Zmarszczyła brwi, lecz szybko przypomniała sobie, że w ten sposób chłopak pożegnał ją przy ich pierwszym spotkaniu. W jej mniemaniu nie było w tym nic niezwykłego, jednak nie skomentowała, bowiem bez kontekstu faktycznie mogło to wyglądać nieco inaczej. Przewinęła dalej i jej oczom ukazała się znów Biedronka, tylko tym razem miała na sobie szary strój. Trzymała się mocno Kameleona, podczas gdy ten obejmował ją jedną ręką i razem mknęli przez powietrze na jego kotwiczce. Jako następny był kilkusekundowy filmik, który przedstawiał dokładnie tę samą sytuację. Marinette weszła w szczegóły, według w których materiał został nagrany poprzedniego dnia.

– To z walki z Lordem Żartownisiem? – domyśliła się.

Alya nachyliła się, by zobaczyć, na co Marinette akurat patrzy.

– Mhm, z wczoraj – potwierdziła. – To jedna z tych części, na które rozszczepiła się Biedronka – wyjaśniła, wskazując na Szarą. – Kameleon chyba bardzo przypadł jej do gustu… 

– To była część misji – sprzeciwiła się Marinette – więc jeszcze o niczym nie świadczy.

– Możliwe. – Wzruszyła ramionami. – Możliwe dokładnie w takim samym stopniu jak wszystko inne. 

Dziewczyna nie odpowiedziała, powracając do przeglądania albumu, jednak reszta zdjęć była już bardziej zwyczajna. Marinette oddała więc przyjaciółce telefon, a ta jeszcze raz przejrzała wszystko, żeby się upewnić, czy aby na pewno niczego nie usunęła przypadkiem, bo i tak już im się zdarzyło. Na szczęście wszystkie fotografie znajdowały się na swoim miejscu, toteż Alya wygasiła ekran i schowała komórkę z powrotem do kieszeni. Marinette nie miała ochoty, żeby kontynuować temat Biedronki i Kameleona, więc zagadnęła o pierwszą rzecz, jaka przyszła jej do głowy.

– Jak ci się układa z Nino? 

– Dobrze… – odparła powoli, mrużąc oczy. – Lepiej mi powiedz, jak tobie idzie z Adrienem.

– Jak mi co…? Chyba nie ma mi co iść… 

– Nie? – Alyi nieco zrzedła mina. – Mieliśmy z Nino nadzieję, że po tamtym wieczorze, coś ruszy… – mruknęła cicho, ale Marinette usłyszała doskonale każde słowo.

– Jak to?

– Eee… Mogę prosić o telefon do przyjaciela?

– Ja jestem tym przyjacielem. No mów!

– No… chcieliśmy spróbować wam pomóc trochę… – przyznała Alya, nieco obawiając się reakcji.

Marinette wzięła głęboki oddech.

– Dwie rzeczy – powiedziała. – Po pierwsze, chcieliście nas wyswatać?

– Tak…?

– Zabawne, ale my chcieliśmy to samo zrobić z wami… – przyznała, ale szybko o tym zapomniała. – A teraz drugie i najważniejsze… Powiedziałaś Nino, że kocham się w Adrienie?

Zanim Alya zdążyła odpowiedzieć, ze stolika obok rozległo się parsknięcie. Zupełnie jakby ktoś dość nieudolnie powstrzymywał śmiech. Przyjaciółki zerknęły w tamtą stronę. Znad kolorowego czasopisma wyglądały niebieskie oczy Chloé Bourgeois. Choć ostatnio teoretycznie zawarli rozejm, Marinette wcale nie cieszyła się, że ją tu widzi, a już w ogóle jej się nie podobało, że Chloé najprawdopodobniej przysłuchiwała się ich rozmowie od samego początku.

Kiedy córka burmistrza zorientowała się, że na nią patrzą, odchrząknęła cicho.

– Przepraszam, ale przypadkiem usłyszałam co nieco – powiedziała, odkładając magazyn. Sięgnęła po filiżankę z gorącą kawą.

– I co cię tak rozbawiło? – warknęła Marinette.

– Cóż… twoje zbulwersowanie na samą myśl, że ktoś mógł się dowiedzieć, że podkochujesz się w Adrienie. 

Marinette zmarszczyła brwi.

– Nic ci do tego.

– Okej, nic mi do tego. – Chloé pokiwała głową. Obiecała przecież, że będzie miła dla innych. – Ale wiesz, że to widać na odległość? – Po chwili milczenia dodała: – Choć masz rację, to nie moja sprawa. – Wlepiła znów wzrok w czasopismo. 

Marinette nie mogła jednak znieść, że przegrywa z Chloé. I to jeszcze z jej milszą wersją.

– Czy ty aby nie masz czegoś do Adriena, co? Kręcisz się koło niego od gimnazjum. 

– Kręcę się koło niego od piaskownicy. – Chloé spojrzała na nią z politowaniem. – Nie chcę być wścibska…

– …ale jesteś…  

– …ale skoro nie wiesz nawet tego, że jestem przyjaciółką Adriena praktycznie od zawsze, to chyba nie znasz go za bardzo. A w takim wypadku trudno mówić o miłości. – Podniosła się z miejsca, najwyraźniej z zamiarem wyjścia. 

Alya i Marinette wymieniły spojrzenia. Porozumiały się bez słów, bo obie wstały jednocześnie, zostawiły należność za swoje zamówienie i podążyły za panienką Bourgeois. Ona nie dała po sobie poznać, że je zauważyła, nawet kiedy się z nią zrównały. 

– Znasz Adriena lepiej? – zapytała Marinette głupio.

– Mówiłam, że przyjaźnimy się od przedszkola. Zacznij słuchać, Dupain-Cheng, dużo ci to ułatwi.

Marinette zazgrzytała zębami, ale nie odpowiedziała.

– Ale jak się bardziej przyłożysz, to kto wie – rzuciła nagle Chloé. – Adrien cię lubi, więc…

– Lubi mnie?

– No to na pewno – przyznała niechętnie. – Gdyby nie lubił, nie poprosiłby Nathalie, żeby załatwiła ten konkurs… 

– Co? – zdziwiła się Alya. – Jaki konkurs?

– No modowy. Nie wiesz jeszcze? Myślałam, że gazetka wie o wszystkim wcześniej – odpowiedziała Chloé, skręcając ku wyjściu. Gdy znalazły się na zewnątrz, owionął je orzeźwiający podmuch wiatru. 

– Nie, nikt mi jeszcze nie przekazał…

– No to mogę wam powiedzieć, że konkurs nie tylko ma się odbyć, ale i sam Gabriel Agreste ma go zaszczycić swoją obecnością i wyłonić zwycięzcę.

– Naprawdę? – podekscytowała się Marinette, lecz nie bez zdumienia.

– Mhm, Adrien mówił mi wczoraj. – Chloé założyła swoje przeciwsłoneczne okulary, kiedy minęły cień i wyszły na oświetlony promieniami słońca chodnik. – Podobno nagroda ma być jakaś niesamowita.

– A co to za nagroda? – zainteresowała się Alya.

Chloé wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Wszystko ma zostać ogłoszone w poniedziałek. – Zerknęła na Marinette zza ciemnych szkieł. – Tylko tym razem słuchaj uważnie, Dupain-Cheng, to może wszystkiego się dowiesz. Narazka! – pożegnała się, po czym wsiadła do samochodu, do którego podeszły, nawet nie wiedząc kiedy.

Auto odjechało pozostawiając za sobą niknącą ścieżkę spalin.

– Coś takiego – mruknęła Alya.

– Myślisz, że mówiła prawdę? – Marinette spojrzała na nią z ukosa. 

– Cóż – westchnęła Alya – chyba dowiemy się w poniedziałek.

Rozdział X. Zapisałam się na konkurs!

Ranek był chłodny, a niebo pokryły ciemnoszare chmury, które nie pozwalały słońcu się przebić. Paryżanie przemierzali ulice w ciepłych swetrach, czasem w lekkich kurtkach, a większość z nich miała ze sobą parasole, bowiem wyraźnie zapowiadało się na deszcz. Wiatr poruszał jeszcze w większości zielonymi liśćmi, które gdzieniegdzie barwiły się już na żółto i pomarańczowo. Marinette jednak, choć wyglądała przez okno, niczego nie zauważała. Pochłonęły ją myśli, zaś lekcja francuskiego nie była w tamtej chwili szczególnie zajmująca. Dziewczyna co chwilę zerkała na siedzącą w pierwszej ławce Chloé, lecz nic w jej zachowaniu nie świadczyło, by zażartowała sobie z niej lub zwyczajnie skłamała. Właściwie nie miała nawet po co czegoś takiego robić, lecz Marinette wzięła w głowie poprawkę na jej wrodzony egoizm i nieuzasadnioną potrzebę niszczenia innym życia.

Dupain-Cheng przez moment miała ochotę rzucić do Adriena karteczkę z pytaniem o potwierdzenie, lecz zanim przystąpiła do realizacji pomysłu, nauczycielka uniosła dłoń i kazała klasie zamilknąć. Marinette początkowo uznała, że znowu zachowywali się zbyt głośno i kobieta po prostu po raz kolejny ich ucisza, ale po chwili zorientowała się, że zrobiła to po to, by można usłyszeć komunikat nadawany przez radiowęzeł. Wytężyła słuch.

– …współpracy z panem Gabrielem Agreste’em w naszej szkole odbędzie się miejski konkurs modowy – mówił dyrektor. – Każdy z uczestników będzie mógł przedstawić jeden gotowy projekt, na którego wykonanie macie dwa tygodnie, licząc od dziś. Przedstawianie swoich prac odbędzie się w formie pokazu mody, we wtorek, dwudziestego drugiego października, kiedy to do naszej szkoły zawita sam pan Gabriel Agreste i to on osobiście wyłoni zwycięzcę. Główną nagrodą zaś jest nic innego jak staż w firmie najsłynniejszego projektanta mody we Francji, a może i na świecie!

W klasie nastało małe poruszenie, lecz zapadła znów cisza, kiedy dyrektor kontynuował:

– Zdobywcy drugiego oraz trzeciego miejsca również otrzymają atrakcyjne nagrody. Trzeba jednak zaznaczyć, że to nie byle jaki konkurs i należy naprawdę się postarać, jeśli chce się wygrać, ponieważ pojawi się na nim najbardziej uzdolniona paryska młodzież, a wszyscy w równym stopniu będą walczyć o możliwość odbycia stażu w tak dobrej firmie jak ta pana Agreste’a. Zatem przemyślcie to mądrze, a każdy, kto zdecyduje się na udział, musi zapisać się w sekretariacie najpóźniej do środy. Życzę weny i powodzenia w tworzeniu! Dziękuję za uwagę.

Głośnik umilkł. W klasie zaś mało kto odważył się odezwać, nawet nauczycielka pogrążyła się na moment w myślach. Uczniowie jedynie wymieniali spojrzenia, najwyraźniej zdając sobie sprawę, że w szkole ma się odbyć coś naprawdę wielkiego, nawet jeśli większość z nich nie interesowała się szczególnie modą. Wreszcie rozpoczęły się ciche rozmowy, z czasem coraz głośniejsze, szum zaś wyrwał nauczycielkę z rozmyślań.

– Cisza – zarządziła, po czym odwróciła się i przystąpiła do dokańczania schematu na tablicy. – Wracamy do lekcji. 

Zaczęła tłumaczyć ponownie kwestie związane z lekturą, którą dopiero co zaczęli omawiać, jednak, jako że lekcja zbliżała się już ku końcowi, mało kto jej słuchał. A już najmniej słuchała Marinette, która kompletnie odpłynęła w najgłębsze odmęty swojej głowy. 

Chloé mówiła prawdę! Konkurs naprawdę ma się odbyć i to na znacznie większą skalę, niż Marinette mogłaby przypuszczać. Niemożliwe wręcz podekscytowanie stanowiło pierwszą z jej reakcji, lecz niedługo potem zamieniło się w niepokój. Przecież na konkursie pojawią się osoby z całego Paryża, co zapewne oznaczało mnóstwo różnych kreacji i pomysłów, które trzeba przebić, żeby mieć szansę na staż w firmie. Marinette marzyła o takiej szansie od zawsze, a ta teraz niemal sama wpadła jej w ręce, lecz ogarniała ją panika na samą myśl, że będzie musiała pokonać taką konkurencję i że może pożegnać się z główną nagrodą, jeśli nie da z siebie wszystkiego. Minuty mijały powoli, a ona tworzyła coraz to czarniejsze scenariusze. Kiedy wreszcie zadzwonił dzwonek i niemal bezwiednie poszła za wychodzącym tłumem, najgorszy z nich kończył się tym, że zrobi z siebie pośmiewisko przed całym miastem i, co gorsza, przed samym Gabrielem Agreste’em, który nie tylko weźmie ją za idiotkę, ale i nie będzie chciał mieć z nią nigdy nic wspólnego…

– Mari, co ci jest?

– …znienawidzi mnie, pozwie do sądu i dostanę zakaz zbliżania się do niego – dokończyła wywód ze swojej głowy. Ocknęła się nagle i wlepiła wzrok w Alyę, która przyglądała się jej uważnie z błyskiem obawy w oczach. – Powiedziałam to na głos?

– Do kogo miałabyś dostać zakaz zbliżania się? – Alya uniosła brwi. – Nie martw się, Adrien już zna twoje dziwactwa i jeszcze nie wylądowałaś przed sądem, więc chyba już nie wylądujesz…

– Nie! – Marinette odciągnęła ją pod ścianę, byle dalej od fali uczniów pchających się w stronę odpowiednich sal. – Nie chodzi o Adriena! 

Alya zamrugała z niegowierzaniem.

– Nie chodzi o Adriena? – powtórzyła z przestrachem i przyłożyła jej dłoń do czoła, jakby chciała sprawdzić, czy przypadkiem nie ma gorączki. – Jesteś chora? Dobrze się czujesz?

– Nie żartuj sobie w takiej chwili – obruszyła się Marinette. – Tu się ważą losy mego życia!

– Ponieważ?

– Ponieważ zbłaźnię się przed samym Gabrielem Agreste’em i nigdy już nie będę miała szansy na staż u niego i… – Nagle coś wpadło jej do głowy i zdołowała się jeszcze bardziej. – Masz rację, Adrien też pewnie mnie znienawidzi i do niego też dostanę zakaz zbliżania, bo pan Agreste nie będzie chciał, żeby…

– Marinette! – Przyjaciółka zamachała jej rękami przed twarzą. – Uspokój się! Jeszcze nic się nie wydarzyło! A poza tym – złapała ją za dłonie – znasz się świetnie na modzie i masz genialne pomysły. Co się może nie udać?

Oczy Marinette zrobiły się duże jak spodki od filiżanek.

– Mnóstwo rzeczy się może nie udać! – wykrzyknęła. – A jak akurat zabraknie tego materiału, którego potrzebuję? A może mój pomysł okaże się nieodpowiedni na ten sezon? – Zachłysnęła się powietrzem. – A co jeśli zaleję sobie projekt kawą i już nic na nim nie zobaczę?! 

– Mari…

– A tak właściwie, jak mam zdążyć w dwa tygodnie?!

– Czyżby kogoś mordowali? – odezwał się nagle głos zza jej pleców i odwróciwszy się, dostrzegła Nino. Zaraz za nim stał Adrien. – Słychać cię na drugim końcu szkoły.

– Matko, naprawdę? – przeraziła się Marinette, w swoim zdenerwowaniu nie wychwyciwszy żartobliwej nuty.

– Nie. – Nino pokręcił głową z politowaniem. – Wyluzuj, dziewczyno, bo zejdziesz, zanim w ogóle wpiszesz się na listę uczestników.

– Właśnie! – podchwyciła. – Mogę w ogóle przed konkursem zginąć! I co wtedy?! – Złapała się oburącz za głowę.

Alya tylko zerknęła karcąco na Nino, który w odpowiedzi jedynie wzruszył ramionami.

– Wtedy nie ośmieszysz się przed moim ojcem – wtrącił Adrien i uśmiechnął się. – Czyli dokładnie tak, jak w każdym innym przypadku. 

Dziewczyna spojrzała na niego żałośnie.

– Nie martw się, mój ojciec nie jest taki zły. Najgorsze, co ci się może przytrafić, to niewygranie głównej nagrody. Ale wiesz – zniżył głos, jakby konspiracyjnie – myślę, że to ci nie grozi. 

– Tak myślisz? – jęknęła.

– Pewnie! Twoje pomysły są świetne, moim zdaniem masz całkiem spore szanse. 

– I mówi to gość, który siedzi w modelingu od urodzenia – zauważyła słusznie Alya.

Marinette powiodła wzrokiem po twarzach przyjaciół. W oczach każdego z nich czaiła się zachęta i chęć wsparcia. Wierzyli w nią i w jej możliwości, wierzyli, że spróbuje i nie podda się bez walki. Nie mogła przecież ich zawieść.

– Macie rację! – Zacisnęła dłonie w pięści. – Wezmę udział i dam z siebie wszystko, a co ma być, to będzie! 

– Zuch dziewczyna! – pochwaliła ją Alya. – Co tam teraz mamy? – Spojrzała na chłopaków.

– Matmę – odparł Nino, przeglądając w telefonie plan lekcji. Potem schował go i wyciągnął dłoń do Alyi. – Idziemy?

Dziewczyna ze śmiechem złapała go za rękę i razem podążyli ku pracowni matematycznej. Na Marinette i Adriena nawet się nie obejrzeli, ale po tym, jak Marinette dowiedziała się, że w ten pamiętny dzień, kiedy wybrali się we czwórkę na Ultimate’a, a później na pizzę, ich planem było zeswatać ją z Adrienem, już wcale jej to nie dziwiło. No i na pewno też chcieli zostać choć na moment sami.

– Ech, zakochani – westchnęła, po czym podążyła w tę samą stronę co oni. Adrien dogonił ją w kilku krokach i przyjrzał się jej uważnie, próbując po minie wywnioskować, o czym akurat myśli. Jako że wydała mu się nieco markotna, uznał, że w tej chwili nie cieszy się zbytnio ze szczęścia przyjaciół.

– W porządku? – zapytał. – Martwisz się tym konkursem?

– Konku…? Tak, konkursem.

Nie zabrzmiała zbyt przekonująco. Adrien powiódł za jej wzrokiem i zauważył, że patrzy cały czas na Nino i Alyę, idących wciąż kilkanaście kroków przed nimi. 

– Coś nie tak z Nino i Alyą?

– Co? – Spojrzała na niego ze zdziwieniem, ale gdy zrozumiała, zamachała rękami. – Nie, nie! Wszystko u nich okej. 

– Więc co cię trapi?

– Miłość… – mruknęła, po czym z przerażeniem zdała sobie sprawę, że powiedziała to na głos. – Znaczy… to nie tak, że… i ość! Właśnie! Nie masz wrażenia, że ostatnio w tych rybach, które dawali w stołówce, było podejrzanie dużo ości? Wydaje mi się, że szkoła próbuje zaoszczędzić. Nawet na rybach, kto to widział! 

– Naprawdę? – Uniósł brwi, najwyraźniej niezbyt pewny, jak zareagować. 

Zmieszała się, kiedy zdała sobie sprawę, że nie powiedziała nic szczególnie mądrego. Zamaskowała zdenerwowanie śmiechem.

– No co ty! – odparła, może trochę za głośno. – Żartuję przecież, no nie mówię na poważnie chyba…

– Chyba…?

– Aaa… – zacięła się, nie wiedząc zupełnie, jak wybrnąć. 

Adrien jednak usłyszał doskonale jej pierwszą odpowiedź, więc chcąc dodać Marinette otuchy, położył jej dłoń na ramieniu.

– Jeśli martwisz się tym, że oni znaleźli swoją miłość, a ty jeszcze nie, to zupełnie niepotrzebnie. – Uśmiechnął się łagodnie. – Gdzieś tam na świecie jest ktoś, kto cię kocha, choć może jeszcze go nie poznałaś.    

Marinette skrzywiła się sceptycznie, zwłaszcza dlatego, że powiedział to akurat on. Osoba, w której była zakochana od tak dawna. I coś ukłuło ją boleśnie z tego powodu, ale z drugiej strony cieszyła się, że Adrien rozmawia z nią o takich rzeczach. Właściwie nigdy nie zastanawiała się, co on sądzi o tego typu sprawach, nie miała pojęcia, czy też miał jakieś swoje wymarzone życie z kimś u boku… Nagle zdała sobie sprawę, że rzeczywiście nie wie o nim za wiele. Zawsze skupiała się jedynie na swoim zauroczeniu, snując plany, których nigdy nie zrealizuje. Czy kiedykolwiek zadała sobie trud, żeby zrobić cokolwiek, co przybliżyłoby ją do spełnienia marzeń? 

Czy w ogóle zrobiła coś, by się upewnić, że to właśnie Adrien był tym marzeniem?

Chloé miała rację. Nie znała Adriena. Nie tego prawdziwego. 

I nagle, nie wiedzieć czemu, w jej głowie pojawił się obraz Czarnego Kota. Westchnęła w duchu i obiecała sobie, że jak tylko będzie miała jakąś spokojniejszą chwilę, dokładnie to wszystko przemyśli. Nawet ona sama już zauważyła, że czas już podejść do tego dojrzalej, niż robiła to dotąd. Teraz jednak wiedziała, że to nie jest odpowiedni moment.

– Dziękuję. – Uśmiechnęła się do Adriena z wdzięcznością. – Może kiedyś… – zaczęła, a jej serce przyspieszyło, gdy mówiła dalej. – Może kiedyś porozmawiamy o tym… dokładniej…? – Spojrzała na niego niepewnie.

– Jeśli chcesz – odparł. – Jakaś chwila zawsze się znajdzie. 

Marinette jednak musiała zaczekać na tę chwilę, bo wtedy odezwał się dzwonek wołający uczniów na kolejną lekcję. Idąc za Adrienem do klasy, poczuła swego rodzaju dumę, że postanowiła w jakiś sposób się przełamać. Co prawda, nieco obawiała się rezultatów, ale przecież w końcu musiała coś z tym zrobić.

Choć, rzecz jasna, zanim przystąpi do działania, będzie musiała obgadać wszystko dokładnie z Alyą lub z Tikki.

A najlepiej z obiema.

* * *

– Więc w skrócie – zastanowiła się Tikki – chcesz po prostu poznać go lepiej?

– Dokładnie tak! – mruknęła Marinette z entuzjazmem, lecz dość cicho. Musiała uważać, żeby nikt nie dostrzegł, że rozmawia z kwami. – Po prostu spróbuję normalnie… po ludzku… poznać się bliżej z chłopakiem, którego kocham nad życie…

– Normalnie po ludzku, tak? – Tikki trafiła w sedno. W jej dużych, niebieskich oczach błyszczało rozbawienie, lecz szybko zniknęło, kiedy stworzonko powiodło wzrokiem po drzwiach, które akurat mijali. – Marinette, a konkurs?

– Jaki konkurs? – zdziwiła się. 

– No modowy, miałaś się zapisać – przypomniało kwami, kiwając główką ku drzwiom sekretariatu, który dopiero co minęły.

– A no tak! – Marinette klepnęła się dłonią w czoło. – Gapa ze mnie!

Wróciła szybko do drzwi i zapukawszy w nie cicho, weszła do środka. Zapisanie się poszło jej całkiem sprawnie, więc zaledwie parę minut później opuściła szkołę. Na sporym dziedzińcu, gdzie uczniowie na ogół spędzali w lato przerwy obiadowe, kłębiło się jeszcze sporo osób, ale tak jak się spodziewała, dostrzegła wśród nich Alyę. Podeszła do przyjaciółki i wyszczerzyła się wesoło.

– Załatwione! – oznajmiła. 

– Brawo! – pogratulowała jej i obie ruszyły w stronę wyjścia.

– Gdzie masz chłopaków? – zagadnęła Marinette.

– No wiesz – zaczęła – jeden jest objętym wieczną kontrolą rodzicielską supersławnym modelem, a drugi dobrym bratem, który musi zająć się rodzeństwem, kiedy trzeba.

– Tak? Nie chciałaś iść z nim? – rzuciła Marinette nieco zaczepnie, na co Alya spojrzała na nią z uśmiechem.

– Wiesz, myślę, że jeszcze zdążę go dogonić… 

– Nie! – Złapała ją za ramię. – Przepraszam, wybacz mi, zostań ze mną!

– Dobrze się czujesz? – Alya zaśmiała się cicho. 

– Stuprocentowo! Tylko muszę z tobą obgadać mój nowy plan…  

Tak jak poprzednio streściła wszystko Tikki, tak teraz opowiedziała to ponownie swojej przyjaciółce. Ta słuchała uważnie, czasem kiwając głową, a kiedy Marinette wreszcie skończyła, wlepiła w nią nieodgadnione spojrzenie. Dziewczyna czekała na jakąś reakcję z jej strony, lecz najwyraźniej owo spojrzenie było wszystkim, na co mogła liczyć. 

– No co? – jęknęła.

– Sama na to wpadłaś? – Alya uniosła brwi.   

– Eem… tak? – zaryzykowała.

Alya w odpowiedzi przytuliła ją mocno, po czym odsunęła od siebie na długość wyciągniętych ramion. Udała, że ociera z policzka łzę wzruszenia.

– Jestem taka dumna! – oświadczyła jękliwie.

Marinette opadły ręce.

– Weź nie przesadzaj.

– Ale ja mówię całkiem poważnie. – Alya powróciła do swojego zwyczajnego tonu. – Trochę długo ci to zajęło, ale lepiej późno niż wcale.

– Więc… – spojrzała na nią niepewnie – myślisz, że to dobry pomysł?

– No jasne! Dziewczyno, to chyba najlepsze, co możesz zrobić!

Na usta Marinette wpłynął uśmiech. Miała wrażenie, że tym razem niczego nie popsuje, a może nawet zyska realną szansę, żeby Adrien zwrócił na nią uwagę jak na kogoś więcej niż przyjaciółkę. Po tym, co powiedziała jej Alya, ona też była dumna z siebie. Aczkolwiek postanowiła, że miłosne problemy zaczekają, aż skończy się konkurs. 

Zamierzała bowiem dać z siebie wszystko.

Przy następnym rozwidleniu pożegnała się z Alyą i skierowała ku piekarni Tom&Sabine. Kiedy dotarłszy na miejsce, dostrzegła przez szybę, że rodzice oboje stoją za ladą i obsługują klientów, zdecydowała się przejść tamtędy. Gdy otworzyła drzwi, odezwał się wiszący nad nimi dzwoneczek. Przywitała się grzecznie z klientami, po czym podeszła od razu do rodziców.

– Cześć, Marinette. – Tom uśmiechnął się pod wąsem. – Jak było w szkole?

– W porządku – odparła i nie mogąc się powstrzymać, dodała: – Zapisałam się na konkurs!

– Na jaki konkurs? – zainteresowała się Sabine, wykładając świeże wypieki na wystawkę.

– Modowy! Jeśli wygram, będę mogła odbyć staż u samego Gabriela Agreste’a!

Rodzice przerwali to, co robili, i popatrzyli na nią ze zdumieniem. Wreszcie wymienili spojrzenia i Sabine wykrztusiła:

– Kochanie, to świetnie! To ogromna szansa!

– No wiem! 

– No kto ma wygrać, jak nie nasza córka! – podchwycił Tom. 

– Od razu zabieram się do roboty! – zawołała Marinette i odwróciła się od razu, żeby wejść na górę. – Będę u siebie! – rzuciła jeszcze.

– Marinette! – krzyknęła za nią matka. – W lodówce masz podwieczorek!

– Dzięki! – odpowiedziała, jednak nie spojrzała już na nich. Wdrapała się na odpowiednie piętro, po czym weszła do salonu połączonego z kuchnią. Tak jak powiedziała Sabine, zajrzała do lodówki, gdzie znalazła kawałek czekoladowego ciasta. Zabrała jeszcze kilka smakołyków dla Tikki i zaniosła wszystko do swojego pokoju. Usadowiła się na różowym fotelu przy biurku i wzięła w zamyśleniu kęs ciasta. Kwami domyśliło się, że zastanawia się nad tym, jaki projekt przygotować na konkurs, więc nie chcąc jej przeszkadzać, usiadło obok niej i zagłębiło ząbki w swoim posiłku.  

Skończywszy jeść, Marinette uznała, że lepiej będzie się jej myślało nad kartką papieru i z ołówkiem w ręku, więc położyła przed sobą swój szkicownik i otwarła go na pierwszej czystej stronie. Po kilku chwilach zaczęła rysować swoje pomysły, pokrywając powierzchnię kartki szybkimi, lecz precyzyjnymi liniami. Parę minut później odsunęła się nieco, by ocenić rezultat swojej pracy, ale jedynie pokręciła głową z dezaprobatą, przewróciła na kolejną stronę i znów przystąpiła do tworzenia szkicu.

Mijały minuty, później nawet godziny, a ona wciąż i wciąż szukała swojego idealnego projektu. Nic, co wymyśliła, nie wydawało się wystarczająco dobre, więc ciągle próbowała jakichś nowych rozwiązań, ale jedynym, co osiągnęła, były kolejne zapełnione kartki w szkicowniku. W końcu, gdy zrobiło się ciemno i mała lampka, jaką miała obok siebie na blacie, przestała jej wystarczać, złapała się za głowę i wydając z siebie bliżej nieokreślony odgłos, położyła czoło na biurku. 

– To nie ma sensu! – wyjęczała, zanim Tikki zdążyła o cokolwiek zapytać. – Nie wymyślę nic na tyle dobrego, żeby mieć chociaż szansę, a nawet jeśli, nie wyrobię się w dwa tygodnie. Dwa tygodnie! – Poderwała się nagle. – Kto to wymyślił, żeby na coś takiego dawać tylko dwa tygodnie?! Arghh!

Tikki przysiadłszy na jej ramieniu, pogłaskała ją po głowie, czego Marinette nawet nie poczuła.

– Spokojnie, będzie dobrze…

– Będzie dobrze! – powtórzyła z nutą kpiny w głosie. – Jak ma być… 

Przerwało jej jakieś zamieszanie na zewnątrz. Uznała, że każdy pretekst do ucieczki od jej kłopotów jest dobry, więc postanowiła sprawdzić, co się dzieje, lecz nie zamierzała tracić czasu na zwiady i upewnianie się. Od razu przemieniła się w Biedronkę i wyskoczyła przez klapę w suficie swojego pokoju. Przemknęła po kilku dachach, zmierzając do miejsca, skąd – jak się jej zdawało – dobiegł hałas. Odnalezienie dokładnej lokalizacji nie stanowiło żadnego kłopotu, bowiem spora grupka gapiów zebrała się przy drodze, na której obok dwóch rozbitych samochodów kłócili się kierowcy. Biedronka zmarszczyła brwi, przypatrując się całemu zajściu. Miała już zeskoczyć, by zapytać, czy jest potrzebna pomoc, gdy nagle tuż za nią odezwał się jakiś głos.

– Nikomu nic się nie stało.

Odwróciła się gwałtownie, by napotkać szare oczy Kameleona.

– Wezwano już policję – dodał jeszcze, podchodząc bliżej. Podobnie jak ona, wpatrzył się w zbiegowisko. 

– Też przyszedłeś sprawdzić? – spytała.

– I tak, i nie. – Uśmiechnął się kącikiem ust. – Akurat… patrolowałem okolicę. – Widząc jej pytające spojrzenie, wyjaśnił: – Rozglądam się czasem po mieście jako superbohater… tak na wszelki wypadek. No i może… udałoby się kiedyś coś znaleźć.

– Znaleźć? 

– Nie próbowaliście nigdy odszukać Władcy Ciem, prawda? – odparł, po czym kucnął, by następnie usiąść na krawędzi dachu. 

Początkowo nie wiedziała, co zrobić, lecz ostatecznie przysiadła się do niego.

– No nie… – przyznała. – Nie mamy żadnych poszlak…

Patrzył na nią w milczeniu, jakby analizując słowa.

– I właśnie dlatego czasem się rozglądam – powiedział w końcu. Nie oderwał jednak od niej wzroku. – Zawsze się tak zrywasz, jak coś głośniej huknie? – zapytał.

– Co? Nie, tak tylko… – Westchnęła. – Chciałam się oderwać na moment.

– Od czego?

– Od życia?

– Ach tak… – Przeniósł dłonie za siebie i oparł się na nich. 

Okolicę pomimo nocy dało się widzieć całkiem dobrze za sprawą wielu latarń i świateł reflektorów oraz witryn sklepowych. Ludzie w dole powoli tracili zainteresowanie stłuczką, a gdy zjawiła się policja, większość z nich powróciła do swoich codziennych spraw. Kameleon obserwował, jak ulica pustoszeje i pozostają na niej jedynie sprawcy wypadku i funkcjonariusze. Biedronka zaś, choć się mu przyglądała, nie mogła wyczytać z jego twarzy żadnych konkretnych emocji. Zorientowała się nagle, że od dobrych dziesięciu minut siedzą w zupełnej ciszy, a on, pomimo tego, co powiedziała, o nic nie wypytywał. Zastanowiła się nagle, czy nie powiedział nic na ten temat przez grzeczność, czy może raczej nie interesowało go to jakoś szczególnie.

Tak bardzo różnił się od Czarnego Kota.

– A ty? – odezwała się niemal bezwiednie, chcąc przerwać ciszę. 

W jego oczach odbiło się światło pobliskiej latarni, kiedy przeniósł na nią wzrok.

– Co ja?

– Dlaczego tu jesteś?

Zrozumiał, że miała  na myśli to, że wciąż tam siedział, mimo że incydent na drodze nie wymagał interwencji. Znów spojrzał jej w oczy, przelotnie, na krótko.

– Trzeba mieć jakiś powód, żeby być? – odpowiedział, na co zmarszczyła brwi.

– Nie o to pytałam…

– Wiem. – Uśmiechnął się lekko. – Jeśli masz na myśli to, czy ja też próbuję się od czegoś oderwać, to nie. Nie próbuję. Choć mógłbym – dodał po chwili.

– A nie masz nic lepszego do roboty niż siedzenie tutaj? – zniecierpliwiła się nieco. 

– A ty? 

Tym razem zrozumiała, co chciał jej przekazać. Skoro ona nie chciała mówić, dlaczego on miał? Zamilkła i wlepiła wzrok w swoje dłonie, splecione na podołku. Szum samochodów wypełnił ciszę, jaka między nimi zapadła. Żadne z nich jednak nie ruszyło się z miejsca. Biedronka nie patrzyła na Kameleona, ale czuła go obok siebie; jego obecność zdawała się dodawać jej otuchy. Rozmyślała.  Ile by jej zdradził, gdyby ona coś mu o sobie powiedziała?

– Chcę wziąć udział w dość ważnym dla mnie konkursie – przełamała się. – Ale się obawiam, że to bez sensu, bo sobie nie poradzę.

Milczał.

– No i jeszcze jest on… – westchnęła.

Zerknął na nią, lecz nie odezwał się. Nie miała pojęcia, co mógł sobie pomyśleć, więc spytała po prostu:

– Uważasz, że to głupie?

– Głupie – powiedział wolno – to nie jest odpowiednie słowo.

– To jakie?

Odwrócił wzrok.

– No powiedz…

– Zbędne. – Wzruszył ramionami.

– Zbędne…? – zdziwiła się.

– Myślenie jest ważne, nawet bardzo, ale – przekrzywił głowę, wpatrując się w miejskie światła – roztrząsanie tego, co może się wydarzyć, nie ma żadnego związku z tym, co wydarzy się naprawdę. No może poza tym, że tracisz czas. – Jego oczy napotkały jej spojrzenie. – Straconego czasu nie odzyskasz nigdy.

Zmarszczyła brwi, powtarzając jego słowa w myślach. Może miał rację i powinna przestać się tym przejmować aż tak bardzo, a skupić się raczej na dawaniu z siebie wszystkiego?

Na pewno mogła spróbować.

– Dziękuję – mruknęła.

Kameleon podniósł się, po czym bez słowa wyciągnął do niej dłoń. Przyjęła ją i pozwoliła mu się podnieść. 

– Więc nie traćmy czasu – rzekł i pochyliwszy się, musnął ustami jej policzek. 

Nieco oszołomiona odprowadziła go wzrokiem aż do przeciwnej krawędzi dachu. Chwycił kotwiczkę i bez trudu zarzucił ją na najbliższy komin. 

– W razie czego – odezwał się jeszcze – czasami krążę po okolicy.

– Będę… będę pamiętać.

Nie dostrzegła wyrazu jego twarzy. Odwrócił się i skoczył, by potem dać się ponieść niezniszczalnej linie. Biedronka pogrążyła się w myślach na tyle, że nie zauważyła nawet, kiedy zgubiła go wśród budynków. Stała na szczycie kamienicy, nie mając pojęcia, co powinna teraz zrobić. Wreszcie wróciło do niej to, od czego próbowała uciec. Konkurs, Adrien… Wzięła głęboki oddech. Zdeterminowana ruszyła z powrotem w stronę swojego domu, skupiając myśli jedynie na tym, co powinna zrobić.

Kiedy dotarła na miejsce i odmieniła się w jasnym błysku, przysiadła od razu do biurka, gdzie pozostawiła szkicownik i porzucony byle jak ołówek. Rozejrzała się za gumką do gumowania, lecz nigdzie jej nie dostrzegła. Wzruszyła ramionami. I tak dziś już raczej nie będzie jej potrzebna. Poprawiła się na fotelu, tak żeby było jej wygodnie, po czym otwarła zeszyt na pierwszej stronie. Po chwili przewróciła na kolejną i tak robiła z każdą – przyglądała się dokładnie, oceniała i przechodziła do następnego projektu. Tikki obserwowała poczynania swojej właścicielki w milczeniu, domyśliwszy się, że ta wpadła na jakiś pomysł. 

Kilka kartek później, Marinette zmarszczyła brwi, mierząc wzrokiem dwa pasujące do siebie odzienia, damskie i męskie, jednak jej uwagę bardziej przyciągnęło to pierwsze. Narysowała oba dość dawno temu, właściwie z nudów i nigdy nie zamierzała przenosić tej wizji do rzeczywistości. Ot, istniały sobie na papierze i tam było ich miejsce, bo i Marinette zawsze uważała, że pomysł sam w sobie nie miał zbyt wiele oryginalności. Rysunki przedstawiały bowiem garnitur i sukienkę wieczorową wykorzystujące motywy Biedronki i Czarnego Kota. Z tym że tu sukienka miała reprezentować Kota, a garnitur Biedronkę.

Marinette od początku sądziła, że ta damska część wyszła jej znacznie lepiej, więc to głównie na niej się teraz skupiła. Miała ładny krój, a jej czarny kolor pasowałby każdemu.

– Hmm… – mruknęła w zamyśleniu. – Co o tym myślisz, Tikki? – Pokazała jej swój pomysł.

– Co prawda, Miracula Biedronki i Czarnego Kota zawsze występują razem, ale Czarny Kot na pewno byłby zadowolony – zaśmiało się kwami.

– Razem? – powtórzyła Marinette, a jej ręka automatycznie powędrowała w stronę ołówka. Przekrzywiła głowę w bok, wpatrując się w projekty i nagle znalazła to, czego szukała. – No jasne! Tikki, jesteś genialna!

Zanim Tikki zdołała cokolwiek odpowiedzieć, Marinette odnalazła wolną stronę i zaczęła przerysowywać sukienkę, tym razem dodając do niej elementy Biedronkowego garnituru. Wiedziała, że to dokładnie to, czego potrzebowała, więc nie oszczędzała czasu, tylko szkicowała precyzyjnie każdą linię, by na koniec dodać do projektu kolory, które ożywiły go i zdecydowanie dodały mu uroku. 

Skończywszy, chciała dać nieco odpocząć oczom, więc schowała głowę w ramionach. Uznała, że wystarczy na dziś i gdy tylko odpocznie chwilę, posprząta wszystko i pójdzie spać, bo przecież jutro miała szkołę, a minęła już północ. Nie zdążyła jednak zrealizować swojego planu, bo usnęła oparta policzkiem o blat biurka, tuż obok swojego projektu. Kwami z trudem narzuciło na nią koc, zerkając ostatni raz na rysunek. 

Na kartce widniała czarna sukienka z nieregularnym dołem, z bardzo niewielkimi, zielonymi i srebrnymi elementami, a na niej znajdowała się czerwona, kropkowana marynarka i srebrny krawacik do ozdoby. Buty były czarno-czerwone, a we włosy modelki bez twarzy wpięto dwie spinki z okrągłymi motywami imitującymi symbole na Miraculach Biedronki i Czarnego Kota.  

Tikki tylko uśmiechnęła się na ten widok.

Rozdział XI. Coś na to poradzimy...

Gdyby Marinette miała całkiem wolne, biorąc pod uwagę zapał, jaki poczuła, odnalazłszy idealny projekt, już dawno skończyłaby swoje dzieło na konkurs. Tymczasem zaś miała gotową dopiero sukienkę i znalazła odpowiednie buty w pobliskim sklepie obuwniczym. Do zrobienia zostały jeszcze spinki, krawacik i cała marynarka, a Marinette obawiała się, że przez kropkowany wzór, jaki miał na niej być, nigdy nie znajdzie odpowiedniego materiału. Jedyną jej pociechę stanowił fakt, że wpadła na to od razu i natychmiast zaczęła szukać tego, czego potrzebowała, tylko że z drugiej strony niewiele z tego miała, bo jak dotąd nic nie znalazła, a minął już ponad tydzień przygotowań. Wiedziała, że w razie czego może przedstawić sukienkę jako całość stroju, ale czuła, że wówczas kreacja byłaby niepełna, a przede wszystkim – nie taka, jak Marinette założyła, że ma być.

– A nie dałoby się gdzieś zamówić takiego materiału? – zapytała Alya, gdy Dupain-Cheng opowiedziała jej o swoich rozterkach. 

Siedziały właśnie u Marinette w pokoju, popijając sok pomarańczowy przez kręcone słomki. Zdążyły już odrobić lekcje i ponarzekać na szkołę, więc teraz odpoczywały. Lub raczej Alya odpoczywała, bo Marinette skakała wokoło specjalnego stojaka, na którym przygotowywała sukienkę. Teoretycznie wszystko było gotowe, ale ona co i rusz coś poprawiała, choć Alya nie widziała żadnej różnicy między przed i po.

– Teoretycznie się da – mruknęła Marinette, przytrzymując szpilki ustami. 

– Teoretycznie?

Dziewczyna uklękła obok stojaka i zaznaczyła sobie jakiś fragment poniżej talii. Pozbywszy się szpilek, spojrzała na przyjaciółkę, nie podnosząc się z miejsca.

– Teoretycznie – powtórzyła. – Bo we wszystkich sklepach, w których pytałam, mogliby to załatwić dopiero na po weekendzie. A jeśli chcę zdążyć do wtorku, muszę mieć wszystko najpóźniej w piątek. 

– Dwa dni, troszkę mało – zauważyła Alya, zerkając na ekran telefonu, gdzie kalendarz pokazywał jej, że jest środa. 

– No wiem! – jęknęła. – A byłam już we wszystkich miejscach, jakie znam!

– To może czas odwiedzić te, których nie znasz?

Marinette zmarszczyła brwi, lecz ostatecznie uznała, że nie ma nic do stracenia. Zerknęła na zegar – było jeszcze stosunkowo wcześnie, więc obie uznały, że mogą wyruszyć nawet teraz. Alya wyszukała listę wszystkich sklepów z materiałami w okolicy, po czym usunęła te, które Marinette już odwiedziła. Czekając jeszcze, aż Marinette powie rodzicom, że wychodzi, wyznaczyła na szybko optymalną trasę, żeby nie krążyły bez sensu po mieście.

Tak przygotowane wyruszyły na poszukiwania. Zajrzały do większości miejsc z listy, lecz sytuacja za każdym razem się powtarzała – na miejscu nie znalazły odpowiedniego materiału, a nie istniała opcja, by zamówienie dotarło przed weekendem. Wreszcie, kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, Marinette ze zrezygnowaniem opadła na niski murek, obok którego się zatrzymały. Alya wciąż klikała w telefon, najwyraźniej przeglądając, jakie sklepy mają następnie do odwiedzenia.

– To bez sensu – burknęła Marinette.

– W sumie szkoda, że nie zamówiłaś tego w zeszłym tygodniu… – stwierdziła całkiem słusznie Alya, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Nie pomyślałam no! – wybuchła. – Skąd mogłam wiedzieć, że nigdzie nie będzie?! Potrzebowałam na już, więc miałam nadzieję, że gdzieś znajdę na miejscu, ale z jednego tygodnia zrobił się kolejny! Po co czas w ogóle płynie?!

– Żebyś mogła żyć – odparła, najwyraźniej niezbyt przejęta wyskokiem przyjaciółki. – Nie marudź, mam jeszcze kilka sklepów, może akurat coś się znajdzie.

– Wierzysz w to?

Alya wzruszyła ramionami, lecz nagle na jej twarzy odbiło się niedowierzanie i radość jednocześnie. Marinette poderwała się z murka, mając nadzieję, że wreszcie znalazło się jakieś cudowne rozwiązanie jej problemu. Zajrzawszy jej jednak przez ramię, dostrzegła, że reakcja Alyi nie miała wiele wspólnego z materiałem w kropki ani nawet z krawiectwem. Na wyświetlaczu widniało zdjęcie, na którym Kameleon całował Biedronkę w policzek. Alya natychmiast sprawdziła datę.

– To wisi w necie już od tygodnia, jak to się stało, że nie znalazłam tego wcześniej?!

– Nieuważnie szukałaś?

Alya spojrzała na nią z politowaniem, po czym skierowała dwa wyciągnięte palce – wskazujący i środkowy – ku swoim okularom.

– Tym oczom nic nie umknie – oświadczyła poważnie.

– Właśnie umknęło. – Marinette uśmiechnęła się nieco złośliwie, ale szybko przyjrzała się ponownie fotografii. Zmarszczyła brwi. – Kiedy to było?

– No wpis jest sprzed tygodnia. – Weszła w opis. – Ale tu piszą, że zdjęcie zrobione w poniedziałek. 

– W poniedziałek? – zdziwiła się. Przeglądała wspomnienia w poszukiwaniu tamtej sytuacji. Ostatnimi czasy rzadko zmieniała się w Biedronkę, bo i złoczyńcy pojawiali się dość sporadycznie. A w zeszły poniedziałek na pewno żadnego nie było.

– No tak – odpowiedziała Alya. – Może to jeszcze o niczym nie świadczy, ale notka o tym na Biedroblogu na pewno zagwarantuje mi sporą ilość wejść.    

Marinette milczała, cały czas usiłując przypomnieć sobie tamto zdarzenie. Poczuła niepokój z tego powodu, lecz nagle ją olśniło. Wyszła przecież, przytłoczona konkursem oraz uczuciami do Adriena, i na miejscu ulicznej stłuczki spotkała Kameleona. To on pomógł jej odzyskać humor i chęć działania. Zerknęła na Alyę, która wciąż wpatrywała się w zdjęcie jak urzeczona, skrzywiła się nieco i wyrwała jej komórkę z dłoni.

– Hej! – sprzeciwiła się.

– A co z Czarnym Kotem, co? – rzuciła Marinette. – Już cię nie interesuje, hm?

– Sama musisz przyznać, że jak na razie Kameleon jest ciekawszy. – Alya sięgnęła po swój telefon. 

– Bo nowy – mruknęła.

– Właśnie! Trzeba korzystać! 

Marinette uniosła brwi, słysząc, że Alya jak zwykle martwi się wyłącznie o swojego Biedrobloga. Dała sobie jednak powiedzieć, że teraz lepiej byłoby się skupić na znalezieniu tkaniny, której Marinette tak bardzo potrzebowała, więc powróciła znów do listy sklepów. Przeglądała ją powoli, z Marinette gapiącą się jej przez ramię. Wtem Dupain-Cheng zatrzymała jej rękę i wróciła do wcześniejszej nazwy.

– A to co? Pasmanteria? – zapytała ze zdziwieniem. – W pasmanteriach nie sprzedaje się materiałów przecież.

– Ale akurat ta miała napisane na stronie, że zamawiają. Pomyślałam, że warto sprawdzić.

Te słowa zabrzmiały Marinette dziwnie znajomo i przypomniała sobie, że przecież już raz tam była. Kupowała drobiazgi, gdy rozpoczął się atak Białej Kocicy. Pamiętała dobrze, że wtedy też się zdumiała, gdy usłyszała to od tamtejszej sprzedawczyni.

Pamiętała również, że dostała wtedy swoją tkaninę stosunkowo szybko. 

– Zajrzyjmy tam – zarządziła. 

– Okej, i tak mamy po drodze.

Podążyły więc ku pomniejszym uliczkom i niedługo potem znalazły się przed odpowiednimi drzwiami. Alya zaproponowała, że poczeka na zewnątrz, toteż Marinette weszła do środka sama. Jej przyjaciółka w tym czasie przeszukiwała wszystkie media społecznościowe, szukając jakichś konkretniejszych informacji co do zdjęcia, które znalazła wcześniej. Nie minęło jednak pięć minut, a Marinette wypadła ożywiona na chodnik.

– Zamówi mi! – zawołała. – Mają na magazynie! I będzie na piątek!

– Łał, to super! – ucieszyła się Alya. – I widzisz, było się tak martwić? – Uśmiechnęła się, na co Marinette spojrzała na nią z jakimś morderczym błyskiem w oku.

– Nigdy więcej! – zawołała.

Wywołało to jedynie śmiech Alyi. 

– To co, wracamy? 

– Tak! – Marinette od razu skierowała się w stronę piekarni rodziców, a przyjaciółka podążyła za nią, wciąż się uśmiechając. 

Marinette bowiem szła nieco gniewnym krokiem, jakby dzięki temu czuła ulgę, ale na odległość dało się wyczuć, że jest szczęśliwa. Teraz będzie mogła skończyć swój projekt, dokładnie tak jak sobie zaplanowała, i – co najważniejsze – zdąży na czas.

O reszcie zdecyduje los. 

I Alya, i Marinette szły tak zaabsorbowane sytuacją, że nie zauważyły nawet, że przechodząc przez niewielki placyk, minęły kafejkę, gdzie przy jednym z zewnętrznych stolików siedziały obładowane torbami Chloé i Sabrina. Panienka Bourgeois miała na nosie swoje nieodłączne okulary przeciwsłoneczne, a całą jej uwagę pochłaniał telefon, który trzymała w dłoniach. Sabrina zaś z uśmieszkiem przyklejonym do twarzy zajadała się owocowym ciastkiem. Wyglądało to na przerwę w zakupach. 

Obie równocześnie obejrzały się za Marinette i Alyą, jednak nie przywitały się ani nie dały im żadnego znaku. Sabrina szybko wróciła do swojego zamówienia, ale Chloé patrzyła nadal, wyraźnie się nad czymś zastanawiając.

– Tacy przyjaciele… – parsknęła cicho pod nosem. Westchnęła. – Może by im tam jakoś pomóc z tym konkursem? – zapytała sama siebie, ale Sabrina zdążyła podchwycić pomysł.

– Pomóc? – powtórzyła.

– Owszem. – Pokiwała wolno głową. – Muszę przecież pokazać Adrienowi, że jestem  najlepsza – powiedziała tonem tak zwyczajnym, jakby właśnie mówiła o pogodzie. A jeśli o tę chodziło, to zaczynało się robić chłodniej, bowiem słońce zniknęło już za budynkami. Jego pomarańczowożółta poświata barwiła niebo swoimi ciepłymi odcieniami i otulała kamienice ostatnimi promieniami ulatującego gorąca. Chloé zdjęła więc okulary i nachyliła się po swój napój. Westchnęła, odstawiając szklankę z powrotem na szklany stolik.

– Co chcesz zrobić? – zapytała Sabrina, bardzo ciekawa jej pomysłu.

– Zrobić? Ja? – zdumiała się Chloé. – Nie ma opcji. Ty coś wymyśl. I to zrób, tylko musisz zdążyć przed konkursem, bo inaczej to będzie bez sensu.

– Ma się rozumieć, bez sensu. – Sabrina przetwarzała w głowie informacje. – Możesz na mnie liczyć, Chloé. 

– Sprawimy, że Dupain-Cheng zapamięta ten konkurs do końca życia. – Chloé odchyliła się na krześle z nieco przebiegłym uśmiechem. – A wtedy Adrien nie będzie miał mi nic do zarzucenia i będziemy przyjaciółmi po wsze czasy.

– Jesteś taka mądra! – zachwyciła się Sabrina. – Na pewno coś wymyślę!

– Tylko z łaski swojej, nie nawijaj o tym tak jak ostatnio o tym naszym zadaniu domowym. Wiesz, że na dłuższą metę mam dość twojego ględzenia. Po prostu jak już zrobisz, to mi powiedz.

– Przyjęłam! – Sabrina wyprostowała się, jakby chciała pokazać, że Chloé nie mogła wybrać do tego odpowiedniejszej osoby.

Córka burmistrza jedynie prychnęła pod nosem i powróciła do swojego telefonu. Sabrina w tym czasie zaczęła obmyślać, jaką taktykę powinna obrać, jednak tak jak obiecała, nie zawracała tym Chloé głowy. 

Marinette jednak nie spodziewała się, że ktoś chciałby jej jakkolwiek pomóc, bo też miała to być praca własna, a już na pewno nie pomyślałaby, że tym kimś okazałaby się właśnie Chloé. Jedyne, co przyjęła, to wsparcie duchowe Alyi, która razem z nią wróciła do jej mieszkania zaraz po tym, jak udało im się zamówić tkaninę. Z braku materiałów Marinette nie mogła zabrać się do pracy od razu, więc zgodnie uznały, że już dość na dziś zrobiły, i urządziły sobie mały dziewczęcy wieczorek, który trwał co prawda niedługo, bo Alya musiała wracać do siebie – był przecież środek tygodnia – ale przynajmniej obie zrelaksowały się nieco, a Marinette na moment przestała martwić się wszystkim dookoła.

Jej dobry nastrój utrzymał się nawet po tym, jak Alya wyszła, więc kładąc się spać, miała w głowie pełno pozytywnych myśli.

Musiała teraz tylko poczekać na materiał, a wtedy już bez żadnych przeszkód będzie mogła dokończyć swoje dzieło.

* * *

Axelle i Vi czasem się zastanawiały, czy dyrektor szkoły tańca, do której chodziły już od dobrych kilku lat, nie postanowił jedynie dopasować profesji do własnego nazwiska. Nikt nigdy bowiem nie widział, żeby pan Bernard Danse kiedykolwiek tańczył albo prowadził jakieś zajęcia. Dyrektor na ogół przesiadywał w swoim biurze i „załatwiał sprawy”, cokolwiek miało to znaczyć, a także przesłuchiwał nowych instruktorów. Tę ostatnią rzecz robił w gruncie rzeczy dość często, bo jakoś tak się dziwnie składało, że nauczyciele nie wytrzymywali w tym miejscu zbyt długo, tylko nie wiadomo, czy ze względu na samą szkołę i jej nieco dziwnego szefa, czy raczej z powodu konieczności radzenia sobie z uczniami, którzy poza tańczeniem mieli w głowie mnóstwo innych rzeczy. 

Sprawę komplikował fakt, że większość pobierających tam lekcje osób stanowiły dzieci i młodzież. 

Bliźniaczki nie przywiązywały wielkiej wagi do istnienia pozostałych grup. Interesowała je jedynie ich własna, hip-hopowo-breakdance’owa, i od niedawna baletowa. Co prawda, ani balet, ani członkowie owej grupy nie znajdowali się na ich liście rzeczy ulubionych, ale obserwowały ich z innego powodu. Otóż jakiś czas temu znajomy z ich zespołu, Albert Lumide, został zaakumowany i zmienił się w Lorda Żartownisia, a to wszystko z powodu właśnie grupy baletowej. Dlatego też siostry ostatnio przyglądały się im uważniej, ale przed przystąpieniem do działania postanowiły wypytać Alberta o to, co dokładnie się wydarzyło. Zamierzały odpłacić baletnicom pięknym za nadobne. 

Kiedy już upewniły się, że przy Albercie nie kręci się znów jego nadpobudliwy kumpel Léo, podążyły ku niemu pewnym krokiem. Chłopak krzątał się przy swojej szafce, jak zawsze udając, że nie dostrzega niczego i nikogo. Jako że siostry Rentir nurtowało to od jakiegoś czasu, Vi zapytała:

– Dlaczego tak robisz?

Niemal podskoczył ze strachu, gdy usłyszał głos tak blisko siebie. A jeszcze bardziej przeraził się, gdy zdał sobie sprawę, że ów głos zwraca się do niego. Obrócił się powolutku, jakby miał nadzieję, że może jednak go nie zauważono. Niestety, Axelle i Vi stały tuż za nim i wlepiały w niego swoje bezwstydne spojrzenia.

– C… co robię? – zająknął się. 

– No tak… – Axelle zamachała rękoma, usiłując znaleźć odpowiednie słowo. 

– …się chowasz – pomogła jej Vi.

– O, właśnie.

Albert patrzył to na jedną, to na drugą zza szkieł okularów. Tak jak praktycznie każdego, tak i jego nieco wytrącało z równowagi to, że Axelle i Vi były niemal identyczne. Poczuł się trochę, jakby atakowały go klony.

– Nie chowam się – odparł cicho, powracając do grzebania w swojej szafce.

– Patrz, znowu to robisz! – zauważyła Axelle. – A mamy z tobą do pogadania.

– Do pogadania? – Przeraził się na samą myśl, że siostry Rentir chcą z nim rozmawiać. Odwrócił się, jakby bał się ponownie na nie spojrzeć. – C-coś… Coś złego zrobiłem?

– Trochę tak, trochę nie – mruknęła Vi, nachylając się do niego konspiracyjnie. – Obiło nam się o uszy, kim w rzeczywistości był Lord Żartowniś.

Chłopak przełknął ślinę.

– T… tak…?

– Taaak… – Axelle przeciągnęła samogłoskę, opierając się o szafki obok niego. Nie miał dokąd uciec. – I chcemy wiedzieć…

– …dlaczego dopadła cię akuma.

Jego oczy znów przeskoczyły szybko między jedną a drugą. Uniósł do twarzy spoconą dłoń i nerwowo poprawił okulary. 

– A – zaryzykował – po co wam to wiedzieć?

Wymieniły spojrzenia.

– Powiedzmy, że dotarły do nas pewne… słuchy.

– Chcemy się upewnić.

– Jakie… słuchy?

– Nie zmieniaj tematu – powiedziała twardo Vi. – Dlaczego zostałeś zaakumowany?

Albert skulił się w sobie, ale najwyraźniej postanowił się poddać, bo rozejrzał się po szatni, by sprawdzić, czy aby na pewno nikt nie stoi zbyt blisko. Na szczęście w okolicy dwóch sąsiednich rzędów szafek nie było nikogo, zaś na drugim końcu pomieszczenia spora grupa osób robiła taki rozgardiasz, że podsłuchanie kogokolwiek niemal graniczyło z cudem. Lumide wziął głęboki oddech, po czym odpowiedział cicho, tak że musiały się nachylić, żeby usłyszeć.

– Dziewczyny z grupy baletowej zrobiły mi dowcip… – Spuścił głowę, odwracając wzrok. – I wyśmiały przy innych… Ja… naprawdę nie chciałem… nawet nie byłem na nie zły, nie chciałem nikomu zrobić krzywdy, naprawdę! Byłem tylko…

– Przybity – domyśliła się Axelle. – Zabolało cię to.

Kiwnął głową.

– I to wystarczyło. – Vi pokiwała głową ze zrozumieniem. – Co dokładnie zrobiły?

Na jego policzki wpłynął rumieniec. Ukradkiem powiódł spojrzeniem wokoło, jakby szukając drogi ucieczki. 

– Powiedziały mi, że Julie mnie lubi – wykrztusił wreszcie. Emocje w jego głosie dało się wyczuć bez żadnego problemu. – A ja… ja też ją… – przerwał. – Pomyślałem, że może… chciałem dać jej ten kwiatek i m-może… z-zaprosić gdzieś…

– Pewnie się nie udało? – mało taktownie wtrąciła Vi.

– Nie… – Zarumienił się jeszcze bardziej. – Wtedy one zaczęły… nabijać się i… Julie też… sala była pełna i… 

– Okej, łapiemy. – Axelle zlitowała się nad nim i zerknęła znacząco na siostrę. 

Spojrzenie Vi mówiło dokładnie to, o czym pomyślała Axelle. Obie lubiły żartować sobie z innych i w gruncie rzeczy robiły to dość często, ale nawet one uznawały, że istnieją pewne granice. I przede wszystkim nie dokuczały nikomu, kto im się w jakiś sposób wcześniej nie naraził.

A właśnie całkiem mocno naraziła im się grupa baletowa.

Vi poklepała chłopaka po ramieniu.

– Nie przejmuj się, Alfred – powiedziała, w swoim mniemaniu, pocieszająco.

– Albert… – poprawił ją nieśmiało.

– A tak, Albert. – Wyprostowała się i znów tym samym patetycznym tonem powtórzyła: – Nie przejmuj się, Albert!

– Coś na to poradzimy…

Albert odważył się na nie spojrzeć, ale to chyba był błąd, bowiem ich oblicza wykrzywiły diabelskie uśmiechy, a on wolał zdecydowanie tego nie widzieć. Zamknął oczy.

– Nie chcę mieć z tym nic wspólnego! – zawołał z paniką. Miał przeczucie, że gdy ktoś się dowie, że spiskował z bliźniaczkami Rentir, o wiele częściej będzie padał ofiarą takich, albo nawet jeszcze gorszych, dowcipów. A tego zdecydowanie nie chciał. 

– Spokojnie, nikt się nie dowie – odparły równocześnie i również równocześnie odeszły w swoją stronę, nie odwracając się do niego więcej ani nie żegnając go w żaden sposób. Akurat mówiły prawdę, nikt nie musiał wiedzieć, że to Albert był pretekstem do wypowiedzenia wojny grupie baletowej, a siostry chciały to zrobić już od dawna. Teraz, kiedy miały powód, czuły się całkowicie usprawiedliwione. 

I w zasadzie nie mogłyby nikomu powiedzieć, z kim rozmawiały, bo zdążyły już zapomnieć, jak miał na imię.

* * *

– Co to ma znaczyć, że pochowałyście im ubrania?! 

Yvonne stała na środku pokoju, do którego wpadła ledwie chwilę wcześniej, wyraźnie niezadowolona z zachowania swoich córek. Jej twarz poczerwieniała, a ona sama dyszała ciężko, jakby właśnie wbiegła tam całkiem szybko po schodach.

Co najwyraźniej dopiero co zrobiła.

– No pozbierały i pocho… – odezwał się głos pana Danse z telefonu, który pani Rentir wciąż trzymała w dłoni. Spojrzała na słuchawkę gniewnie i przerwała mu wpół słowa.

– Nie do pana mówię! – krzyknęła i rozłączyła się. 

Zmierzyła Axelle i Vi poważnym oraz zdecydowanie rozgniewanym wzrokiem, lecz nagle złagodniała, jakby przypomniała sobie o czymś znacznie ważniejszym niż wymierzenie im kary. Zaczęła klikać w telefon, a potem znów przyłożyła go do ucha. Mimo że osoba po drugiej stronie nie mogła jej widzieć, uśmiechnęła się krzywo, tak jak uśmiechała się zawsze, gdy chciała stwarzać pozór, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.

– Bardzo pana przepraszam, kliknęłam przez przypadek – wyjaśniła nieco przymilnym tonem, choć bliźniaczki na własne oczy widziały, że wcisnęła przycisk zakończenia połączenia z pełną premedytacją. – Dziękuję, że mnie pan poinformował, może być pan pewien, że coś z tym zrobię. Tak… Dziękuję, do widzenia. – Wysłuchała jeszcze pożegnania dyrektora, po czym rozłączyła się, równie wzburzona jak poprzednio.

Wlepiła w nie swoje ciemne oczy. Zdawać by się mogło, że samym spojrzeniem mogła je pozabijać albo przynajmniej poważnie uszkodzić.

– Co to ma być?! – wrzasnęła. – Chowacie ludziom ubrania?!

– To w ramach zemsty – odparła Axelle poważnie.

– I treningu… – mruknęła Vi cicho. 

– Trenujecie kradzieże?! 

– Okazuje się, że otwieranie zamków szafek z szatni nie jest wcale takie trudne… 

– …ale na przykład z drzwiami już nie jest tak łatwo.

Żyłka na czole ich matki zapulsowała złowrogo.

– Chciałyście się gdzieś włamać?! – wrzasnęła ze złością i chyba przerażeniem na samą myśl, że jej córki mogły zrobić coś takiego.

– Nie no, daj spokój, aż tak to nie… – broniła ich Axelle. – Chciałyśmy tylko schować te ciuchy w schowku na miotły, ale był zamknięty. Nikt by nawet nie pomyślał, żeby tam szukać, zwłaszcza jeśli udałoby nam się go potem znowu zamknąć…

– Tylko że nie udało się nawet otworzyć – dodała Vi. – Więc poupychałyśmy, gdzie było miejsce.

Yvonne wzięła głęboki oddech i przytknęła palce do skroni, próbując się uspokoić.

– Powiedzcie mi, bo nie wiem, czy dobrze zrozumiałam. – Jej na pozór spokojny ton sprawił, że przeszedł je dreszcz. – W czasie, gdy grupa baletowa zajmowała prysznice, wy włamałyście się do ich szafek, po czym chciałyście się włamać do schowka, ale się wam nie udało, więc ubrania, które z tych szafek zabrałyście bez żadnego pozwolenia, pochowałyście na terenie całej szkoły, tak?

Siostry wymieniły spojrzenia.

– Tak – odparły jednocześnie.

– Zabieram wam deskorolki.

– Co?!

– Nie możesz!

– Właśnie, że mogę. – Yvonne skrzyżowała ręce na piersi. – I za każdym razem, jak znowu coś zrobicie, będę wam coś zabierać. 

– Ale…

– Następne w kolejności są rolki, więc radzę się zbytnio nie kłócić. – Uśmiechnęła się krótko, lecz bez radości, i odwróciła się, żeby wyjść.

– A kiedy oddasz?! – zawołała za nią Vi.

– Jak będziecie grzeczne! 

– Mamy dziś urodziny! – spróbowała Axelle, ale to tylko sprowokowało matkę do powrotu. Spojrzała na nie ze zmarszczonymi podejrzliwie brwiami.

– Dziś jest dwudziesty pierwszy? – spytała.

Pokiwały gorliwie głowami. 

– To znaczy, że dziś jest poniedziałek, prawda?

Znów potwierdziły, ale tym razem znacznie mniej pewnie. Teraz im się dostanie…

– Dlaczego nie jesteście w szkole, do cholery?!

– Tata powiedział, że w ramach prezentu możemy dziś zostać – zaryzykowała Vi i zamrugała oczami, usiłując wyglądać najbardziej niewinnie, jak się tylko da.

– Powiedziałyście mu, że się zgodziłam, tak? – domyśliła się.

– Tak… 

Obie spuściły głowy, czując już swoją porażkę. Yvonne zacisnęła dłonie w pięści, po czym wraz z głębokim oddechem rozluźniła się nieco, najwyraźniej usiłując nie wybuchnąć.

– Kiedy ten człowiek się w końcu nauczy, żeby wam nie wierzyć? – zapytała bardziej samą siebie niż siostry, więc te postanowiły milczeć. 

Ich matka jakby przestała je zauważać i wyszła z pokoju wyraźnie nerwowa. Opanowanie nie wychodziło jej za dobrze, wyglądała bowiem, jakby właśnie dostała obłędu. Po chwili z korytarza dobiegło jeszcze jej wołanie.

– Wszystkiego najlepszego! 

Axelle i Vi spojrzały po sobie.

– Ale rolki i tak zabieram!

– Smutno trochę… – stwierdziła Axelle, kładąc się na łóżku. – Żeby tak w urodziny…

– Ale musicie przyznać, że właściwie to sobie na to zasłużyłyście – odezwał się cienki głosik.

To kwami wychynęły z kryjówki i na powrót przysiadły na nocnych szafkach swoich właścicielek.

– Jasne, żartujemy przecież.

Przyzwyczaiły się już do czegoś podobnego. Wiedziały dobrze, że rodzice je kochają i nigdy nie skąpili dla nich prezentów na urodziny lub na inne okazje, ale też nie pobłażali im, gdy zaczynały przesadzać. I teraz najwyraźniej przesadziły. 

Rozumiały, że w takim razie będą musiały nieco przystopować, żeby odzyskać swoje rzeczy i przychylne spojrzenia rodziców. Dlatego też, kiedy po obiedzie Yvonne wysłała je na zakupy do miasta, poszły bez żadnych narzekań i uwinęły się całkiem sprawnie, nie chcąc ponownie wystawiać cierpliwości matki na próbę. Gdy jednak wróciły, zastały w salonie coś, czego ani trochę się nie spodziewały po tym, co ostatnio nabroiły.

Na stoliku stał przygotowany kolorowy tort z dwoma świeczkami w kształcie piętnastek, wbitymi w czekoladowy krem na górze. Rodzice stali za nim uśmiechając się ciepło do swoich córek, które z wrażenia aż wypuściły z rąk torby z zakupami. Yvonne westchnęła ciężko, lecz uśmiech nie zniknął z jej twarzy.

– Zróbcie coś dla mnie i zażyczcie sobie, żeby być najgrzeczniejszymi dziećmi na świecie – powiedziała. 

Jej mąż, Henry, objął ją ramieniem. 

– No, to już nie takie dzieci – zauważył.

Axelle i Vi nie mogły powstrzymać uśmiechów. Pochyliły się nad tortem i pomyślawszy życzenia, zdmuchnęły świeczki. Rodzice krótko zabili im brawo, po czym zabrali się za dzielenie, a następnie jedzenie ciasta. Nerwowa atmosfera sprzed obiadu wyparowała zupełnie, choć bliźniaczki wiedziały, że jeszcze trochę czasu minie, zanim odzyskają deskorolki i rolki.

Aczkolwiek życzyły sobie, żeby stało się to jak najszybciej.

* * *

Marinette siedziała na niewielkiej, jasnoróżowej leżance i z odległości przyglądała się swojemu dziełu. Tak jak zapowiedziano w sklepie, materiał był gotowy do odbioru już dwa dni po złożeniu zamówienia, toteż Marinette poświęciła cały weekend na tworzenie marynarki, a także na dopinanie wszystkiego na ostatni guzik. Pokazała kreację nie tylko Alyi i rodzicom, ale nawet wysłała zdjęcie do Nino i do swojej babci. Wszyscy niezmiennie mówili, że jest świetna, lecz mimo to dziewczyna niemal bez przerwy skakała dookoła, usiłując poprawić mankamenty, które dostrzegała jedynie ona.

Teraz, kiedy miała praktycznie ostatnią szansę na zmienienie czegokolwiek, wszystko nagle wydawało jej się niepasujące do reszty albo zwyczajnie brzydkie. W pokoju było już dość ciemno, więc włączyła wszystkie światła i te, przy których położeniu dało się coś pomajstrować, skierowała na stojak i oceniała, jak całość będzie prezentować się na wybiegu. Trochę martwił ją fakt, że nie miała okazji przetestować sukienki na żadnej modelce, a przecież projekt zostanie zaprezentowany przez którąś z ochotniczek ze szkoły. Podobno dla modeli również przewidziano jakieś wyróżnienia, lecz tym Marinette się nie przejmowała, zbyt zajęta swoim dziełem. Uważała, że powinna dostać modelkę wcześniej niż w dzień konkursu, żeby wszystko ładnie dopasować. Dlaczego więc organizatorzy nie pomyśleli o tym wcześniej?

– Na pewno coś się nie uda, czuję to – mruknęła pod nosem.

– Spokojnie, przecież wszystko jest świetnie – pocieszyła ją Tikki. – Masz spore szanse.

– Tak myślisz? – spytała Marinette, lecz nie pozwoliła kwami dojść do słowa. – Rany! – wykrzyknęła nagle. – Przecież Biedronka i Kot są bardzo popularni!

– To chyba dobrze, prawda? – Tikki zerknęła na Koto-Biedronkowe odzienie. 

– Nie, właśnie nie! – Ukryła twarz w dłoniach, więc następne słowa zamieniły się w mało zrozumiały bełkot. – Pewnie mnóstwo osób wpadło na taki pomysł, więc mój projekt będzie zupełnie nieoryginalny i przez to straci jakąkolwiek szansę na wygraną!

– Teraz już nie masz się czym przejmować.

– Jak to? – Marinette zerknęła na kwami spomiędzy palców.

– Już i tak nic nie zmienisz, ale za to możesz być dumna ze swojego projektu i przedstawić go komisji. Nawet jeśli ktoś wpadł na coś podobnego, ten jest zupełnie twój, a w zrobienie go włożyłaś sporo serca i wysiłku, więc już możesz czuć się jak zwycięzca. Starałaś się najlepiej, jak umiesz, a to jest przecież najważniejsze. – Tikki uśmiechnęła się łagodnie. – Dla mnie już wygrałaś.

– Och – westchnęła, odejmując dłonie od twarzy. Spojrzała znów na stojak, później z powrotem na kwami. – Dziękuję, Tikki. Masz rację.

Stworzonko przytuliło się do jej policzka i jeszcze przez chwilę podziwiały gotową kreację. Marinette nagle ogarnął spokój, jakiego nie zaznała od dobrych dwóch tygodni. Wiedziała, że jutro rano, tak czy inaczej, zacznie się znów denerwować, ale na razie postanowiła skorzystać z chwili odpoczynku, póki jeszcze nie zżerał jej stres.

– Co powiesz na to, żeby iść już spać? – zagadnęła, patrząc na siedzące na jej ramieniu kwami. 

Tikki pokiwała sennie główką, więc obie udały się do łóżek – Marinette do swojego znajdującego się pod sufitem, gdzie wchodziło się po schodach ulokowanych obok biurka i bięgnących nad nim, zaś Tikki ułożyła się na niewielkim posłanku, które Marinette zrobiła dla niej jakiś czas temu, a które mieściło się na niewielkiej półce nad łóżkiem jej właścicielki. Starając się nie myśleć zbyt dużo, Marinette przykryła się kołdrą i zamknęła oczy. Chciała jak najszybciej zasnąć, aby dobrze się wyspać.

Jutro przecież miała swój wielki dzień.

Rozdział XII. Pomoc w drodze

Za długo to trwa.

W okrągłym ciemnym pomieszczeniu znajdowała się tylko jedna osoba, jednak ten głos nie należał do niej.

Powinniśmy mieć miracula już dawno.

Władca Ciem słysząc te słowa, skulił się w sobie, choć nikt nie mógł go widzieć – poza nim znajdowały się tam jedynie motyle krążące pod kopułą sufitu.

– Wiem – przyznał. – Już byśmy je mieli, tylko…

Tylko co?

– Pojawili się nowi.

Cisza.

Władca Ciem przełknął ślinę.

– Nowi superbohaterowie. Ocalili Biedronkę i Czarnego Kota, inaczej miracula byłyby już nasze. 

Nie przewidziałeś tego.

– Nie. – Władca Ciem spuścił głowę. – Nie przewidziałem. Jednak możesz mieć pewność, że tym razem stworzę złoczyńcę, który pokona ich bez względu na wszystko!

Zaczyna mnie męczyć dawanie ci kolejnych szans, Władco Ciem. Moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. Jeśli ty mi nie pomożesz, zrobi to ktoś inny, ale wówczas nici z naszej umowy.

– Zrozumiałem. Tym razem wszystko się uda, masz moje słowo.

Nierozważnie jest obiecywać to, czego nie jest się pewnym.

– Dzisiaj na pewno…  – zaczął, lecz gdy zdał sobie sprawę, że zabrzmiało to mało przekonująco, poprawił się nieco twardszym tonem: – Dziś na pewno znajdę kogoś o emocjach wystarczająco silnych do udźwignięcia mocy, jaką możemy go obdarować. Zanim zapadnie zmierzch, Miracula Biedronki i Czarnego Kota będą nasze.

Cisza. Władca Ciem nie śmiał się odezwać.

Zobaczymy – rozległo się wreszcie, a uczucie czyjejś obecności zniknęło nagle, pozostawiając Władcę Ciem sam na sam z latającymi po całym pomieszczeniu białymi motylami. 

* * *

Na środku hali sportowej rozłożono specjalnie na tę okazję przygotowany wybieg. Udekorowano go białymi i fioletowymi wstążkami, żeby dobrze się komponował z również fioletowymi kotarami, które skrywały drabinki oraz dawno niemalowane ściany, a także oddzielały część sali przeznaczoną dla uczestników konkursu i ich modeli. Podłogę wyłożono ciemną wykładziną, żeby na czas wydarzenia schować wytarty parkiet, ale też dlatego, że wraz z zasłonami na ścianach wytłumiała dźwięk, który zwykle niósł się tak, że nie sposób było cokolwiek zrozumieć.

Naprzeciwko okrągłej platformy stanowiącej zakończenie wybiegu ustawiono stół dla jury i nakryto go białą tkaniną. Na dwóch z trzech krzeseł siedzieli już wysoki, czarnowłosy mężczyzna i przysadzista kobieta z fryzurą ukrytą pod fikuśnym kapeluszem. Ostatnie z miejsc, to pośrodku, przeznaczone było najwidoczniej dla Gabriela Agreste’a, jednak ten jeszcze się nie zjawił. Dookoła krzątali się bez przerwy uczniowie, poprawiając krzesła dla widowni, zaś gdzieniegdzie stali komenderujący nimi nauczyciele. W jednym z kątów sali, przy ścianie za stołem sędziowskim, mieściło się stanowisko dla osoby zajmującej się oprawą muzyczną. Nino regularnie nie dawał żyć dyrektorowi, żeby dostać to zadanie, więc teraz kręcił się w kółko, usiłując ogarnąć sprzęt. Obok jak na szpilkach siedziała Marinette, a o jej krzesło opierała się Alya, która zdawała się kompletnie nie zwracać na nich uwagi.

Nino naciągnął się nad stołem i dźgnął ją palcem w ramię.

– Przykleiłaś się do tego telefonu, czy co? – zapytał pół żartem, pół serio.

Alya bowiem od samego rana zapisywała coś bez przerwy w notatkach i cykała zdjęcia wszystkiemu dookoła. Od czasu do czasu odrywała się, żeby powiedzieć Marinette, że będzie dobrze, a potem, prędzej czy później, powracała do swojego zajęcia. Teraz nie za wiele się działo, więc schowała komórkę do kieszeni i skrzyżowała ręce na piersi.

– Ktoś musi to wszystko udokumentować, wiesz? – odparła. 

– Z tego, co wiem, w szkolnej gazetce jest więcej osób, które się tym zajmują.

Alya spojrzała na niego z iskierką politowania w piwnych oczach.

– Lubię mieć wszystko z pierwszej ręki.

– No wiem – odpowiedział, a jego usta rozciągnęły się w uśmiechu. Zajął się znów ustawianiem wszystkiego tak, żeby mu odpowiadało, a Alya w tym czasie zwróciła uwagę na milczącą i niespokojną Marinette.

– Coś taka cicha? – rzuciła. 

Marinette powoli przeniosła na nią wzrok, a na jej twarzy malowała się panika.

– Jakie było pytanie? – zapytała zdezorientowana. 

– Dobrze się czujesz? – zmartwiła się Alya. 

– Nie – odpowiedziała Marinette, wstając chwiejnie z krzesła. – Chyba się przejdę… 

I odeszła w stronę wyjścia z sali odprowadzana spojrzeniami przyjaciół. Alya skrzywiła się lekko i już postąpiła kilka kroków, żeby za nią pobiec, ale zatrzymał ją głos Nino.

– Zostaw – powiedział. – Zdenerwowana jest tylko.

– A nie uważasz, że warto byłoby ją uspokoić?

– Na razie nie. Może potrzebuje po prostu chwilę być sama. Jak jej to nie pomoże, wtedy będziesz ją pocieszać. – Wzruszył ramionami.

Posłuchała go, choć zrobiła to raczej niechętnie, i przycupnęła na krześle, które jak dotąd zajmowała Marinette. Mijały minuty, sala zapełniała się widownią złożoną z niektórych klas i nauczycieli, a nawet z zaproszonych specjalnie na tę okazję krytyków modowych. W pewnym momencie na halę weszła grupa pięciu osób, lecz widok głównie dwóch z nich wzbudził poruszenie wśród tłumu. Pojawił się wreszcie Gabriel Agreste – wysoki mężczyzna o niebieskich, ukrytych za szkłami okularów oczach i jasnych, ułożonych wprawną ręką fryzjera włosach. Ubrany był w białą marynarkę, kamizelkę i koszulę oraz czerwone spodnie. Pod szyją miał zawiązaną również białą apaszkę w czerwone paski. Obok niego kroczyła dumnie kobieta, której wysokie obcasy dodawały niespecjalnie jej potrzebnych centymetrów. Smukłą sylwetkę podkreślał biało-czarny kombinezon bez ramiączek, ręce zaś skrywały sięgające przed łokcie rękawiczki. Nosiła duże, ciemne okulary i ozdobiony złotą różą kapelusz, spod którego wystawały jej krótko, acz równo przycięte włosy w odcieniu ciemnego blondu. Osoby obeznane z modowym światem rozpoznały ją od razu – był to nie kto inny jak jeden z najbardziej sławnych i surowych krytyków modowych, żona paryskiego burmistrza i matka Chloé, Audrey Bourgeois. 

W niewielkiej odległości za tą dwójką podążała Nathalie Sancoeur ze swoim nieodłącznym tabletem w dłoniach, a obok niej jak gdyby nigdy nic szli, dyskutując, Adrien i Chloé. Dorośli podeszli od razu do stolika dla jury, gdzie wcześniej przybyli sędziowie rozmawiali już z dyrektorem. Mężczyzna, gdy tylko dostrzegł Gabriela i Audrey, od razu rzucił się im na powitanie. Ich dzieci jednak, nieszczególnie zainteresowane, oddaliły się nieco, by następnie podejść do Alyi i Nino. 

– Cześć  – przywitał się Adrien. – Jak tam przygotowania?

– Czyżbyśmy mieli nowego członka komisji? – Alya zignorowała jego pytanie, patrząc na panią Bourgeois. Chloé powiódłszy za jej wzrokiem, machnęła dłonią.

– Mama od samego rana sprzecza się z panem Agreste’em – wyjaśniła. – Nic nie wiedziała o tym konkursie, tylko wróciła z Nowego Jorku w odpowiedniej chwili. 

– I teraz chce podebrać ojcu jakiś młody talent albo dwa – dodał Adrien żartobliwie. – Niewykluczone, że jeśli kogoś sobie upatrzy, a nie będzie to kolidować ze zwycięzcą wybranym przez komisję, to weźmie tę osobę pod swoje skrzydła.

– Niezła nagroda na drugie miejsce – zauważył Nino.

– Tylko że drugie miejsce komisji może być sprzeczne z tym, co spodoba się mamie – wtrąciła Chloé. – Ma wyjątkowy i niepowtarzalny gust!

– Wygląda na to, że właśnie negocjują. – Alya pokiwała głową. – Świetna pora, zaledwie kwadrans przed rozpoczęciem.

Rozejrzawszy się po sali, stwierdziła, że poza tym wszystko jest już gotowe. Widzowie siedzieli na swoich miejscach, jednak wciąż panował szum, bo wymieniali ze sobą mniej lub bardziej związane z tematem uwagi. Pierwsi w kolejności uczestnicy i ich modele krzątali się za kotarą, przygotowując się do prezentacji projektów. Konkurs miał trwać dość długo, bo i biorących udział osób było całkiem sporo, ale z tego, co wiedzieli, wszyscy zdążyli już dotrzeć. Teraz jedynie komisja i dyrektor dyskutowali przy stole, najwyraźniej nie mogąc dojść do porozumienia. 

– Hmm… – Adrien zmarszczył brwi. – Marinette już się przygotowuje? Myślałem, że jest dość daleko w kolejności… 

– Poszła się przejść – odparła Alya w zamyśleniu. – Ale chyba jednak powinna być na otwarciu… Była dość mocno zdenerwowana. 

– Może powinniśmy jej poszukać? – zaproponował Adrien. 

Oboje z Alyą jednocześnie zerknęli na Nino, chcąc poznać jego zdanie.

– Co? – Zamrugał. – Na mnie nie patrzcie, muszę tu być, jak się zacznie. Taka robota. 

– Ja też powinnam tu zostać – oznajmiła Alya. – Wiesz, gazetka. 

– Ja i Chloé możemy pójść. Prawda, Chloé? – zwrócił się do córki burmistrza, lecz ona zdążyła już stracić nimi zainteresowanie, więc w ogóle ich nie słuchała, przyglądając się ze wszystkich stron swoim paznokciom.

Spojrzała na niego obojętnie.

– Co? Gdzie chcesz teraz iść? Zaraz się zacznie przecież.

– Musimy znaleźć Marinette. 

– Rany, i od razu każesz mi biegać? Zadzwońcie do niej.

– No jasne! – Alya klepnęła się dłonią w czoło i wyjęła telefon. 

Czekali chwilę, lecz w ogólnym hałasie wychwycili cichy dźwięk piosenki Jaggeda Stone’a, którą Marinette miała ustawioną na dzwonek. Rozejrzeli się w poszukiwaniu źródła i dostrzegli zawieszoną na oparciu krzesła różową torebeczkę. 

– Brawo, Mari – skomentowała sarkastycznie Alya, po czym zwróciła się do Chloé i Adriena. – Lećcie po nią.

Adrien skinął głową i od razu udał się ku wyjściu. Chloé westchnęła męczeńsko i niechętnie poszła za nim.

* * *

Marinette brnęła korytarzem, nie mogąc skupić uwagi na żadnej konkretniejszej myśli. Wychodząc, miała nadzieję, że wyżali się Tikki i dzięki temu poczuje się trochę lepiej, jednak była tak rozkojarzona, że zapomniała wziąć torebki z hali, toteż kwami siłą rzeczy zostało tam. Gdy już się zorientowała, zastanawiała się chwilę, czy by nie wrócić, ale stwierdziła, że skoro już poszła, to skorzysta z łazienki, opłucze trochę twarz zimną wodą i może wtedy rozmowa z Tikki nie będzie jej już potrzebna. Kiedy ujrzała w lustrze swoje żałosne oblicze, wzięła się trochę w garść. Nic przecież nie osiągnie, jak na samym końcu się rozsypie. Tyle na to pracowała, nie mogła się teraz poddać.

Wracała już w nieco bardziej optymistycznym nastroju, ale stres szybko powrócił. Kierowała się z powrotem do sali, bo nic mądrzejszego nie wymyśliła, a może jakieś działanie przyniesie jej pewną ulgę. Gdy jednak skręciła za załom korytarza, zapomniała na moment o nerwach. Musiała się bowiem skupić, żeby nie wpaść na Sabrinę, która wyrosła przed nią jak spod ziemi. W ostatniej chwili obie się zatrzymały.

– Och, przepraszam. – Sabrina uśmiechnęła się. – Właśnie cię szukałam.

– Tak? Coś się stało? 

– Tak, bo widzisz – zawahała się – jest taka sprawa…

– Tak? – spytała znowu, przekrzywiając lekko głowę. Gdzieś między jej myślami krążyło, że powinna wracać na salę, bo zaraz rozpocznie się konkurs, ale fakt, że mogła komuś w czymś pomóc, pozwolił się jej nieco rozluźnić, więc uznała, że nie ma się czym przejmować. Miała jeszcze parę minut.

– Najlepiej będzie, jak sama to zobaczysz – oświadczyła Sabrina i poprowadziła ją z powrotem w stronę, z której Marinette przyszła. 

Nie szły jednak do łazienek, jak się jej na początku zdawało, tylko odbiły w drugą stronę, gdzie mieściły się pokoje woźnego i sprzątaczek oraz parę innych miejsc ze sprzętem i tego typu rzeczami. Marinette rozglądała się, jakby w ten sposób mogła odgadnąć, czego dotyczy ta tajemnicza sprawa, lecz nic nie przychodziło jej na myśl. Zatrzymały się nagle niedaleko jednych drzwi. Marinette już miała ponaglić Sabrinę, gdy ta nagle wyjęła z kieszeni klucz i wsunęła go do zamka. Coś szczęknęło, kliknęło i Raincomprix pociągnęła za klamkę, tworząc niewielką szparę. Nie oglądając się na Marinette, zajrzała do środka. Powierzchnia drzwi nie pozwalała dostrzec, co znajdowało się wewnątrz, więc Marinette nachyliła się, by coś zobaczyć. Nagle jednak Sabrina wyjęła głowę ze szpary. W jej oczach błyszczało zaniepokojenie.

– Sama zobacz. – Wskazała na wejście i odsunęła się, żeby zrobić miejsce.

Marinette podeszła do szpary. Wewnątrz było zupełnie ciemno, mogła dojrzeć jedynie zarys regałów, na które padało światło z korytarza. Zajrzała głębiej i ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że ma przed sobą szkolny schowek na miotły, wiadra i środki czyszczące. Pomimo półmroku nie odniosła wrażenia, żeby coś tam było nie tak. Zmarszczyła brwi.

– O co chodzi, Sabrina? – rzuciła za siebie. – Wszystko tu wygląda cał…

Nie zdążyła dokończyć. Sabrina wepchnęła ją do środka, a siła, z jaką to zrobiła, zwaliła Marinette z nóg. Kiedy dziewczyna dopadła klamki, po drugiej stronie okularnica właśnie wyjmowała klucz z zamka, który dopiero co zamknęła, tym samym więżąc Marinette wewnątrz schowka.

Dupain-Cheng załomotała w drzwi.

– Sabrina! – wrzasnęła. – Co robisz?! Wypuść mnie stąd!

Jedyną odpowiedzią, jaką otrzymała, był pełen kpiny śmiech, oddalający się wraz z osobą, do której należał.

* * *

Szybkie kroki odbijały się echem od ścian pustego korytarza. Praktycznie wszyscy znajdowali się na hali gimnastycznej, gdzie za chwilę miał zacząć się konkurs, zaś klasy, które nie miały tyle szczęścia, siedziały teraz w salach i zgodnie z planem odbywały lekcje. Zdawać by się więc mogło, że są tam tylko oni – Adrien i Chloé biegający po wszystkich zakamarkach szkoły. 

Adrien dalej rozglądał się, gdzie popadło, lecz Chloé z niezbyt zadowoloną miną zatrzymała się w miejscu, nie mając zamiaru iść dalej.

– To bez sensu! – wykrzyknęła. Tak jak poprzednio dźwięk kroków, tak teraz jej głos poniósł się echem po holu. – Byliśmy już wszędzie! 

– Ale musimy ją znaleźć! – Adrien spojrzał na nią błagalnie. I jemu zaczęło udzielać się napięcie. 

Oboje zamarli nagle, gdy dobiegło ich dudnienie muzyki.

– Konkurs się zaczął – domyślił się Adrien.

– Co za różnica, i tak jej nie znajdziemy – prychnęła Chloé. – Świetną porę sobie wybrała na przechadzki, nie ma co!

Córka burmistrza już odwróciła się na pięcie, żeby wrócić do sali, kiedy nagle na końcu korytarza dostrzegła kogoś z rudymi włosami. Kogoś bardzo znajomego. 

– Sabrina! – zawołała gniewnie i podążyła w jej kierunku. – Gdzieś ty się podziewała?!

Okularnica zatrzymała się nagle, w pierwszej chwili jakby spłoszona, ale gdy zauważyła, kto ją wołał, odetchnęła. Podeszła do Chloé z pełnym zadowolenia uśmiechem przyklejonym do twarzy. Zerknęła w obie strony, upewniając się, że nikogo nie ma w pobliżu. Dostrzegła jedynie Adriena, lecz on jeszcze był dość daleko, więc pochyliła się i oznajmiła konspiracyjnym szeptem:

– Zrobiłam, co kazałaś. – Zaśmiała się. – „Pomogłam” Marinette. – Przy pierwszym słowie narysowała cudzysłów w powietrzu.

– To gdzie ona teraz jest?! – zirytowała się Chloé, wcale nie próbując zachowywać ciszy. – Już się zaczęło, lepiej, żeby zdążyła na swoją kolej.

– Raczej nie zdąży…

– Jak to? – Zmarszczyła brwi. – Co zrobiłaś?

– Zamknęłam ją w schowku! – pisnęła Sabrina, dumna z siebie. 

– Co?! 

Nagle Adrien pojawił się tuż obok nich.

– Co się dzieje? – zapytał.

– Sabrina zamknęła Dupain-Cheng w schowku.

– Co? – zdziwił się Adrien. – Dlaczego?

– No bo… – Sabrina spojrzała na Chloé prosząco. – Mówiłaś, że mam jej pomóc… Myślałam, że chcesz ją wyeliminować z konkursu, żeby pokazać Adrienowi, że jesteś lepsza…

Panienka Bourgeois przejechała dłonią po twarzy i jęknęła przeciągle.

– Miałam na myśli, żeby pomóc dosłownie! – wysyczała przez zaciśnięte zęby. – Żeby udowodnić, że potrafię być miła!

– Ale… No nie lubisz Marinette, więc myślałam, że masz na myśli… 

– Zrób coś dla mnie i nie myśl więcej!

– Dziewczyny! – przerwał im Adrien, ucinając kłótnię. – Nie ma teraz czasu, musimy ją wyciągnąć, żeby zdążyła na swoją kolej.

Sabrina pokornie pokiwała głową i wszyscy pobiegli w stronę składziku, przy czym Chloé nie zapomniała pomarudzić sobie na fakt, że znowu musi poruszać się szybciej, niż wskazywała na to jej pozycja. Jaka to była pozycja – zapewne chodziło o fakt posiadania za rodziców burmistrza i najsławniejszego na świecie krytyka mody – nie zdążyli usłyszeć, bo znaleźli się w korytarzu, w którym mieścił się schowek na miotły. Kiedy podeszli odpowiednio blisko, usłyszeli, że ktoś łomocze w drzwi od środka.

– Marinette?! – zawołał Adrien, dopadając klamki.

– Adrien! – Ze środka dobiegł ucieszony głos Dupain-Cheng. – Wreszcie! Sabrina mnie zamknęła! 

– Wiemy, jest tu z nami! – odparł. – Zaraz cię wyciągniemy. 

Odsunął się, żeby zrobić miejsce Sabrinie, która już zdążyła wydobyć klucz, spoczywający dotąd bezpiecznie w jej kieszeni. Następnie otworzyła drzwi na oścież i stanęła za Adrienem i Chloé, przyglądającym się wnętrzu. Marinette pojawiła się w świetle padającym z okna na korytarzu. Adrien podbiegł do niej, zanim zdążyła w ogóle przestąpić próg.

– Wszystko w porządku? – upewnił się.

– Tak, dziękuję. – Była zbyt przejęta konkursem, by zauważyć, że chłopak stoi tak blisko niej i że jeszcze na dodatek naprawdę się o nią martwi. Zanim jednak postąpiła choćby krok, tuż obok Adriena wyrosła Chloé, postanawiając najwyraźniej odzyskać swój honor.

– Wybacz mi to głupie nieporozumienie! – powiedziała. – Sabrina miała ci pomóc, ale z góry założyła, że wszystkie moje plany mają komuś zniszczyć życie! Nie do wiary! Sabrina, przeproś!

– Tak, bardzo prze… – Okularnica podeszła, by wykonać polecenie, lecz urwała w pół słowa, bo potknęła się i poleciała prosto na przyjaciół. Przez chwilę próbowali utrzymać równowagę, stawiając chwiejne kroki i już niemal im się udało, gdy wtem cała czwórka runęła na ziemię. 

– Drzwi! – wrzasnęła Chloé, bo te istotnie zaczęły się powoli zamykać. Zanim znajdująca się najbliżej nich Sabrina, zdołała się pozbierać, zatrzasnęły się z głośnym hukiem. – No otwórz je!

Sabrina zaklamkowała, ale poza tym, że zamek wydał głuchy odgłos, gdy uderzył o framugę, nic się nie wydarzyło. 

– N… nie da się… – wyjąkała Sabrina z przerażeniem. – Zatrzasnęły się… 

– To co tak stoisz? – zniecierpliwiła się Chloé i również się podniosła, tylko że, jako iż było tam dość ciemno, a ich oczy jeszcze nie przyzwyczaiły się do mroku, zrobiła to dość niezgrabnie, opierając się boleśnie o Adriena i Marinette.

Boleśnie dla nich, nie dla niej, co skwitowali cichym stękaniem. 

– Mogłabyś trochę uważać – mruknęła Marinette. 

Chloé albo jej nie usłyszała, albo zignorowała.

– Klucz! – warknęła do Sabriny. – Dawaj klucz!

– A-ale… – Nie musieli jej widzieć, żeby wiedzieć, że się skuliła. – N-nie mam…

– JAK TO NIE MASZ?!

– Spokojnie, Chloé – rzucił Adrien, ale nie zareagowała.

– Z… – Sabrina głośno przełknęła ślinę. – Z-został w…

– Wykrztuś to z siebie!

– Został w zamku! – zawyła rozpaczliwie. – Klucz został w zamku!

Chloé głośno westchnęła, jakby próbowała się uspokoić, choć to, co następnie powiedziała, wcale nie wskazywało na to, by jej się to udało.

– Powinnaś czuć się zaszczycona, Sabrino, bo będziesz pierwszą osobą, którą własnoręcznie pozbawię życia.  

– Oj…

– Hej, hej, HEJ! – Adrien złapał Chloé wpół i odciągnął od Sabriny. Ze względu na niewielkie rozmiary pomieszczenia wpadł na jeden z regałów, ale tylko zacisnął zęby i nie puścił jej. – Spokojnie, jakoś się stąd wydostaniemy! – powiedział stanowczo.

– Niby jak, panie mądralo?! – Córka burmistrza nie dawała za wygraną i wciąż wierzgała jak dziki koń, który nie chce, by ktokolwiek go dosiadał. 

– Na pewno nie mordując się nawzajem! 

– Ale to przez nią tu utknęłam! Ona jest winna! Trzeba ją ukarać! 

– Ty utknęłaś?! – wtrąciła się Marinette już mocno zdenerwowana tym wszystkim. – To ja mam za niedługo konkurs, który może zdecydować o reszcie mojego życia, a tymczasem muszę siedzieć tu z wami, bo nie potraficie się z Sabriną po ludzku dogadać, i to TY masz się najgorzej, bo tu siedzisz?!

Chloé znieruchomiała na moment, więc Adrien odetchnął w duchu. Już miał nadzieję, że to ją nieco otrzeźwiło, ale pomylił się. Tym razem zaczęła się rzucać w bliżej nieokreślonym kierunku, jakby chciała znokautować powietrze dookoła siebie. 

– Mówisz, jakby ktoś poza mną był tutaj ważny! – wrzasnęła.

Nim się Adrien obejrzał, Marinette i Chloé kłóciły się w najlepsze, Sabrina kuliła się pod drzwiami, jak gdyby chciała zlać się z otoczeniem, a on sam wciąż usiłował powstrzymać córkę burmistrza przed dokonaniem rytualnego mordu, choć miał przeczucie, że to i tak nie za dużo pomoże, bo Marinette wydawała się sposobić do dokładnie tego samego. Przewrócił oczami i w całym tym rozgardiaszu spróbował pozbierać myśli. 

Byli zamknięci w schowku, a Marinette, choć jako uczestniczka znajdowała się gdzieś pośrodku listy, musiała zdążyć na swoją kolej. Gmeranie w zamku nie zdałoby się na wiele, skoro klucz tkwił po jego drugiej stronie, a do tak radykalnych działań jak wyważenie drzwi wolał się nie posuwać. Najprostsze rozwiązanie stanowiłoby uwolnienie ich od zewnątrz, z tym że do tego potrzebowali dodatkowej osoby. Tylko najpierw musieli się z kimś skontaktować, a Adrien nie miał przy sobie telefonu i wiedział, że nie ma go również Marinette.

– Spokój! – zarządził stanowczo. Jego podniesiony głos nie był czymś, co dało się słyszeć często, więc Marinette i Chloé umilkły od razu, nieco oszołomione. – Czy któraś z was ma telefon?

Oczy Adriena przywykły już do ciemności na tyle, że zauważył, iż Sabrina kręci głową, Chloé zaś wydała z siebie głośne „pff!”. 

– Oczywiście, że mam telefon, nigdzie się bez niego nie ruszam! – krzyknęła, ale szybko zdała sobie sprawę, co to właściwie oznacza. Momentalnie się uspokoiła i wyplątała z uścisku Adriena. Sięgnęła do tylnej kieszeni spodni i chwilę później ciemność rozjaśniło światło dobywające się z ekranu jej komórki. – Macie szczęście, że tu z wami jestem! Beze mnie nigdy byście stąd nie wyszli! – Zaczęła przeszukiwać kontakty, kiedy nagle uświadomiła sobie, że nie wie, czyj numer wybrać. – Do kogo zadzwonić?

– Do Alyi – powiedziała od razu Marinette.

– Numer? 

– Co?

– No numer mi podaj. – Chloé wzniosła oczy ku niebu. – Bo nie mam.

– E…

– Nie znasz na pamięć, co? 

– Nie…

– Nie martw się. – Chciała chyba poklepać Marinette po ramieniu, ale cofnęła dłoń w ostatniej chwili. – Od tego telefon ma pamięć, żeby pamiętał.

– Dzwoń do Nino – wtrącił Adrien. – Znam numer.

Podyktował jej, co miała wpisać, i chwilę potem wszyscy stłoczyli się dookoła niej, gdy przyłożyła komórkę do ucha. Nawet Sabrina odważyła się podejść. Chloé zerknęła po nich.

– Więcej was nie było? – mruknęła.

Marinette już chciała rzucić w odpowiedzi jakąś kąśliwą uwagę, lecz nie zdążyła, bo nagle po drugiej stronie ktoś się odezwał.

– Nino?

– Daj na głośnomówiący! – syknęła Marinette. 

– O, znaleźliście ją. – Nino najwyraźniej usłyszał jej głos. – Gdzie jesteście? Idzie to szybciej, niż się spodziewałem…

– Rozpoczęcie już się skończyło?

– Ta, totalnie, a gadali wcale nie krótko – odparł Nino, najwyraźniej niezadowolony z tego faktu. – Już przedstawiają. Parę osób już przeszło… 

Ledwo dosłyszeli, co mówił, bo w tle huczała muzyka. 

– Nieważne! – wtrąciła się Chloé. – Musisz przyjść nas wyciągnąć!

– Wyciągnąć? – zdziwił się.

– Bo siedzimy w schowku! – wyjaśniła niecierpliwie.

Przez dźwięk muzyki przebił się nieudolnie opanowywany śmiech Nino.

– C… co?! – wydyszał, próbując się uspokoić. – Dlaczego siedzicie w… schowku? – zarechotał.

– Nie ma czasu na wyjaśnienia! – Marinette wyrwała Chloé telefon.

– Ej!

– Musisz nam pomóc!

– Kurczę, serio bym chciał, ale muszę tu zostać – wyjaśnił, już bez śmiechu. – Nikt mnie nie zastąpi, a konkurs trwa w najlepsze, nie mogę się teraz zmyć. – Zamilkł na moment. – Co to za… schowek? – parsknął cicho przy ostatnim słowie. – Co tam jest?

Przyjaciele rozejrzeli się, oglądając wnętrze przy świetle z telefonu.

– Jakieś szczotki, mopy, miotły… środki czyszczące… – wymieniał Adrien. 

– Luz, stary, zaraz wam skombinuję jakiś ratunek. 

W głośniku rozległ się szum, kiedy Nino odłożył komórkę na stolik. Później już słyszeli tylko muzykę, nie mieli więc żadnej wskazówki, co chłopak zamierza. Może przyśle im Alyę na pomoc? Marinette właśnie tak myślała, lecz w tym samym czasie Alya właśnie mówiła Nino, że każdy może przecież ich wyciągnąć, a ona jest zajęta. Prawdopodobnie nikt w historii gazetki szkolnej nie miał okazji udokumentować tak wielkiego wydarzenia, więc nie chciała stracić ani chwili. Nino jednak nie zamierzał pytać przypadkowych osób, czy ktoś nie byłby tak miły i nie poszedł uwolnić czwórki uczniów ze składziku woźnych, bo on sam dostawał napadu śmiechu, gdy o tym pomyślał. Nikt by mu nie uwierzył.

Zmienił płytę i odtworzył podkład dla następnej uczestniczki, która już stała przed jury i zaczęła opowiadać, zanim w ogóle jej modelka weszła na scenę. Piosenka trwała chwilę, więc Nino wykorzystał ten czas na rozglądanie się dookoła i błądzenie myślami. Nagle jego wzrok padł na dwa stoły rozłożone przy tej samej ścianie, co jego stanowisko. Ustawiono je po cichu już w trakcie trwania konkursu i zapełniono przekąskami. Centralne miejsce na jednym z nich zajmowała ogromna waza z jakimś napojem o bladoczerwonej barwie. Nalał sobie trochę do szklanki i skosztował.

– Sok? – spytał sam siebie. – Albo kompot… Cóż, nieważne. – Wzruszył ramionami i wziął naczynie w dłonie, udając, że chce je przesunąć, i w pewnym momencie „potknął się” i waza spadła z trzaskiem na podłogę. Grube szkło przetrwało to spotkanie bez żadnej rysy, a Nino zdążył pozbierać naczynie, zanim wylało się z niego zbyt wiele. Mimo to na wykładzinie powstała już sporych rozmiarów plama. 

Tak jak Nino się spodziewał, nadzorujący wszystko dyrektor pojawił się przy nim natychmiast.

– Co ty wyprawiasz? – zezłościł się. – Posprzątaj to!

– To był wypadek, proszę pana – usprawiedliwił się z niewinną miną. – Czy woźna nie może…

– Pani woźna ma za tobą sprzątać, chłopcze?! 

– Przepraszam! – powiedział Nino szybko. – Tylko że, wie pan, jestem didżejem, nie mogę się stąd ruszyć. Sam mi pan tak kazał. 

Dyrektor zmarszczył brwi, lecz przypomniał sobie, że tak w istocie było. Westchnął głęboko i mrucząc pod nosem coś, co Nino zrozumiał jako „niech będzie”, odszedł i skierował się ku sprzątaczce, która obecnie pilnowała wejścia do sali. Po chwili kobieta wycofała się, więc zapewne udała się po jakąś szmatkę, tak jak Nino sobie zaplanował.

Podszedł z powrotem do swojego stanowiska i przyłożył do ucha telefon, który tam zostawił.

– Pomoc w drodze – oznajmił z zadowoleniem.

Czekająca po drugiej stronie słuchawki grupka odetchnęła z ulgą. 

– Dzięki ci, Nino! – zawołała Marinette. – Życie mi ratujesz!

– Znaczy mam nadzieję, że to zadziała… – Zmarszczył na moment brwi, ale najwyraźniej uznał, że to, co jak dotąd zrobił, w zupełności wystarczy, bo ostatecznie wzruszył ramionami. – Jakby co, to dzwońcie.

I rozłączył się. Cała czwórka wpatrywała się przez moment w komórkę, aż wreszcie Chloé odezwała się sceptycznym tonem.

– Myślicie, że serio nam załatwił pomoc?

– No tak przecież powiedział – zauważył Adrien. 

– Nie wygląda na kogoś, kto wie, co mówi… – mruknęła Chloé, ale zamilkła, gdy napotkała spojrzenie Adriena. – No dobra, no… 

Czekali w ciszy, z upływem każdej minuty denerwując się coraz bardziej. Widząc, że Marinette nerwowo wykręca sobie palce, Adrien położył jej dłoń na ramieniu. Nie musiał nic mówić. To wystarczyło.

Nagle usłyszeli niezbyt głośny chrobot, ale mieli pewność, że właśnie taki dźwięk wydaje klucz w zamku. Z nadzieją wlepili oczy w drzwi, a te, ku ich ogromnej uldze, otworzyły się powoli. Pani woźna jednak nie wchodziła do środka, przyglądając się z niezrozumieniem kluczowi, który zastała już na swoim miejscu. Zastanawiała się zapewne, skąd on się tam wziął, lecz zapomniała o tym w okamgnieniu, gdy ze schowka wypadła nagle czwórka nastolatków. Kobieta patrzyła na nich lekko wystraszona, niezdolna do wypowiedzenia choćby słowa.

– Dziękuję! – Marinette posłała jej promienny uśmiech i od razu pobiegła w stronę hali. 

Adrienowi, Chloé i Sabrinie nie spieszyło się tak bardzo, więc odeszli wolnym krokiem, wpierw również dziękując kobiecie.

– Jesteśmy wdzięczni za pomoc – rzucił Adrien na odchodne.  

Zostawili woźną stojącą na środku korytarza z kluczem do schowka w dłoni i z wymalowaną na twarzy konsternacją.

Rozdział XIII. Nić Ariadny

Za fioletową kotarą, która oddzielała miejsce dla uczestników od całej reszty hali, panowała dość nerwowa atmosfera. Wszyscy, mniej lub bardziej zestresowani, starali się jeszcze jakoś poprawić swoje projekty, a pozostali, będący już po swoim wystąpieniu, siedzieli na ławeczkach z zamyślonymi minami. Zapewne nie mieli pojęcia, za co się teraz zabrać, a jedyne, co im pozostało, to czekać. Niektórzy z nich zdecydowali się dołączyć do widowni i oglądać dalszą część konkursu, lecz najwyraźniej dla tych kilku, którzy zostali, stanowiło to zbyt wiele. 

Marinette przepchnęła się przez krzątających się dookoła uczniów. Minęła jakąś wysoką dziewczynę, kłócącą się z zarządzającą wszystkim kobietą. Niemal ze łzami w oczach prosiła, żeby przesunąć ją na sam koniec kolejki, lecz Marinette nie zatrzymała się, żeby usłyszeć, czy nauczycielka się zgodziła. Dotarła do przeznaczonego dla siebie stanowiska, gdzie obok stojaka z jej projektem siedziała kręconowłosa, klikająca bez przerwy na telefonie dziewczyna. Dupain-Cheng rozpoznała w niej przydzieloną jej modelkę i odetchnęła z ulgą, że ta nie poszła nigdzie podczas jej nieobecności.

– Przepraszam za spóźnienie! – powiedziała do niej.

– Spoko, mamy jeszcze chwilę. – Wzruszyła ramionami, najwyraźniej nie przejąwszy się zbytnio.

– Ale powinnyśmy się już przygotowywać – odparła Marinette, zerkając w stronę kobiety, która wywoływała właśnie następną osobę. – Potem jeszcze dwóch i my.

Dziewczyna nie odezwała się, ale zrobiła, co jej kazano. Wzięła kreację i poszła się przebrać. Po kilku minutach wróciła, a Marinette nagle ucieszyła się, że dostała akurat ją, bo wszystko leżało na niej idealnie, a jej kręcone włosy dodawały wszystkiemu jakiejś fantazyjności. Mogło to wyjść projektowi jedynie na dobre. Sprawdziła jeszcze, czy nie trzeba czegoś poprawić w zrobionym wcześniej makijażu albo fryzurze, ale uznała, że jest w porządku, po czym odsunęła się trochę, oceniła raz jeszcze i nagle stwierdziła, że wygląda świetnie. Zdenerwowanie nieco przygasło. Może nie będzie tak źle?

– Dobra – westchnęła. – Teraz czekamy. 

Modelce najwyraźniej to nie przeszkadzało, bo jak gdyby nigdy nic zajęła się swoim telefonem, ale Marinette mimo wszystko nie mogła usiedzieć w miejscu. Stanęła przed jednym z przyniesionych tam specjalnie na tę okazję luster i przejrzała się w nim dokładnie. Wygładziła żakiet, poprawiła swoje dwa kucyki, by na koniec przeciągnąć po ustach delikatnym błyszczykiem. Odetchnęła głęboko. Miała ochotę teraz zamienić słowo z Tikki, żeby kwami dodało jej nieco otuchy, lecz nie mogła ryzykować w takim tłumie.

Marinette wydawało się, że nie minęło nawet pół minuty, a została wywołana na scenę. Zamarła na moment. Nie miała pewności, czy powinna tam wyjść, czy może lepiej uciekać.

– Idziemy? – Głos modelki sprowadził ją z powrotem na ziemię. Wzięła się w garść i obie poszły ku wejściu na wybieg. 

Gdy tylko znalazła się w blasku lamp, cały stres wyparował. Przez światło nie widziała stołu sędziowskiego, a jedynie parę osób z siedzącej najbliżej widowni. Spowodowało to, że zapomniała o ich istnieniu, a skupiła się na swoim zadaniu. Idąc obok modelki, która robiła swoje, opowiadała o swoim projekcie, tak jak ćwiczyła wiele razy przed lustrem albo przed Tikki. Co ciekawe, poszło jej zaskakująco dobrze, zająknęła tylko raz, może dwa, i zanim się obejrzała, była znów za kotarą, zza której niedawno nie chciała w ogóle wychodzić.

Dziewczyna z kręconymi włosami poszła bez słowa się przebrać, a Marinette w tym czasie wyszła na widownię i jak w transie podążyła ku Nino, gdzie również czekała już Alya. Nieco dalej Marinette dostrzegła Adriena, Sabrinę i Chloé. Zrobiło się jej jakoś przyjemnie ciepło w środku, gdy uświadomiła sobie, że oni wszyscy ją dopingowali. Jej oblicze rozjaśniło się w uśmiechu, lecz nie zdążyła nic powiedzieć. Alya przytuliła ją z całych sił, burza jej brązoworudych włosów przesłoniła Marinette na moment widok.  

– Mari, to było super! – zawołała. 

– Tak?

– Totalnie! 

Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. 

– Myślę, że masz całkiem spore szanse – dobiegł je głos Adriena. – Co ty na to, Chloé?

Córka burmistrza uniosła brwi, ale ostatecznie nawet się uśmiechnęła.

– Zdziwię się, jeśli nie będziesz gdzieś wysoko na liście – powiedziała.

Marinette na początku nie wiedziała, jak na to zareagować, ale ostatecznie odwzajemniła uśmiech.

– Dzięki, Chloé.

Do końca konkursu pozostała jeszcze dobra godzina, podczas której na scenę po kolei wychodzili kolejni uczestnicy i ich modele. Po każdym wystąpieniu komisja, do której po królewsku dosiadła się Audrey Bourgeois, zapisywała coś w swoich notatkach, czasem wymieniając uwagi. Po ich minach jednak niełatwo było wywnioskować, jakim projektom są bardziej przychylni, zaś szanse wydawały się dość wyrównane. Oczywiście znaleźli się tacy, którym poszło gorzej, lecz Marinette z zadowoleniem stwierdziła, że nikt nie wyróżnił się jakoś specjalnie spośród pozostałych. 

Wreszcie przyszła kolej ostatniej uczestniczki. Na wybiegu pojawiła się modelka w dżinsowej spódnicy i w luźnym, fioletowym swetrze, wyglądającym na ręcznie dziergany. Obok niej na drżących nogach stanęła wysoka dziewczyna o ciemnoblond włosach, spiętych w nieco fikuśne, zakręcone lokówką kucyki i z grzywką zaczesaną na lewo, przytrzymywaną na miejscu przez perłowobiałą spinkę. Na nosie miała okulary o szkłach tak grubych, że powiększały jej oczy niemal dwukrotnie. Marinette rozpoznała w niej tę samą osobę, która wcześniej wręcz błagała o przesunięcie jej na koniec kolejki.

Marinette zmarszczyła brwi. Zagrała muzyka i obie dziewczyny ruszyły przed siebie po wąskim wybiegu. W trakcie modelka założyła na głowę jeszcze berecik, a jej wysokie kozaki na niewielkim obcasie uderzały o podłoże w rytm piosenki. Uczestniczka ściskała mikrofon, jakby ten próbował jej uciec, i zdawać by się mogło, że nie doczekają się żadnej prezentacji, lecz wreszcie wydobyła z siebie głos.

– M-mój projekt – zaczęła z lekkim zająknięciem – to sweter ręcznie zrobiony na drutach, a także elegancki beret wykonany z kolei na szydełku…

– Że co proszę? – przerwała jej nagle Audrey swoim protekcjonalnym tonem. 

Dziewczyna spłoszyła się nieco i rozejrzawszy się niepewnie dookoła, powtórzyła:

– Ręcznie robiony na drutach sweter…

– Czy zdajesz sobie sprawę, jak bardzo niemodne są teraz takie rzeczy? – Pani Bourgeois znów jej przerwała. Wydawała się zbulwersowana ignorancją ze strony uczestniczki. – Robótki ręczne! Też coś! Świat mody jest zbyt wielki, żeby móc w nim coś zdziałać jakimś marnym szydełkiem. Po co w ogóle tu przyszłaś?

– Ja…

– Audrey… – odezwał się cicho pan Agreste, a w jego tonie pobrzmiała ostrzegawcza nuta.

– Nie patrz tak na mnie, Gabrielu! Wiesz przecież dobrze, że z czymś takim nie ma szans zaistnieć, to tylko marnotrawstwo naszego czasu! Lepiej wróć do domu pobawić się swoimi nitkami, dziewczyno!

– A… ale… – Chciała się chyba jeszcze jakoś obronić, ale po jej policzkach już ciekły łzy.

– Gdyby te ubrania miały jeszcze jakiś oryginalny fason albo cokolwiek! – prychnęła Audrey. – Ale to? – Kiwnęła głową ku wybiegowi. – To śmiechu warte!

Uczestniczka nie zdołała nic odpowiedzieć. Wypuściła mikrofon z dłoni, a po sali poniósł się nieprzyjemny dźwięk, gdy ten zetknął się z podłogą. Dziewczyna zaś rozpłakała się na dobre i zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, wybiegła z sali, zostawiając zdezorientowaną modelkę na scenie i niemożliwie z siebie zadowoloną Audrey Bourgeois przy stole sędziowskim. Gabriel Agreste zmarszczył brwi i zamienił parę słów ze swoimi współpracownikami. Potem wstał i pozbawionym emocji głosem oznajmił:

– Proszę wybaczyć, wzywają mnie ważne sprawy. Zdążyłem jednak podjąć decyzję, wyniki zostaną przedstawione przez moich przedstawicieli. Bardzo dziękuję, do widzenia państwu.

Wyszedł, odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami, lecz nikt nie odważył się odezwać. Nawet pani Bourgeois. 

W sali jeszcze przez długie sekundy panowała niemal zupełna cisza. Nawet muzyki nie dało się już słyszeć, Nino bowiem ściszył ją, by można było zrozumieć słowa pana Agreste’a. Jego asystentka jednak szybko przywróciła wszystko na właściwe tory.

– Po krótkiej przerwie odbędzie się ogłoszenie wyników – oznajmiła i dopiero wówczas komisja zabrała się do przeglądania notatek Gabriela, a atmosfera na sali rozluźniła się nieco. Uczniowie zerkali jednak co chwilę ukradkiem na Audrey Bourgeois, siedzącą wciąż na swoim miejscu i zdającą niczym się nie przejmować.

Mijały minuty, a wśród uczestników, jacy wyszli już zza kotary, zaczynało robić się nerwowo. W końcu pozostała dwójka sędziów przekazała werdykt Nathalie, ona zaś udała się na okrągłą platformę kończącą wybieg, aby było ją dobrze widać i słychać.

– W imieniu pana Gabriela Agreste’a pragnę najpierw podziękować wszystkim zainteresowanym za wzięcie udziału – wypowiedziała tonem równie oficjalnym jak zawsze. – Wasze projekty były naprawdę różne, jednak na podium znajduje się miejsce jedynie dla trzech osób. Nagrodą za trzecie miejsce… – zaczęła wymieniać, co dana osoba dostanie, aż wreszcie zdradziła, kto to miejsce zajął.

Marinette przygryzła wargę, bo nie chodziło o nią. Zacisnęła mocniej kciuki.

Jeszcze dwa miejsca pozostawały wolne.

Nathalie podobnie zrobiła z drugą pozycją – przedstawiła nagrody, by następnie wywołać odpowiedniego uczestnika. Marinette przełknęła ślinę patrząc, jak jakiś nieznany jej chłopak idzie odebrać to, co wygrał, z szerokim uśmiechem na ustach. Alya położyła jej rękę na ramieniu. Marinette, obejrzawszy się na przyjaciółkę, dostrzegła, że pozostali również patrzą na nią pokrzepiająco.

Spojrzała więc znów na scenę. Ostatnie miejsce.

Ostatnia szansa.

– Zdobywca pierwszego miejsca otrzyma nic innego jak możliwość odbycia stażu w firmie pana Agreste’a. Wszyscy staraliście się głównie dla tej nagrody. I wszyscy byliście świetni. – Zrobiła efektowną pauzę. 

Powietrze zgęstniało.

Uczestnicy prosili w duchu najbardziej usilnie, jak mogli, by następne wypowiedziane nazwisko należało do nich. 

Wzrok Nathalie nie zdradzał niczego.

Aż wreszcie…

– Główną nagrodę Pierwszego Paryskiego Konkursu Projektantów zdobywa Marinette Dupain-Cheng!

Na moment sala się zatrzymała, wszystko zwolniło, ale nagle wokół Marinette wybuchło całe multum wiwatów i okrzyków. To głównie jej przyjaciele robili taki zamęt, jednak ona nie zareagowała w jakiś widoczny sposób, bo ta wiadomość jeszcze nie do końca do niej dotarła. Większość widowni podniosła się z miejsc i zaczęła bić brawo – w końcu to ich reprezentantka okazała się najlepsza. Nathalie zaś cierpliwie czekała, aż dziewczyna podejdzie po odbiór gratulacji i dodatkowych upominków. Zanim Marinette się obejrzała, w jej ręce trafiła mała, złota statuetka i szkicownik, za którego okładkę zatknięto wypisany ozdobnymi literami dyplom. 

– Czy pani Audrey Bourgeois chce jeszcze zabrać głos? – odezwała się nieco głośniej niż wcześniej Nathalie. 

Pani Bourgeois tylko poprawiła okulary na nosie i prychnęła cicho.

– Masz potencjał, dziewczyno – wykrztusiła w końcu. – Jeśli o mnie chodzi, poza tym nie było tu niczego na tyle interesującego, by zwróciło moją uwagę. 

– Dz… dziękuję – wyjąkała Marinette, wciąż wpatrując się z niedowierzaniem w swoje nagrody.

– W takim razie konkurs uznaję za zakończony. – Nathalie powiodła wzrokiem po uczestnikach. – Dziękujemy serdecznie za udział. Podarunki dla uczestników można odebrać przy stole sędziowskim. Dziękuję.

Zeszła z wybiegu, a Marinette podążyła za nią z nieco nieobecną miną. Pani Sancoeur dała jej swoją wizytówkę.

– Cóż, staż to może za dużo powiedziane – powiedziała – zwłaszcza jak na kogoś twoim wieku. Musisz pamiętać, że to już dość realna opcja na przyszłość, jednak w pierwszej kolejności liczy się szkoła. Pan Agreste nie będzie tolerował zaniedbywania innych obowiązków na rzecz pracy u niego.

– Oczywiście…

– Przychodzisz więc po lekcjach, kiedy już masz wszystko gotowe, godziny są dość elastyczne. Wyjątek stanowią soboty, kiedy to jesteś obecna w firmie zawsze o określonej porze. Dlatego też proponuję rozpoczęcie w najbliższą sobotę, o ósmej rano. Wtedy wszystko omówimy dokładniej; jeśli będziesz chciała, nawet osobiście z panem Agreste’em, jeżeli akurat znajdzie czas. W razie pytań proszę dzwonić. – Wskazała podbródkiem na wizytówkę, którą Marinette trzymała w dłoni. 

– Dziękuję bardzo… 

– Zatem do zobaczenia. – Kącik jej ust drgnął w formalnym uśmiechu, a potem oddaliła się ku stołowi, przy którym komisja rozdawała upominki uczestnikom. Audrey Bourgeois nie było nigdzie widać.

Marinette jak w transie podeszła z powrotem do przyjaciół. 

– Udało ci się! – przywitał ją okrzyk Alyi. 

– Rządzisz! – dodał Nino.

– Gratulacje – dołączył się Adrien, a Chloé jedynie pokiwała głową.

– Dopiero teraz widzę… jak wiele zdobyłam… przecież to… już prawie zawodowo… realna szansa… – Nie potrafiła się wysłowić, z jej ust wypływały tylko nieskładne urywki. – W drugiej klasie liceum… rany…

– Na rynku modowym trwa obecnie mały wyścig – odezwał się Adrien.

– Wyścig?

– Wszyscy szukają nowych talentów. Każdy chce być tym, kto odkrył kogoś wybitnego, no i rzecz jasna mieć tego kogoś po swojej stronie. Dlatego mój ojciec prawie z marszu chciałby cię zatrudnić. Chyba jesteś tym nowym talentem. – Mrugnął do niej porozumiewawczo, przez co na jej policzki wpłynął rumieniec. 

– Aż tak, że próbują zwerbować licealistów? – wtrąciła się Alya ze zdziwieniem.

– Wiesz, im wcześniej zaczną, tym lepiej – odpowiedziała Chloé, znów z nosem w ekranie swojego telefonu. – W tej branży wiek nie ma znaczenia, liczy się tylko talent. A nawet im młodsi, tym lepiej, wychodzą wtedy na większych geniuszy.

Alya uniosła brwi, ale nic nie odpowiedziała. Zaskoczyło ją nieco, że córka burmistrza powiedziała coś tak sensownego, ale szybko sobie przypomniała, że jej matka jest przecież krytykiem modowym. Audrey na pewno też brała udział w tym wyścigu.

– Cóż, dla Mari to tylko wielka szansa – zauważyła w końcu. – Może nawet nie będziesz musiała kończyć szkoły! Pan Agreste zobaczy twój geniusz i od razu zatrudni cię na stałe!

Cała grupka wybuchnęła śmiechem. Snując podobne teorie, pozbierali swoje rzeczy i wyszli ze szkoły. Padła propozycja, żeby uczcić wygraną Marinette jakimś niewielkim przyjęciem, lecz ona zdecydowanie stwierdziła, że wolałaby to odłożyć na później. Chciała najpierw trochę odreagować emocje, przetrawić to wszystko i odpocząć.   

Przyjaciele więc pożegnali się na rozwidleniu i udali do swoich domów.

* * *

Loki w kolorze ciemnego blondu powiewały na wietrze, gdy wysoka dziewczyna w okularach z grubymi szkłami przedzierała się przez tłumy na chodniku. Nie zwracała uwagi na oburzenie potrącanych osób, po prostu parła naprzód, nie chcąc już słyszeć nikogo i niczego. Widok przesłaniały jej płynące z oczu łzy, więc nie wiedziała też, dokąd zmierza. Tylko biegła, byle dalej, byle zostać sama gdzieś, gdzie nie dosięgną jej szyderstwa innych.

Gdzie nic jej nie dosięgnie.

Zagłębiwszy się w cień rzucany przez stojące blisko siebie budynki, myślała, że właśnie takie miejsce znalazła. Oparła się plecami o ceglaną ścianę i zjechała po niej, aż przykucnęła całkiem, i ukryła twarz w dłoniach. Ciałem wstrząsnął szloch, odgłos wydał się nienaturalnie głośny w cichej okolicy. Zajęta płaczem, nie zauważyła, że ma gościa. Motyl z czarnymi, błyszczącymi fioletem skrzydłami wleciał do uliczki, zatoczył pętlę nad głową dziewczyny, a potem wniknął w spinkę, teraz ledwo trzymającą się na jej włosach. Spinka przybrała ten sam kolor co akuma. 

W głowie dziewczyny odezwał się głos:

– Potraktowano cię niesprawiedliwie – powiedział. – Nie zrobiłaś przecież nic złego, chciałaś tylko podzielić się swoją pasją, ale nikt tego nie docenił, prawda?

– P-prawda – odparła trochę drżąco, lecz łzy powoli przestawały płynąć. – Nikt nie docenił… 

– Nie martw się, to koniec twoich problemów – oznajmił. – Ariadno, ja jestem Władca Ciem. Daję ci władzę nad nićmi, które tak uwielbiasz, abyś za ich pomocą mogła pokazać, że ci głupcy popełnili błąd, nie doceniając cię. W zamian żądam tylko jednego. Musisz przynieść mi Miracula Biedronki i Czarnego Kota.

Na jej obliczu odbiła się determinacja. 

– Zgoda, Władco Ciem.

Otoczyła ją ciemnofioletowa mgła, a gdy opadła, po tamtej wystraszonej, nieporadnej dziewczynie nie pozostał ślad. Zmieniła się nie do poznania. Dotychczasowe ubrania zastąpiła długa do ziemi, śnieżnobiała suknia bogini greckiej, z długą peleryną w takim samym kolorze, przytwierdzoną do reszty złotymi sprzączkami. Okulary zniknęły, a na jej twarzy pojawiło się mnóstwo nieokreślonych wzorów, które wyglądały, jakby ktoś namalował je czarną i złotą farbą. Włosy spięły się w misterny kok, z wieloma pasemkami zwisającymi luźno z tyłu i po bokach twarzy, jednak nie było w nich żadnych wsuwek ani gumek, zupełnie jakby fryzura trzymała się sama. Jedynie po lewej stronie głowy widniała złota spinka – to w nią wniknęła akuma. 

Dookoła Ariadny niczym węże wiły się złote nici, oplatając jej ręce i nogi, sunąc po nich powolutku, jakby chciały pochwycić ją całą. Dziewczyna bez słowa podążyła przed siebie, odtrącając każdego, kto stanął jej na drodze. Trudno było określić, dokąd właściwie zmierza, lecz wszystko wskazywało na to, że kieruje się w stronę hotelu Le Grand Paris.

A w każdym razie tak właśnie pomyślał Kameleon, który siedząc na dachu umiejscowionej nieopodal kamienicy, obserwował Ariadnę. Nie miał zamiaru jej atakować ani w żaden sposób powstrzymywać. Uważał, że najprostszym sposobem, by poznać możliwości złoczyńcy, jest po prostu pozwolić mu trochę narozrabiać.

Już miał pójść za nią, gdy nagle zatrzymał się, słysząc jakiś ruch za sobą.

– Szybki jesteś jak na gada – stwierdził Czarny Kot, opierając się na swoim kiju. 

Kameleon zerknął na niego kątem oka.

– Ile to minęło? – zastanowił się, mając na myśli ich ostatnie spotkanie. – Dwa tygodnie? Więcej? – Zmrużył oczy. – Ilu ludziom zdążyłeś przynieść pecha?  

– Tobie mogę przynieść nawet w tej chwili – odparł Czarny Kot, a w jego oczach pojawił się niebezpieczny błysk.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, aż wreszcie Kameleon odpuścił i uśmiechnął się lekko.

– Nie denerwuj się, żartowałem przecież.

Kot nie odpowiedział. Kameleon był chyba ostatnią osobą, z którą chciał żartować. Mimo to podszedł do niego, bo w miejscu, w którym akurat stał, miał najlepszy widok na okolicę. 

Obecnie zupełnie pustą okolicę.

– Zgubiliśmy ją – stwierdził oczywistość Kameleon.

– Nie zauważyłem, wiesz? – odpowiedział sarkastycznie, po czym nie zwracając na niego większej uwagi, przeskoczył na następny dach i pognał w stronę, w którą wcześniej zmierzała Ariadna. 

Kameleon nie zamierzał go zatrzymywać, po prostu pobiegł za nim. Przemierzyli kilkanaście ulic, aż dotarli do zamieszania na środku drogi. Złote nici Ariadny właśnie usiłowały wedrzeć się do wnętrza lśniącej, czarnej limuzyny, obecnie pozamykanej na cztery spusty. Dookoła niej skakały już trzy superbohaterki – Biedronka i Lisice – lecz Ariadna zdawała się tym kompletnie niewzruszona. Każdy atak, każde uderzenie blokowały cienkie sznureczki, nieustannie wijące się wokół niej. Jak na coś tak małego były zaskakująco wytrzymałe. Kameleon zatrzymał się i obserwował dokładnie, co dzieje się w dole. Czarny Kot, choć próbował go ignorować, stanął również.

– Będziesz się tak gapił? – spytał.

– Robię rozeznanie – odparł. 

Czarny Kot miał nadzieję, że jeszcze coś powie, lecz on zamilkł.

– Dziewczyna się wkurzyła, bo Audrey Bourgeois skrytykowała ją przy wszystkich na konkursie modowym. – Chłopak zniecierpliwił się nieco, ale uznał również, że to dobra okazja, by pokazać Kameleonowi, że wie więcej od niego. Na jego twarz wpłynął zadowolony uśmiech, kiedy dodał: – Coś jeszcze musisz wiedzieć?  

Po jego minie Czarny Kot zorientował się, że coś mu przyszło do głowy, jednak Kameleon najwyraźniej nie miał zamiaru dzielić się z nim swoimi planami. Zamiast tego pobiegł dalej, równolegle do jezdni, na której trwała walka, jak gdyby zamierzał się tak po prostu oddalić.

– Hej, a ty niby dokąd?! – zawołał za nim Czarny Kot, nie do końca rozumiejąc.

– Chciałeś im pomóc, nie?! – odparł Kameleon, odwracając się na moment. Nie przestał jednak posuwać się naprzód. – Więc im pomóż!

Otworzył usta, lecz Kameleon zeskoczył już z dachu, przez co Kot stracił go z oczu. Zdał sobie sprawę, że bohater w zielonym kostiumie nie tylko zignorował jego pytanie, ale i odezwał się tak, jakby wydawał mu rozkaz. Czarny Kot i tak zamierzał dołączyć do potyczki, więc nie ociągając się, zrobił to, lecz bynajmniej nie dlatego, że tak właśnie powiedział Kameleon. W przeciwieństwie do niego nie zamierzał zostawić Biedronki samej.

Zeskoczył na ulicę i żeby zrobić dobre wejście, wpadł między Biedronkę i Ariadnę, by obronić tę pierwszą przed atakiem nici. Wiedział dobrze, że by sobie poradziła, ale uważał, że to przecież nie zwalnia go z pomagania jej. 

– Cześć, Kropeczko! – przywitał się ze swoim nieodłącznym uśmiechem. – Jak tam dzionek?

– Pracowity – wtrąciła się Liszka, po czym razem z siostrą powróciły do zasypywania Ariadny gradem ciosów.

Biedronka nie zwróciła na nie uwagi. 

– Nie mam czasu na pogaduszki! – odburknęła. – Ledwo dajemy radę!

– Jak to? – zdziwił się Kot. – Radzisz sobie świetnie!

– Uważaj! 

Nić pomknęła w ich stronę, a była tak sztywna, że nie zdziwiłoby ich, gdyby miała równie ostre zakończenie co igła. Woleli tego nie sprawdzać, więc odskoczyli od siebie. Biedronka wylądowała na chodniku po drugiej stronie, Czarny Kot na dachu limuzyny. Przy wyjeździe i wjeździe na drogę ustawiły się Lisice. Ariadna znalazła się wewnątrz ich prowizorycznego kręgu. Czarny Kot zmarszczył brwi, gdy usłyszał jakiś hałas. Zerknął za siebie i ujrzał Kameleona chowającego się po drugiej stronie samochodu. Bohater przyłożył palec do ust, żeby dać mu znać, by go nie zdradził, a następnie cicho zapukał w szybę. Kiedy drzwi otworzyły się, wyciągnął ze środka nikogo innego jak Audrey Bourgeois, po czym zaczął się po cichu oddalać razem z nią. 

Czarny Kot nagle zrozumiał – to na nią polowała Ariadna, a w ten sposób Kameleon wyprowadził ją z pola walki. Mogło dać im to pewną przewagę.

– Posłuchaj mnie, Ariadno! – zawołała Biedronka tonem, którym zwykle próbowała wbić złoczyńcom nieco rozumu do głowy. – To nie jest rozwiązanie. Pani Bourgeois upokorzyła cię i masz rację, że na to nie zasłużyłaś. Ale to jeszcze nie powód, by niszczyć wszystko na swojej drodze i robić krzywdę innym!

– Jesteś zbyt szlachetna, Biedronko. – Głos Ariadny poniósł się echem po pustej okolicy. Delikatny ton zdawał się dochodzić zewsząd, co było o tyle dziwne, że dziewczyna nie poruszyła ustami. Wpatrywała się w nich nieprzerwanie czarnymi jak noc oczami, jednak jej twarz ani drgnęła. Mimo to głos rozległ się ponownie i niewątpliwie należał do niej. – Powinnaś już wiedzieć, że ludzie mają tylko to, co sami sobie zdobędą. Jeśli chcę, by ktoś mnie szanował, muszę go do tego szacunku zmusić.

– W taki sposób?!

– Nieważne, w jaki sposób. 

– Otóż ważne! – Biedronka machnęła ręką. – Rozejrzyj się! To, czym darzą cię teraz ludzie, to nie szacunek! To strach!

– To nieważne. – Jej oczy wciąż były tak samo puste. – Chcę tylko, żeby Audrey Bourgeois przekonała się, kogo nie doceniła. Udowodnię jej, że myliła się co do mnie. Zapłaci za to, co zrobiła. 

Biedronka wzięła głębszy oddech, żeby się sprzeciwić, lecz Ariadna ją uprzedziła.

– Nie próbuj mnie przekonywać, żebym była ponad to, Biedronko – tak jak poprzednio jej usta nie poruszyły się – bo ci się nie uda. Poddajcie się, a nie zrobię wam krzywdy. Oddajcie mi miracula i Audrey Bourgeois, a nikomu już nic się nie stanie.

– Brzmi trochę niesprawiedliwie – wtrącił się Czarny Kot, który przysiadł sobie na dachu limuzyny. – Chcesz dwóch rzeczy w zamian za jedną. 

Ariadna uniosła dumnie podbródek.

– Nie znajdujecie się w sytuacji sprzyjającej stawianiu warunków – powiedziała. – Mam w garści całe miasto. Na jeden mój znak moje nici zniszczą wszystko i uwiężą każdego. Chcecie temu zapobiec czy nie?

– Może wymienimy się inaczej? – kontynuował Czarny Kot, niespecjalnie przejąwszy się jej słowami. – Oddamy ci Audrey Bourgeois w zamian za spinkę.

– Co?! – krzyknęła Biedronka.

– Nie żartuj sobie ze mnie. – Ariadna patrzyła na niego beznamiętnie. – Naprawdę myślisz, że zgodzę się na coś takiego?

– Wiesz, jesteśmy teraz trochę w kropce, bo nasze warunki są sprzeczne. Ja daję ci tylko propozycję wyjścia z sytuacji, radę… – Uśmiechnął się dziko. – Taką, wiesz… nić Ariadny. 

Dziewczyna wciąż pozostawała niewzruszona, lecz dało się wyczuć otaczającą ją jakąś mroczną aurę. Jakby duszona gdzieś głęboko złość uwolniła się w postaci ciężkiego powietrza, którym nie sposób oddychać. Lisice wymieniły spojrzenia. Już dawno chciały zaatakować, lecz jak dotąd powstrzymywał je niemy zakaz Biedronki. Teraz uznały, że mogą wreszcie wkroczyć do akcji.

Zaatakowały równocześnie z dwóch stron. Jak gdyby czytały sobie w myślach, uderzyły – Biała Lisica sztywną skakanką jak kijem celowała w głowę, Liszka zaś przykucnęła szybko i usiłowała podciąć ją nogą z drugiej strony. Zanim jednak którakolwiek z nich dosięgnęła celu, zablokowały je złote nici i zaczęły oplatać ich kończyny, ciasno i w mgnieniu oka. Bliźniaczki nie zdołały się wyrwać. Cieniutkie linki powoli odbierały im czucie. Były w pułapce. 

Biedronka i Czarny Kot obrali więc za cel złote nici. Ariadna jednak miała ich w zanadrzu znacznie więcej i zanim się obejrzeli, odpierali ataki, lecz ani trochę nie zbliżyli się do sióstr, które bezskutecznie szarpały się na wszystkie strony. Obie już myślały, że nie dadzą rady i za chwilę będą mogły się pożegnać, Axelle ze swoją ręką, Vi z nogą, ale wtem nici pociągnęły je, wzięły zamach, a następnie wyrzuciły na znaczną odległość, daleko w górę i w przeciwne strony. Ich krzyki zniknęły w oddali.

Pozostała dwójka na moment oderwała się od walki i odprowadziła je wzrokiem. Przeszło im przez myśl, że powinni jakoś pomóc bliźniaczkom, ale Ariadna skutecznie powstrzymywała ich w miejscu. Nici atakowały bez ustanku, najwyraźniej dążąc do oplecenia bohaterów, tak jak dopiero co miało to miejsce z Lisicami, musieli więc zachować ogromną ostrożność. Wystarczyłoby, że straciliby z oczu choćby jedno włókno i mogło się to dla nich skończyć tragicznie. Ariadna bowiem nie zamierzała się ograniczać, choć nie było po niej tego widać. Najwyraźniej stwierdziła, że Biedronka i Kot są na tyle zajęci, że już jej nie przeszkodzą, toteż podeszła do pozostawionej na środku drogi limuzyny. Posłała jedną nić, żeby ta wśliznęła się przez szparę i otworzyła dla niej drzwi od wewnątrz. W środku jednak nie znalazła tego, czego oczekiwała. Aura wokół niej zawrzała od gniewu.

– Przeklęci bohaterowie! – syknęła. – Bourgeois zniknęła!

– Nie unoś się, Ariadno. – W jej głowie rozbrzmiał spokojny głos Władcy Ciem. – Znajdziesz ją później, jak już pokażesz im, że niesłusznie weszli ci w drogę. Miracula, Ariadno. Masz ich w garści, odbierz im je!

Dziewczyna nie musiała się nawet odwracać, żeby wiedzieć, że ktoś szykuje na nią atak od tyłu. Uchyliła się w bok, a Koci Kij uderzył w karoserię, tym samym żłobiąc w niej całkiem spore wgniecenie.

– Masz oczy dookoła głowy, czy co?! 

– Jakbyś zgadł. 

Znalazł się na tyle blisko niej, że nici sięgnęły go bez problemu. 

No tak! – zorientowała się Biedronka, wciąż odbijając włóczki tarczą z jojo. – Najwyraźniej jakoś wyczuwa otoczenie za pomocą tych nici.

Nie wiedziała tylko, co mogłaby w tamtej chwili zrobić z tą informacją. Musiała się dostać do spinki, a sytuacja obecnie była dość skomplikowana. Lisice na razie zostały wyeliminowane z potyczki, ona nie miała nawet czasu na oddech, Czarny Kot mógł za moment podzielić los bliźniaczek, a Kameleona nie było nigdzie widać.

Pozostało im trzymać się i czekać na łut szczęścia.

Rozdział XIV. To będzie nasz sekret

Choć nici oplatały go dość boleśnie, Czarny Kot nie zamierzał stać w miejscu. Zaczął odsuwać się od Ariadny, która nie poruszyła się ani o centymetr. Stała spokojnie i obojętnie próbowała przyciągnąć go do siebie za pomocą cieniutkich złotych więzów, jednak on nie dawał za wygraną. Ciągnął i szarpał, obchodząc powoli dookoła czarną limuzynę. Oblicze Ariadny nie zdradzało niczego, lecz gdy znów się odezwała, w jej głosie zabrzmiało zirytowanie i niecierpliwość.

– Co ty wyprawiasz? – syknęła. – Nie dasz rady rozerwać tych nici, niepotrzebnie się męczysz. Oddaj mi miraculum.

– Skąd w ogóle… – wystękał, idąc dalej, krok po kroku. Linki wrzynały mu się w ciało, miał wrażenie, że zaraz przebiją się przez jego kostium – …pomysł, że… – obszedł samochód dookoła, a na jego twarz wpłynął zmęczony uśmiech – …chcę je rozerwać? 

 Jednym szybkim susem, którego wykonanie w takich warunkach nie było wcale łatwe, minął Ariadnę i z całą siłą oparł się z powrotem o samochód. Nici ciągnące się za Czarnym Kotem, napięte już do granic możliwości, przygwoździły dziewczynę do karoserii.  

– Mam ją! – zawołał. 

Rzeczywiście, znalazła się w pułapce. Żeby się uwolnić, musiałaby odwołać atak, a to oznaczałoby wypuszczenie Kota, którego przecież trzymała już w garści. Nie miała jednak dużo czasu na myślenie, bo nagle na dachu auta pojawił się Kameleon. Gdyby nie usłyszała go za sobą, z pewnością pozbawiłby ją spinki – nawet nie musiał używać Kamuflażu, bowiem Ariadna była zwrócona do niego tyłem. Dźwięk jednak zaalarmował ją i nie zastanawiając się dłużej, zwolniła nici, po czym szybko znalazła się po drugiej stronie ulicy. Czarny Kot odetchnął z ulgą, kiedy więzi poluzowały się, by następnie opaść zupełnie. Dziewczyna jednak zachowała na tyle koncentracji, że atak na Biedronkę nie ustał. Wciąż odbijała ciosy wijących się nici, które narzucały jej wręcz mordercze tempo.

– I wyplątaliśmy się z tej głupiej sytuacji – skwitował Czarny Kot, ale zaraz potem spojrzał na Kameleona z gniewnym błyskiem w oku. – Miałeś ją na wyciągnięcie ręki!

Kameleon nie zaszczycił go odpowiedzią.

– Powinniśmy chyba skupić się na walce – stwierdził zamiast tego. – Musimy odebrać jej spinkę.

– Po nitce do kłębka, co, geniuszu?

– Przestańcie się kłócić! – wrzasnęła Biedronka. – I to nie jest czas na żarty!

Nie trzeba było im dwa razy powtarzać. Choć wciąż nieprzychylni sobie, zaatakowali razem. Ariadna przeszła do obrony, wznosząc wokół siebie pleciony mur. Usiłowali zajść ją z innej strony, lecz reagowała bezbłędnie na każdą próbę uderzenia. Nie mieli szans jej dosięgnąć. Ona jednak bardziej niż ich pokonać chciała teraz odciągnąć ich uwagę. Biedronka bowiem przestawała już nadążać, zaczynała popełniać błędy. Podczas gdy Kameleon i Czarny Kot byli zajęci potyczką, Ariadna powoli zbliżała swoje nici do Biedronki. Złote sznureczki sunęły po asfalcie, zupełnie bezgłośne, przez nikogo niezauważone. Superbohaterka w pierwszej chwili nawet nie zorientowała się, co się dzieje. Nie poczuła nic, zbyt pochłonięta atakiem od frontu. Nici tymczasem wolno wspinały się po jej nogach, brnąc coraz wyżej i wyżej… 

Dotarło do niej, że dała się złapać w pułapkę, dopiero kiedy owinęły się wokół jej szyi, niemal momentalnie odcinając dopływ tlenu. Biedronka odruchowo sięgnęła do nici, usiłując wepchnąć palce między nie a swoją skórę. Nic z tego, włókna przylgnęły do niej tak mocno, że nie sposób było je jakkolwiek poruszyć. Wypuściła jojo z ręki. Zaczęła się dusić.

Pozostała dwójka, skupiona na odpieraniu ataków i zbliżeniu się do Ariadny nie od razu to zauważyła. Kameleon jednak dostrzegł kątem oka, że ruch, jaki wcześniej tam widział, nagle ustał. Zerknął ku dziewczynie, a w jego oczach odbił się autentyczny strach.

– Biedronko!

Natychmiast wysupłał się stamtąd i podbiegł do niej. Biedronka w tym czasie zaczęła już odpływać. Osunęła się na kolana i jakimś ostatnim skrawkiem woli zatrzymała się na chwilę w tej pozycji. Kameleon złapał ją, nim upadła. 

– Przynieś mi jej miraculum, to ją wypuszczę – rozległo się zewsząd. 

On jednak ani myślał się zgodzić. Złapał swoją kotwiczkę i jednym z jej czterech ostrych haków zaczął piłować więżące Biedronkę nici. Starał się to robić ostrożnie, żeby jej nie skrzywdzić przy okazji, jednak przy tak mocnym uścisku nie było to łatwe. Włókna na szczęście nie stawiały zbyt wielkiego oporu, a ich cienkość działa zdecydowanie na jego korzyść. Po kilku sekundach Biedronka mogła znów oddychać. Kameleon nie chcąc ryzykować, szybko zabrał ją ze sobą jak najdalej od Ariadny. Czarny Kot na chwilę został sam, jednak w oddali dało się już widzieć zbliżające do pola bitwy Lisice, więc nie musiał się martwić, że nie da rady zatrzymać złoczyńcy w pojedynkę. 

Odskoczył, by zamienić z nimi kilka słów, które w założeniu miały stanowić jakiś plan działania. Potem cała trójka rzuciła się na Ariadnę, jakby ów plan sprowadzał się jedynie do jednego prostego: „atakować!”. 

Kameleon wykorzystał ten czas, żeby posadzić Biedronkę pod ścianą budynku znajdującego się w bezpiecznej odległości od obecnego położenia Ariadny. Obserwował ją, w milczeniu czekając, aż dojdzie do siebie. Wreszcie jej oddech unormował się, a ona sama zdawała się zupełnie przytomna, choć zdecydowanie nie była cała i zdrowa. Przełknęła ślinę i skrzywiła się. Złapała się jedną dłonią za gardło.

– Wszystko w porządku? – zapytał Kameleon, podając jej jojo, które również zabrał z ulicy.

Odchrząknęła.

– Tak… – odparła ledwo, głos miała zachrypnięty. Wcale nie zabrzmiało to przekonująco. Odkaszlnęła.

– Myślę, że nie powinnaś tam wracać.

Spojrzała na niego gniewnie, więc dodał:

– Przynajmniej na razie. Odzyskaj trochę sił. 

– Ale… – zaczęła, lecz szybko przerwała.

– Nie mów za dużo.

– Bliżej… – szepnęła. – Musimy bliżej…

Zrozumiał, co miała na myśli. Chciała widzieć, jak przebiega walka, żeby w razie czego mogła jakoś pomóc. 

– Tylko nie wychylaj się – poprosił, po czym znów wziął ją w ramiona i razem wrócili na ulicę, gdzie toczyła się walka. 

Najwyraźniej Czarnemu Kotu i Lisicom nie udało się jak dotąd przechylić szali zwycięstwa na stronę superbohaterów, lecz i Ariadna nie zdobyła przewagi pod ich nieobecność. Siły jak na razie wydawały się dość wyrównane, więc Kameleon postanowił trochę dołożyć od siebie, by nieco zaburzyć tę równowagę. Zanim skoczył, spojrzał Biedronce poważnie w oczy, ona jednak nie zamierzała się mu sprzeciwiać. Skinęła głową i, kiedy ruszył, posłusznie została na dachu, śledząc wszystko dokładnie wzrokiem.

Nagle jednak w dole się zakotłowało. Widok dwojga brakujących dotychczas bohaterów – a co za tym idzie, całej grupy w pełnym składzie – podziałał na Ariadnę jak płachta na byka. Mimo że jej twarz pozostawała niewzruszona, dało się to wyczuć w otaczającej ją aurze. W powietrzu zrobiło się jakby gęściej. 

Wszystkie nici niespodziewanie zaczęły się cofać, powracając do wydającej im rozkazy właścicielki. Czarny Kot i Kameleon przezornie nie ruszyli się z miejsc, wyczuwając jakąś nową sztuczkę, jednak Lisice uznały to za świetną okazję do ataku. Chciały odpłacić jej za to, jak je wcześniej potraktowała, więc bez żadnego pomyślunku rzuciły się na nią. Nawet nie przyszło im do głowy, by spróbować odebrać złoczyńcy zaakumowany przedmiot. 

Wyskoczyły, obie atakując od frontu. Nie zdążyły nawet krzyknąć.

Wszystkie nici zebrane wokół Ariadny otoczyły ją, tworząc złoty kokon. Mogłoby się wydawać, że to pewien rodzaj obrony, tarcza chroniąca ją ze wszystkich stron, lecz w istocie było zgoła inaczej. Otoczka rozbłysła jaskrawym światłem, a potem w okamgnieniu rozpadła się znów na pojedyncze nitki, które pomknęły jednocześnie we wszystkie strony, wbijając się we wszystko na swojej drodze. Bliźniaczki w ostatniej chwili utworzyły tarcze ze swoich broni, jednak to pozwoliło im uniknąć jedynie podziurawienia. Ariadna z łatwością pochwyciła je obie w swoje lśniące więzy, tak że zawisły nad ziemią dokładnie w tym samym miejscu, w którym były w momencie uderzenia. 

Czarny Kot i Kameleon schowali się w porę, więc teraz wyjrzeli niepewnie ze swoich kryjówek. Większość ściany stojącego za Ariadną budynku przypominała teraz sito z bardzo drobnymi dziurkami. Siostry wpatrywały się w to z przerażeniem. Pół sekundy spóźnienia i one mogły teraz tak wyglądać.

– Mało brakowało… – sapnęła Vi. 

– Aha… – zgodziła się Axelle. Nie była w stanie wykrztusić nic więcej.

– Tym razem to koniec – oznajmiła Ariadna. Ponownie zaczęła zbierać nici dookoła siebie, one zaś znów stworzyły kokon, lecz tym razem niepełny, tak żeby dało się widzieć jej twarz. – Następny taki atak sprawi, że z waszych przyjaciółek nic nie zostanie. Biedronko i Czarny Kocie, oddajcie mi miracula teraz, bo za moment będzie już za późno.

Biedronka nie zamierzała biernie się temu przyglądać – tak samo jak nie zamierzała oddawać komukolwiek swojego miraculum. Zebrała w sobie wszystkie siły i wyrzuciwszy jojo w górę, wykrzyknęła ochryple:

– Szczęśliwy Traf!

Na jej wyciągnięte dłonie spadła szklanka z całkiem grubym dnem. Zdobiły ją dwa czerwone paski w czarne kropki. Zmarszczyła brwi, lecz nie traciła czasu na narzekanie na to, po co jej w tej chwili szklanka. Zamiast tego rozejrzała się od razu w poszukiwaniu jakiegoś wyjścia z sytuacji. A musiała się spieszyć, bowiem Ariadna nie była szczególnie cierpliwym złoczyńcą. Błądziła wzrokiem po okolicy, aż wreszcie w oczy rzuciły jej się nici, na których wisiały bliźniaczki, szklanka i promienie słoneczne.

Wiedziała już, co ma robić. 

Uniosła naczynie tak, żeby przechodzące przez nie słońce padało na linkę. Zaczęło się z niej dymić.

Odchrząknęła znów, żeby przygotować gardło do krzyku.

– Czarny Kocie! – zawołała. – Uwolnij drugą!

Od budynków odbiło się echem  westchnięcie, najwyraźniej wydała je z siebie Ariadna. Nie miała zamiaru czekać. Powoli domknęła kokon. 

– Kotaklizm! 

W tym czasie Kot dotknął prawą dłonią więzów ściskających Białą Lisicę, a niemal w tym samym momencie linki, na których wisiała Liszka, przepaliły się i oplatające ją końcówki opadły bezwładnie, gdy straciły połączenie z resztą. Ledwie się ulotnili, a Ariadna ponowiła swój niszczycielski atak. Gdy pył opadł, ulica była pusta – ani śladu po superbohaterach. Wykorzystali oni tę chwilę, by dostać się do Biedronki, która najwyraźniej zdążyła wymyślić jakiś plan.

– Lisice – powiedziała wciąż cicho, ograniczając się tylko do koniecznych słów. – Wasze moce?

– Moce? – powtórzyła Axelle i wymieniła spojrzenia z Vi. – W skrócie to lód i ogień.

Biedronka uśmiechnęła się słysząc to. Mogli to wykorzystać. Musiała jednak im to opowiedzieć. Przeszła do szeptu, by nie nadwyrężać gardła.

– Ariadna w jakiś sposób wyczuwa otoczenie za pomocą tych nici. Dlatego nie da się jej trafić z zaskoczenia. 

– Więc jak mamy ją pokonać? – zastanowił się Czarny Kot.

– Musimy ograniczyć widoczność. 

– Dwie sprawy – odezwała się Liszka. – Pierwsza: jak niby chcesz to zrobić? A druga… przecież my też wtedy nie będziemy nic widzieć.

– Wy się tym zajmiecie – odszepnęła Biedronka, patrząc na Lisice. – Ogień i lód powinny załatwić sprawę. Wtedy ja, Kot i Kameleon będziemy musieli zaatakować trochę na oślep, ale przynajmniej będziemy w tej samej sytuacji co ona. Nie będzie miała przewagi widzenia wszystkiego dookoła. Wtedy któreś z nas na pewno da radę zdobyć spinkę.

– Jak zwykle genialna – uznał Czarny Kot, puszczając jej oczko, jednak nie zareagowała. Spojrzała za to na Kameleona, jakby szukała u niego potwierdzenia.

Bohater skinął głową. 

– Więc ruszamy – zarządziła i cała trójka rozproszyła się, zostawiając Lisice same na dachu.

Obie patrzyły w przestrzeń, najwyraźniej myśląc na tym wszystkim. Były dość podekscytowane, bo to pierwszy raz, kiedy użyją swoich supermocy, a nie mogły się doczekać tego momentu. Z drugiej jednak strony Biedronka zdawała się pokładać w nich dość spore nadzieje, a one nie miały pewności, czego właściwie od nich oczekuje. Mają ograniczyć widoczność. Ale jak?

Wzruszyły ramionami, ale nie zwlekały z wypróbowaniem swoich mocy.

Obie zacisnęły pięści i skrzyżowały ręce przed sobą, nieco poniżej twarzy. 

– Polarny Lód! – krzyknęła Biała Lisica. W jej dłoniach pojawił się łuk, na plecach zaś kołczan wypełniony pięcioma strzałami. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że wszystko zostało wykonane z lodu. Z lodu, który nie tylko się nie topił, ale i w żaden sposób nie ziębił Axelle.

Liszka, idąc za przykładem siostry, zawołała:

– Rudy Płomień! 

Pomiędzy palcami obu dłoni pojawiły się płonące żywym ogniem shurikeny – dwa w jednej ręce, trzy w drugiej. Płomienie lizały jej kostium, lecz ten nie zajął się, a ona nawet nie czuła, że właśnie trzyma coś, co się pali. Wrażenie było niesamowite.

– Łał… – westchnęła. – Trochę jak przeciwieństwa, co nie? 

– Czy ja wiem? Do ognia to chyba bardziej woda… 

I nagle je olśniło. 

– Jak się to połączy, stworzy się para… 

Spojrzały po sobie z determinacją i przyjęły pozycje na krawędzi dachu. Szukały wzrokiem miejsca, które nadawałoby się na cel, aż wreszcie dostrzegły pokrywę kanałową, znajdującą się zaledwie parę kroków od Ariadny.

– Walimy w studzienki! – powiedziała Axelle.

Przygotowały się, po czym uderzyły równocześnie, mimo że nie dawały sobie żadnych znaków. Lodowa strzała zetknęła się z dwoma shurikenami jeszcze nad ziemią, wzbijając powietrze kłęby nieprzeniknionej pary. Biała Lisica szybko posłała tam kolejny pocisk, po czym obie uderzyły w studzienkę po przeciwnej stronie. Teraz opary naparły na Ariadnę z dwóch kierunków, a reszta bohaterów przystąpiła do ataku. Bliźniaczki już upatrzyły sobie kolejny kanał, żeby pozbyć się do końca amunicji, jednak ktoś zatrzymał Axelle, zanim wystrzeliła. 

– Co jest? – Vi zdążyła wyrzucić swój pocisk. Zmarszczyła brwi, patrząc na Kameleona. – Co ci odbiło?

– Lepiej celuj tam – odparł, wskazując na kłębowisko. Para już przerzedzała się i dało się zobaczyć skrawek białej sukni Ariadny. Właśnie tam Kameleon kazał jej wystrzelić. Zrozumiała, o co mu chodzi, więc bez oporów naciągnęła cięciwę i wystrzeliła.

Strzała trafiła dokładnie w miejsce, w które miała trafić – pod stopy Ariadny. Lód pokrył jej nogi, unieruchamiając ją tam, gdzie stała. Nici wokół niej zafalowały wściekle i rzuciły się do lodowej pułapki, by uwolnić swoją panią. 

Kameleon zeskoczył z dachu.

– Kamuflaż – szepnął w locie i zniknął, nim jego stopy dotknęły bruku. Niewidzialny dla morderczych nici podszedł do Ariadny na tyle blisko, by bez żadnego kłopotu zdjąć jej spinkę z włosów. 

Moment później Biedronka już miała ją w dłoniach.

– Nie! – wrzasnęła Ariadna, gdy zorientowała się, co właśnie się wydarzyło. Jej usta tak jak poprzednio nie poruszyły się, lecz tym razem w jak dotąd pustych, czarnych oczach odbił się strach.

– Rusz się, Ariadno! – warknął w jej głowie Władca Ciem, lecz było już za późno.

Biedronka zniszczyła spinkę, rozbijając ją o pobliską murowaną ścianę. Gdy ze środka wyfrunęła akuma, oczyściła ją w mgnieniu oka. Pożegnawszy białego motyla, wyrzuciła w górę szklankę, którą miała przymocowaną do pasa.

– Niezwykła Biedronka! – Ostatni raz musiała wysilić struny głosowe, bo supermoc moment później przywróciła wszystko, w tym jej gardło, do stanu sprzed potyczki.

Bohaterowie odetchnęli z ulgą.

– Proszę, to chyba twoje – powiedziała Biedronka, oddając dziewczynie spinkę. 

Ariadna stała się na powrót tą wystraszoną osobą z zakręconymi włosami i grubymi szkłami okularów, które powiększały jej oczy niemal dwukrotnie. Przyjęła ozdóbkę w milczeniu. 

– Co się stało? – spytała.

– Opętał cię Władca Ciem… – Biedronka zaczęła jej opowiadać, a w tym czasie reszta grupki zebrała się wokoło.

Czarnemu Kotu zostało najmniej czasu, więc szybko się ulotnił. Uśmiechnął się miło do dziewcząt, Kameleonowi zaś posłał zimne spojrzenie, którym ten zbytnio się nie przejął. Sam również poszedł doładować baterie, a zaraz za nim uciekły Lisice, twierdząc, że bardzo im się dokądś spieszy. 

Biedronka nie zatrzymywała nikogo. 

W końcu sama powróciła na dach. Zostały jej tylko trzy minuty, lecz nie spieszyła się. Odprowadziła dziewczynę wzrokiem, kiedy ta odchodziła w sobie tylko znanym kierunku.

– Nie masz może ochoty się przejść? – Usłyszała za sobą. Drgnęła, ale nie dała po sobie poznać, że nieco się wystraszyła. Odwróciła się powoli.

– Kameleon – zauważyła. – Co tu robisz?

Wzruszył ramionami. 

– Nakarmiłem kwami, pomyślałem, że wrócę… Chciałbym zamienić słówko lub dwa, jeśli nie masz nic przeciwko. – Wyciągnął ku niej dłoń.

Ten gest z jego strony wydał jej się dziwnie znajomy, choć nie przypominała sobie, by kiedykolwiek wcześniej tak robił. Zmarszczyła brwi. Poczuła delikatne ukłucie niepewności, lecz mimo to podała mu rękę. Uśmiechnął się kącikiem ust i pociągnął ją za sobą. 

Przemierzali Paryż tak, jak robili to zawsze – kołysząc się między zabudowaniami, przeskakując z jednego dachu na kolejny. Ona podążała za nim śmiało, ciekawa, dokąd ją prowadzi. On od czasu do czasu zerkał za siebie, a gdy jego szare oczy przypadkiem napotkały niebieskie, uśmiechał się delikatnie i odwracał wzrok, ponownie skupiając się na drodze. Słońce wisiało już po zachodniej stronie nieba, z każdą minutą zbliżając się do linii horyzontu. Cienie wydłużały się stopniowo i nie odstępowały pary bohaterów ani na krok, razem z nimi tańcząc na budynkach. Biedronka gnała za Kameleonem, nie chcąc spuszczać z niego wzroku, żeby go nie zgubić. Miała wrażenie, że brną tak w nieskończoność, choć w rzeczywistości minęła zaledwie minuta. Wiedziała to, bo gdy wylądowali, miraculum wydało ostrzegawczy dźwięk i zniknęła z niego kolejna kropka. Zostały dwie.

Rozejrzała się dookoła i ze zdziwieniem stwierdziła, że znajdują się w parku. Drzewa stawały się coraz ciemniejsze; trzymające się na gałęziach liście zmieniły już barwę na różne odcienie żółci i pomarańczu. Dookoła dało się słyszeć tylko ich cichy szum na wietrze oraz plusk wody z parkowej fontanny. Dopiero teraz Biedronka zwróciła uwagę, jak ładne jest to miejsce i jak w nim spokojnie. Mogłaby tam zostać…

Potrząsnęła głową. Dwie minuty to niewiele czasu. Odwróciła się do Kameleona, by zapytać go, po co właściwie tu przyszli, lecz gdy ujrzała nieodgadnioną minę, z jaką jej się przyglądał, zapomniała, co chciała powiedzieć.

– Ee… – zająknęła się, uciekając wzrokiem w bok. 

Na szczęście nie musiała się wysilać – Kameleon szybko przeszedł do rzeczy.

– Dlaczego pracujesz z Czarnym Kotem? – zapytał.

Zmarszczyła brwi.

– To mój przyjaciel, pomaga mi od zawsze… – odparła. Nie rozumiała, o co mu chodzi.

– Przepraszam cię.

– Za co? – zdumiała się Biedronka. – Nic złego przecież nie zrobiłeś…

– Ale po części z mojej winy zdarzyło się to, co się zdarzyło. Prawie zginęłaś. – Zamilkł, a ona nie wiedziała, co powiedzieć. – Po części – powtórzył. – Czarny Kot… chyba niewiele ci pomaga, mam rację? Więcej przeszkadza. Dziś zamiast ci pomóc, wolał się kłócić. 

Jakaś część Biedronki chciała oponować, ale inna – bardziej dominująca – zgodziła się w duchu z jego słowami. Dziewczyna nie odezwała się, lecz on wyczytał z jej oczu, że przyznaje mu rację. Podszedł bliżej.

Miała wrażenie, że odkąd pojawił się Kameleon, Czarny Kot zachowuje się inaczej. Czyżby zżerała go zazdrość? Ale o co? Kameleon przecież wcale nie sprawdzał się jako bohater lepiej od niego, według Biedronki ich umiejętności były dość porównywalne. Nie miał więc powodu czuć się wykluczony. Chyba że nie chodziło o to. Ale o co jeszcze mogło chodzić?

A może o nią? Czarny Kot od dawna utrzymywał, że jest w niej zakochany, a sama musiała przyznać, że spędza z Kameleonem dość sporo czasu. Czyżby uznał go za rywala na tym tle? Biedronce nijak to wszystko nie pasowało. Nie potrafiła tego jakoś sensownie połączyć. 

Zapikały kolczyki. Została już tylko minuta.

– Czarny Kot nie… – zaczęła, lecz w gruncie rzeczy nie miała pojęcia, co powiedzieć. – Nie wiem… – wydusiła po prostu. – Nie wiem, co o tym myśleć… 

 – Spokojnie – mruknął Kameleon łagodnie. – Nie musisz teraz. Nie przemęczaj się lepiej, dużo dziś przeszłaś. Ale… zastanów się nad tym. Zastanów się, czy on jest wart twojego zaufania. Bo… nie chcę wtrącać się między was, ale… jak na razie nie wygląda na to, by zasługiwał.

Zmarszczyła znów brwi. W jej głowie kłębiło się teraz milion różnych myśli. Której z nich się chwycić?

– Biedronko… – Wyciągnął dłoń ku jej twarzy, lecz odsunęła się.

– Zostało mi mało czasu – przypomniała sobie. – Muszę już iść, dokończymy tę rozmowę kiedy indziej.

Odwróciła się, żeby odejść. 

– Nie musimy niczego dokańczać – dobiegł ją głos Kameleona.

Nie zdążyła przejść nawet kilku kroków, gdy złapał ją za rękę. Stanowczym, ale delikatnym ruchem obrócił ją z powrotem do siebie, na tyle szybko, że jeśli nie chciała upaść, musiała pozwolić mu się złapać. Zanim zdołała jakoś zareagować, jego usta spotkały się z jej ustami.

Nic się nie zmieniło. Park wciąż był cichy i spokojny, słońce wciąż wisiało coraz niżej i niżej, a Paryż wciąż żył swoim nigdy niezamierającym życiem. Tylko oni pośród tego wszystkiego obejmowali się mocno i całowali powolutku, wcale nie długo, lecz to wystarczyło, by ostatnia kropka zniknęła z jej kolczyków. Kameleon odsunął się od niej odrobinę, by móc spojrzeć jej w oczy. Uśmiechnął się na widok jej zdezorientowanej miny.

– Jak masz na imię? – spytał, nie spuszczając wzroku.

– M… Marinette… – wyjąkała. Tikki ukryła się w jej torebce, jakby nie chciała przeszkadzać. 

Żadne z nich jej nawet nie zauważyło.

Kameleon znów sięgnął do jej twarzy, lecz tym razem nie odsunęła się i pozwoliła położyć sobie dłoń na policzku.

– Nie martw się, Marinette – szepnął. – To będzie nasz sekret. 

Przeszedł ją dreszcz. Nie wiedziała, co powiedzieć, on to chyba wyczuł. 

– Wracaj do domu – poradził. – Do zobaczenia. – Odszedł od niej kawałek, by potem zarzucić kotwiczkę i zniknąć gdzieś pośród miasta. Marinette zaś stała tak, jak ją zostawił, osłupiała, tępo wpatrując się w miejsce, w którym widziała go po raz ostatni. Niemal bezwiednie uniosła dłoń do ust.

– Marinette? – Głos Tikki dobiegł ją jakby z oddali. – Marinette, wszystko w porządku?

Ocknęła się nagle, jak gdyby ktoś wyrwał ją ze snu. Powiodła wzrokiem po okolicy. Stała w parku. Dlaczego?

Kiedy tutaj przyszła?

– Marinette?

– Tak, jasne – odpowiedziała wreszcie. – Wszystko w porządku… 

– Na pewno? – Kwami przyglądało się jej wyraźnie zmartwione. 

– Tak, na pewno. – Uśmiechnęła się. – Nie spodziewałam się po prostu… – Zmarszczyła brwi. Myśl uciekła jej w ostatniej chwili, ale za to pochwyciła inną. – Rany, miałam już dawno być w domu! – zawołała, łapiąc się za głowę.

Pognała przez park ku piekarni rodziców. Na całe szczęście znajdowała się ona tuż po drugiej stronie ulicy, więc szybko stanęła przed drzwiami. Wzięła głęboki oddech, po czym wymyślając naprędce jakąś historyjkę o tym, że zasiedziała się ze znajomymi po konkursie, weszła do środka.

Nie miała pojęcia, że całe zajście z parku było obserwowane przez dwie chowające się wówczas za krzakami osoby. 

Oraz ich kwami.

Axelle i Vi zdecydowały się pójść za Kameleonem, bo cała ta sytuacja wydawała się im zwyczajnie dziwna. Nie omieszkały podzielić się swoimi spostrzeżeniami z kwami, lecz stworzonka potraktowały ich wątpliwości dość sceptycznie. Przemierzały miasto, starając się nie stracić Kameleona z oczu, a jednocześnie nie chcąc, żeby je zauważył. Miały wrażenie, że przemiana może zwrócić na nie uwagę, więc podążały za nim w formie cywilnej. Szło im całkiem nieźle, aczkolwiek nawet dobra kondycja nie uchroniła ich od dość mocnej zadyszki. Za superbohaterem jednak nie tak łatwo nadążyć, a im prawdopodobnie udawało się jedynie dlatego, że on też poruszał się dość ostrożnie, zupełnie jakby przyjął tę samą taktykę co one – pozostać niezauważonym.

Jako że narzucone im tempo nieco utrudniało dyskusję, podążały za nim w milczeniu, skupione jedynie na tym, żeby go nie zgubić. Normalnie uznałyby to za stratę czasu, ale po tym, co właśnie widziały w parku, Kameleon zaczął je intrygować, lecz w jakiś nieszczególnie pozytywny sposób. Chciały się dowiedzieć, dokąd może iść po walce, po której jeszcze zrobił coś takiego. Wracał do domu? Ale w takim razie dlaczego skradał się aż tak bardzo? Przed ludźmi wystarczyło się ukrywać tylko w momencie odmiany, by nie poznali tożsamości bohatera, więc czemu Kameleon poruszał się, według bliźniaczek, wolniej i ostrożniej niż zwykle? Może coś ukrywał? 

Podobne pytania kłębiły im się w głowach przez cały czas trwania pościgu. Nie miały pojęcia, ile dokładnie czasu minęło, ale odnosiły wrażenie, że przynajmniej pół godziny, o ile nie więcej. A on wciąż się nie zatrzymywał, tylko parł cały czas naprzód, zmierzając ku obrzeżom miasta, gdzie budynki wydawały się bardziej ponure i opustoszałe. Mało kto poruszał się po ulicach, a miejsce stawało się coraz ciemniejsze w miarę, jak słońce chyliło się ku zachodowi. Siostry często biegały po różnych zakamarkach i uwielbiały to, ale to wszystko zaczynało je nieco niepokoić. Dokąd on szedł?

Rozejrzały się nieco dokładniej i wreszcie poznały tę dzielnicę – kiedyś słynęła z dwóch rzeczy, które się na niej znajdowały. Pierwszym było stare obserwatorium, gdzie niegdyś prowadzono całkiem poważne obserwacje ciał niebieskich, ale budynek już dawno nie nadawał się do użytku. Naukowcy znaleźli sobie znacznie dogodniejszy punkt obserwacyjny, a ten budynek opuścili, zostawiając go tak, jak stał. Nikt jak dotąd nie zagospodarował go na nic innego, toteż spory dach w kształcie kopuły wciąż górował nad pozostałymi budynkami, a gmach straszył pustką. Tuż obok niego stał nieduży, jednopiętrowy obiekt, w którym bliźniaczki rozpoznały pierwszą filię firmy pana Gabriela Agreste’a. To właśnie tam światowej sławy projektant stawiał swoje pierwsze kroki w modowym biznesie i właśnie dlatego stanowiło to tę drugą rzecz, która wyróżniała się w okolicy. To miejsce jednak również nie było szczególnie używane, bo większość działalności została przeniesiona do biurowca w centrum. A tak w każdym razie mówiono w telewizji, choć Axelle i Vi dobrze pamiętały, że nie oglądały tego wtedy z własnej woli.

Ku ich zdziwieniu, Kameleon zwolnił kroku i zeskoczył na ziemię. Bliźniaczki przezornie ukryły się za pobliskim murem, lecz superbohater jedynie wszedł do owego budynku obok starego obserwatorium i tyle go widziały. Na ich twarzach malowało się niezrozumienie.

– Po co tam poszedł? – zapytała Vi. – Przecież tam nic nie ma. 

– Ciekawe… Myślisz, że to ma coś wspólnego z Biedronką?

– Może…

– Chwila – wtrąciła się Cheet. – O co wy właściwie ich podejrzewacie?

– O bycie podejrzanymi – wypaliła Axelle.

– W jakiej kwestii? – zdziwiło się kwami.

– W żadnej, tak ogólnie podejrzanymi – wyjaśniła Vi. – Na przykład ten gnom u nas w ogrodzie jest podejrzany. Tak ogólnie podejrzany. 

– Ta figura, która stoi na trawniku? – upewniła się Cutte.

Bliźniaczki z entuzjazmem pokiwały głowami.

– Ma oczy krasnala-mordercy. 

Kwami wymieniwszy spojrzenia, zgodnie uznały, że dalsze ciągnięcie tematu gnoma ogrodowego, czy też krasnala-mordercy, jest w tamtej chwili bezcelowe, więc znów poruszyły sprawę Biedronki i Kameleona.

– Naprawdę uważacie, że oni razem coś kombinują? – zapytała Cutte.

Siostry odparły niepewnie, jedna po drugiej:

– Właściwie to nie wiemy, co uważamy…

– …ale coś zdecydowanie jest nie tak.

– Jeżeli chodzi wam o ten pocałunek, to nie przyszło wam do głowy, że to mogą być ich prywatne sprawy? – powiedziała Cheet.

– A poza tym same wiecie, że podwójne życie nie jest takie proste – uzupełniła Cutte. – Niech was nie dziwi, że oni czasem zachowują się trochę tajemniczo.

Bliźniaczki nie wyglądały na przekonane, ale musiały się zgodzić, że w rzeczywistości nie mają na nic żadnych dowodów, a nawet same nie wiedziały, co chciały udowodnić. Obu im jednak przyszło na myśl, żeby w razie czego zachować czujność. 

– Może powinnyśmy ich śledzić częściej?

W gruncie rzeczy zobaczyły to wszystko, bo wpadł im do głowy pomysł małego poszpiegowania superbohaterów. 

– Nie powinnyście tak chodzić za ludźmi – odparła Cutte stanowczo, krzyżując łapki. 

– Ta, bo rodzice będą niepocieszeni posiadaniem wyrodnych córek, które mogą szpiegować ich na każdym kroku – zażartowała Vi, lecz nagle jej oczy zrobiły się okrągłe jak spodki, gdy zdała sobie z czegoś sprawę. – Która godzina?!

Axelle od razu pojęła, o co jej chodzi. Słońce zdążyło schować się za horyzontem w czasie ich rozmowy, a nie było w tym nic dziwnego, bo minęła już dziewiętnasta.

– Chyba mamy spóźnienie… – powiedziała wolno Axelle, patrząc z przerażeniem na wyświetlacz telefonu. – Dwugodzinne…

 – Co?! 

Skrzywiły się na widok mnóstwa nieodebranych połączeń od matki. 

– Oj…

Siostry w tamtej chwili nie przejmowały się faktem, że miracula powinny im służyć do czynienia dobra i obrony innych. Przed kwami usprawiedliwiły się tym, że nie uratują nikogo, jeżeli wcześniej zginą z rąk matki.  

Przemieniły się, nie zważając na protesty stworzonek, po czym pognały do domu na łeb na szyję, jak najkrótszą drogą.

Rozdział XV. Ludzie są ślepi

Pokój Adriena był doprawdy ogromny. Mieścił spore łóżko – dwuosobowe, choć Adrien mieszkał tam sam – wyposażone w sumie w cztery monitory stanowisko komputerowe, obok którego znajdowało się wejście do adekwatnych rozmiarów łazienki. Nieopodal jej białych drzwi stały trzy automaty do gier. Następnie dało się ujrzeć stół do piłkarzyków, duży telewizor, przed nim zaś niski stolik i białą kanapę zdolną pomieścić co najmniej pięć osób. Dalej, choć trudno w to uwierzyć, były rampy, nadające się bez problemu do trików na deskorolce, ścianka wspinaczkowa, a także fragment boiska do koszykówki – kosz wisiał na odpowiedniej wysokości, a powyżej niego umieszczono pełnowymiarową tablicę wyników. Pokój posiadał również drugie piętro, na które wchodziło się po szklanych kręconych schodach, otoczone barierką z tego samego materiału, a jego główne wyposażenie stanowiły wysokie do samego sufitu regały po brzegi wypełnione książkami i płytami. 

Jakby tego było mało, miejsca pozostało tam mnóstwo, a część z tej przestrzeni miała szczególne znaczenie, bo pod podłogą znajdował się najprawdziwszy fortepian, możliwy do przywołania za pomocą przycisku na specjalnym pilocie. Niemal każdy dałby się pokroić za taki pokój, jednak Adrien oddałby go za więcej czasu spędzonego z rodziną. Miał wszystko poza bliskością.

No, może poza bliskością Plagga. Kwami bowiem wisiało mu nad ramieniem, jakieś dwa centymetry od jego twarzy.

– Czy ty nie zaglądasz na żadne inne strony? – zapytał, wpatrując się w jeden z ekranów, na którym wyświetlała się główna strona Biedrobloga Alyi. 

Adrien nie oderwał się od poszukiwań nowych wpisów.

– Wydaje ci się – rzucił. – Wcale nie wchodzę tutaj tak często, ostatnio właściwie zupełnie zapomniałem…

Adrien, tak samo jak pozostali, w ostatnim czasie starał się głównie wspierać Marinette w przygotowaniach do konkursu, a przy okazji miał mnóstwo zajęć, które musiał pogodzić z pracą superbohatera. Na dodatek jego myśli zaprzątały różne rzeczy, głównie ojciec i Kameleon, tak że niemal zapomniał o Biedroblogu. Dopiero dziś, kiedy tylko się obudził i stwierdził, że ma jeszcze sporo czasu, zanim pojedzie na sesję, wpadło mu do głowy, że może tam znajdzie coś, co go zainteresuje. Wiedział dobrze, że Alya potrafi wygrzebać rzeczy, o których nikt inny nawet by nie pomyślał. Blog dotyczył głównie Biedronki, lecz można było przypuszczać, że dziewczyna nie przepuści pojawienia się nowych superbohaterów – na pewno zrobiła o nich jakieś notki.

Zajrzał w ostatnie wpisy i aż otworzył szerzej oczy, gdy zobaczył, ile go ominęło. Zamierzał rzecz jasna nadrobić wszystko, lecz postanowił zacząć od tego, czego najbardziej w tamtej chwili szukał. Jako pierwszy rzucił mu się w oczy artykuł o walce z Lordem Żartownisiem i pojawieniu się Lisic. Kliknął w odnośnik. Na wyświetlaczu pojawiła się treść wpisu.

Alya zaskakująco dokładnie opisała walkę, jednak najwyraźniej ona też nie wygrzebała o nowych superbohaterkach niczego niezwykłego.

„Lisice dołączyły do Biedronki i Czarnego Kota przy okazji potyczki z Lordem Żartownisiem, złoczyńcą nader interesującym, ale o tym później – przeczytał na głos. – Najciekawsze w tej sprawie jest to, że pojawiły się w walce, która nastąpiła po pojedynku z Tenisistą, kiedy to pierwszy raz mieliśmy okazję ujrzeć Kameleona. Więcej znajdziecie w tym wpisie. – Dalej widniał link do odpowiedniej notki, jednak tę Adrien już czytał. Przeszedł więc dalej. – O Lisicach dowiedziałam się jedynie, że obie posiadają Miracula Lisa, jednak najwyraźniej są to jakieś różne formy. Wydaje się to dość ciekawe, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że żadne inne miraculum jak dotąd się nie powtórzyło (nie pojawiła się druga Biedronka ani drugi Kot), a tu nagle mamy dwa Lisy, które pojawiły się razem, dokładnie w tym samym momencie. To skłoniło mnie do stworzenia teorii o tym, że najprawdopodobniej znają się również w realnym życiu i wiedzą o sobie nawzajem.”

Adrien zamilkł na moment, zastanawiając się nad tym, co przeczytał. Patrząc na Lisice, zdążył dojść do wniosku, że nie tylko się znają, ale i są do siebie bardzo podobne, co było widać nawet pomimo maskujących strojów. Bohaterowie domyślili się już, że najprawdopodobniej są to siostry bliźniaczki, choć nie mieli pewności. Ich maski mogły skrywać niejedną tajemnicę. Bardziej zaś zainteresowała go kwestia podobieństwa ich miraculów. Pomyślał o tym samym, co Alya napisała w następnej kolejności:

„Ich miracula również doprowadziły mnie do wniosku, że być może, skoro są dwa Lisy, to istnieją też miracula podobne do Biedronki, Czarnego Kota czy Kameleona. Jak na razie jednak nikogo, kto by miał takie miraculum, nie widziano, co daje nam dwie możliwości. Pierwsza każe przypuszczać, że takie miracula naprawdę gdzieś są, choć nikt ich nie widział, a druga wskazywałaby, że dwa Miracula Lisa są po prostu wyjątkiem od reguły.”

– Co o tym myślisz, Plagg?

– Ja nie myślę.

Adrien uniósł brwi.

– Albo chcesz mnie zbyć – stwierdził. – Zgaduję, że nawet jeśli coś wiesz, to mi nie powiesz, mam rację?

– Aż dziw, że potrafisz być tak domyślny. Czy choć raz nie mógłbyś się domyślić, że jestem głodny, zanim ci to powiem? – odparło kwami i zawisło przed monitorem. – Byłoby miło, gdybyś kiedyś tak sam od siebie zorganizował dla mnie jakieś śniadanko… albo kolacyjkę… 

– Może od razu do łóżka?

– No nie pogniewałbym się – powiedział Plagg całkiem poważnie. – Ja, łóżeczko i camembert, wyobrażasz sobie coś piękniejszego?

– Ta… – Adrien pokiwał głową. – Ciebie z camembertem tam, skąd nie będzie do mnie docierał jego zapach.

– Nie wiesz, co dobre – skwitował Plagg i odleciał w stronę posłania. Adrien zaś powrócił do przeglądania Biedrobloga, aż wreszcie natrafił na tytuł, który wcale nie poprawił mu humoru, ale musiał przyznać, że właściwie to szukał czegoś podobnego.

Nagłówek brzmiał: „Co łączy Biedronkę i Kameleona?”

Młody Agreste zagłębił się w tekście. Alya pokrótce przypominała w nim ich pierwsze spotkanie, zamieściła również zdjęcie, na którym Kameleon pocałował na pożegnanie Biedronkę w dłoń. Adrien pamiętał to aż za dobrze i tak samo jak wtedy poczuł zazdrość. On nie mógł tak zrobić, w przeciwnym razie był zawsze odpychany.

Dalej znów natrafił na walkę z Lordem Żartownisiem, tym razem skupiony tylko na Kameleonie i Szarej Biedronce, którą bohater miał wtedy sprowadzić pod Wieżę Eiffla. Zapewne wymagały tego środki, ale zdjęcie przedstawiające, jak Kameleon niesie ją na rękach, również nieszczególnie przypadło mu do gustu. To jednak był w stanie znieść, lecz zupełnie nie przygotował się na to, co zobaczył dalej. Na fotografii Kameleon i Biedronka stali na dachu, a on całował ją w policzek, trzymając jej dłoń. Dookoła panował mrok nocy, rozświetlony skutecznie miejskimi światłami. Adrien zmarszczył brwi. Żadna z walk nie miała miejsca po zachodzie słońca ani wieczorem, więc zdjęcie musiało pochodzić z innego dnia. Zaczął czytać.

„Powyższą fotografię znalazłam w internecie pod tym adresem. – Tu podała link. – Jeśli uważnie przeczytacie opis pod zdjęciem i porównacie go z datami ataków superzłoczyńców, wyjdzie Wam, że to zdarzenie miało miejsce parę dni po walce z Lordem Żartownisiem, po którym nie pojawił się żaden złoczyńca. Prowadzi to do dość oczywistego wniosku, że Biedronka i Kameleon spotkali się poza swoją pracą paryskich obrońców, w charakterze bardziej prywatnym. I tu z kolei nasuwa się pytanie, kim dla siebie są? Jeśli znają się w prawdziwym życiu, nie mieli potrzeby, by spotykać się pod przykrywką superbohaterów. Istnieje opcja, że Biedronka i Kameleon zwyczajnie się zaprzyjaźnili, jednak tutaj zwraca uwagę dość istotny fakt. Biedronka wielokrotnie w wywiadach podkreślała, że ona i Czarny Kot to nie tylko partnerzy w walce, ale i dobrzy przyjaciele, że w pełni sobie ufają i mogą na sobie polegać. Jednak z Czarnym Kotem nie spotykała się nigdy »po godzinach«. Nie wiem, co Wy myślicie, ale według mnie to dość oczywisty znak, że między Kameleonem a Biedronką dzieje się coś więcej. A jeśli nie dzieje jeszcze, to będzie się działo wkrótce…”

Przerwał czytanie i odchylił się na krześle, usiłując pozbierać myśli. Chcąc nie chcąc, musiał przyznać Alyi rację, zarówno w tym, że to mogą być relacje czysto przyjacielskie. Adrien jednak nie próbował zagłębiać się w to, co rzeczywiście ich łączyło. Nie podobało mu się w ogóle, że Biedronka poświęca tak dużo uwagi Kameleonowi i że przestaje zwracać ją na niego, Czarnego Kota. Bohater w zielonym kostiumie od początku nie przypadł Adrienowi do gustu, lecz miał nadzieję, że jeszcze jakoś się do niego przekona, bo, jakkolwiek by było, mieli jednak stać się sprzymierzeńcami w walce ze wspólnym wrogiem. Problem w tym, że im dłużej to trwało, tym mniej Adrien go lubił, aż w końcu musiał przyznać przed samym sobą, że jest zwyczajnie zazdrosny. 

– Nie podoba mi się to wszystko… – mruknął pod nosem. – Dlaczego on się tak koło niej kręci?

– A dlaczego ty się koło niej kręcisz? – odezwał się Plagg. Akurat wylegiwał się na poduszce, ale doskonale wszystko słyszał. – Jesteś zazdrosny.

– Nie jestem.

– Zaprzeczasz.

– Wyobraź sobie, że tak robią ludzie, kiedy ktoś mówi coś niezgodnego z prawdą. 

– Daj spokój… – Plagg ziewnął przeciągle. – Przecież zdajesz sobie z tego sprawę. To, że nie powiesz tego głośno, nie sprawi, że to zniknie. – Adrien nie odpowiedział, więc kwami z nudów zaczęło turlać się po łóżku. – Właściwie to może masz podstawy – dodało nagle.

– Mam? – podchwycił od razu. 

– Miałbyś…

– Ale nie mam?

– No skoro nie jesteś zazdrosny, to nie. Ale gdybyś był, to… no, nawet byś miał. – Plagg wyraźnie się z niego nabijał, ale Adriena w tamtej chwili za bardzo interesowało, co chciał mu powiedzieć, by się tym przejąć.

– A jakie te podstawy? – zapytał.

– To chyba nie ma znaczenia, skoro zazdrość ciebie nie dotyczy…

– A tak teoretycznie, gdyby dotyczyła?

– Czyli przyznajesz, że dotyczy? 

– Nie, rozpatruję przypadek w teorii… – Adrien usiłował jakoś wybrnąć. 

– A po co? 

Tym Plagg go zagiął. Chłopak nie miał pojęcia, co mógłby odpowiedzieć, tak żeby tym samym nie dać mu satysfakcji. Wreszcie jednak ciekawość zwyciężyła, więc powiedział pierwsze, co przyszło mu do głowy.

– Bo chcę wiedzieć.

– Dlatego że jesteś zazdrosny? – Kiełki czarnego kwami błysnęły w uśmiechu.

– Na wypadek, gdybym był? – zaryzykował Adrien. – A nie dlatego, że w tej chwili jestem… Powiesz czy nie? Bo w razie czego mam jeszcze dwa krążki camemberta w szafce, ale śmierdzą strasznie, więc chyba się ich pozbędę…

– Okrutniku! – zawołało kwami, zrywając się z miejsca. – Jak tak można?!

– Niepotrzebne są, to…

– Nie! – przerwał mu Plagg. – Masz tu ser i nic nie mówisz?! Ja tu z głodu umieram! 

– Dość ruchliwy jesteś jak na prawie martwe kwami – zauważył Adrien, po czym skrzyżował ręce na piersi z chytrym uśmieszkiem. – To jak? 

– Jakie masz teoretycznie podstawy do bycia teoretycznie zazdrosnym? – upewnił się Plagg, kładąc szczególny nacisk na to, jak bardzo teoretycznie zamierza to wszystko rozważać.

– Mhm?

– Więc – westchnął – jakbyś się tak zastanowił, zauważyłbyś, że ciebie Biedronka ma gdzieś, praktycznie odkąd się poznaliście, a nim interesuje się od samego początku. Wszystko wskazuje na to, że nigdy nie miałeś u niej szans. Za to teraz najwyraźniej pojawił się ktoś, kto ma, więc… teoretycznie – zaakcentował – możesz być zazdrosny, bo on ma jakieś szanse, a ty nie. Zadowolony jesteś?

– To nie było zbyt pocieszające – stwierdził Adrien z ponurą miną.

– Ale pamiętaj, że teoretycznie nie musisz się niczym martwić!

Adrien skrzywił się niechętnie, bo z tonu Plagga sarkazm wylewał się niemal hektolitrami.

– Dzięki – mruknął i postanowił znów zagłębić się Biedroblogu, choć w rzeczywistości stracił chęć do czytania czegokolwiek. Nie mógł w ogóle skoncentrować się na tekście, a zdjęcia tylko go denerwowały, więc ostatecznie wyłączył stronę i wgapił się w tapetę na głównym ekranie. Przedstawiała jego matkę – kobietę łudząco podobną do niego – którą po raz ostatni widział w wieku dziewięciu lat. Pewnego razu wybiegła z domu, zostawiając go pod opieką Nathalie, i już więcej nie wróciła. Ilekroć Adrien widział jej przyjazną twarz na zdjęciach, jej złociste włosy i ciepłe, zielone oczy, zastanawiał się, co takiego skłoniło ją do wyjścia w tamten dzień. 

Dlaczego ich zostawiła?

Od niechcianych myśli uwolniło go pukanie do drzwi. Przez chwilę miał nadzieję, że może ojciec przyszedł się z nim zobaczyć, lecz jak zwykle do pokoju weszła Nathalie ze swoim nieodłącznym tabletem w dłoniach.

– Dzień dobry, Adrienie – przywitała się sztywno. – Pamiętasz o dzisiejszej sesji? Za pół godziny powinieneś być gotowy do drogi. 

– Oczywiście… – odparł.

Nathalie najwidoczniej wyczuła w jego głosie smutek, bo zmieszała się nieco, choć nie dała tego po sobie poznać, i wciąż nie wychodziła z pokoju.

– Jadłeś już śniadanie? – zapytała.

O dziwo udało jej się zabrzmieć, jakby pytała bardziej z troski niż ze względu na to, że musieli zdążyć na czas. Adrien słysząc tę niepozorną nutkę czułości w jej głosie, uśmiechnął się szeroko.

– Tak, jadłem – powiedział zupełnie innym tonem niż wcześniej. – Było pyszne, szkoda, że się nie załapałaś.

– Może następnym razem. – Kącik jej ust uniósł się w ledwie widocznym uśmiechu. – Za pół godziny zejdź na dół.

– W porządku.

Nathalie wyszła, a on zaczął się przygotowywać do wyjścia. Gdy nadszedł czas, tak jak kazała, zszedł do holu, po czym razem z asystentką ojca przeszedł do samochodu. Goryl – wielki, milczący mężczyzna i szofer rodziny Agreste’ów – już na nich czekał. 

Pojechali prosto do firmy Gabriela Agreste’a, która mieściła się niecałe dwadzieścia minut drogi stamtąd, w wielkim biurowcu przy samych granicach centrum miasta. Adrien był przyzwyczajony do wszystkich urządzonych schludnie i gustownie korytarzy, bowiem jak był młodszy miał okazję przebiec je wszystkie. Po zniknięciu matki, ojciec już nie patrzył na jego wygłupy tak przychylnie oraz ogólnie zrobił się zimniejszy i bardziej oschły, dlatego też młody Agreste z czasem przestał bawić się w tym budynku. Nauczony, żeby nie przeszkadzać innym w pracy, zaczął przychodzić tam coraz rzadziej, aż wreszcie pojawiał się znów na tych dobrze mu znanych korytarzach tylko z konieczności. Zwykle – tak i dzisiaj – chodziło tylko o przymiarki i sesje. Nawet podczas takich wizyt rzadko widywał ojca, ale zdążył się już pogodzić z myślą, że najwyraźniej tak musi być.

Gdy więc przeszedł przez główne drzwi i przywitał się z recepcjonistką, a także ze wszystkimi osobami, jakie kojarzył, a jakie minęły go na holu, skierował się od razu do swojej garderoby, nikomu niepotrzebnie nie zajmując czasu. Na miejscu zastał swoją stylistkę, uzbrojoną we wszelkie kosmetyczne przyrządy i gotową na wszystko. 

– O, jesteś już – ucieszyła się na jego widok. 

– Tak, słyszałem, że tata ma coś super na dzisiaj… – zagadnął, mając nadzieję, że kobieta uchyli mu rąbka tajemnicy. Nie pomylił się.

– Zainspirował go projekt tej dziewczyny, która wygrała konkurs – rzekła, przebierając w pędzelkach.

 – Marinette? – zdziwił się.

– Znasz ją?

– To moja przyjaciółka ze szkoły. Dziś miała chyba zacząć ten swój… – Chciał powiedzieć „staż”, ale nie był pewien, czy to odpowiednie słowo. Zerknął na zegarek. Dochodziła już dziewiąta, więc Dupain-Cheng już od prawie godziny powinna kręcić się gdzieś po firmie. – Pewnie teraz zwiedza… – zamyślił się, lecz szybko przypomniał sobie, o czym rozmawiali. – Zainspirował się, czyli co?

– Postanowił stworzyć kolekcję z Biedronki i Czarnego Kota. – Stylistka wzruszyła ramionami. – Nawet niewykluczone, że pokusi się o zrobienie czegoś na wzór tych nowych bohaterów…

– Ale przecież… dzisiaj przymiarka? – upewnił się ze zmarszczonymi brwiami. Konkurs odbył się zaledwie parę dni temu, czyżby kolekcja została stworzona aż tak szybko?

– Tak… I sesja.

– Zrobili to w trzy dni?

– Co? Nie! – Machnęła dłonią, śmiejąc się. – Jak na razie mają tylko dwa, i to gotowe tylko po jednym egzemplarzu. Mam wrażenie, że pan Agreste po prostu chce wiedzieć, jak to się prezentuje. I na pewno będzie chciał sprawdzić tę swoją praktykantkę… 

– Więc tylko dwa stroje dzisiaj? – Adrien spojrzał na nią z iskierką nadziei w oczach. 

– Nawet jeden!

– Mówiłaś, że dwa.

– Jeden jest damski – wyjaśniła. – Biedronkowy. 

– To znaczy że… – Nagle to do niego dotarło. – Ja mam Czarnokoci…?  

– A coś myślał, że będziesz w kiecce pozować?

– Nie, tylko… – zawahał się. – Przepraszam na momencik. 

Wypadł z pomieszczenia, jakby się tam paliło i podążył prędko przed siebie. Kobieta wychyliła głowę zza framugi, marszcząc brwi.

– Gdzie cię niesie?! Fotograf znowu będzie zły! 

– Zaraz wrócę! – Skręcił za załom korytarza, po czym zabarykadował się w pierwszym pustym pomieszczeniu, do którego drzwi nie były zamknięte. Odetchnął głęboko.

– Kiedy składałeś podanie o miraculum, nie ostrzegłeś, że jesteś takim panikarzem – odezwał się Plagg spomiędzy fałd jego koszuli. 

Adrien nie miał teraz ochoty na jego docinki, więc nie odpowiedział.

– A jeśli się zorientują? – zapytał. – Że Czarny Kot to ja?

– No jasne, gdybyś napisał, to byś go nie dostał… – ciągnął Plagg, jakby go nie usłyszał.

– Plagg!

– No co? Nie uważasz, że podanie o miraculum byłoby ciekawe? 

– Powiedz to tej osobie, która wybiera, kto zostanie superbohaterem – odpowiedział Adrien, ale szybko powrócił do swojego małego ataku paniki. – A jeśli każą mi założyć maskę albo coś? Przecież zauważą!

– Daj spokój, ludzie są ślepi – oświadczyło kwami. – Nie masz się czym martwić. 

Chciał mu coś odpowiedzieć, a wtedy drzwi otwarły się dość gwałtownie.

– Adrien, masz natychmiast wracać do garderoby i przebrać się – rozkazała Nathalie nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Nie każ fotografowi na siebie czekać.

– Jasne, rozumiem. 

Nie sprzeciwiał się dłużej. Poszedł robić swoje, a okazało się, że niepotrzebnie się wystraszył. Dostał jedynie buty z metalowymi okuciami, jak te Czarnego Kota, czarne dżinsy z wiszącym luźno paskiem – jak ogon – i bluzę ze świecącymi kocimi oczami wymalowanymi na piersi. Pozował tak dosłownie przez chwilę, bo fotograf i tak już był nie w humorze i zarządził przerwę. Adrien nie oponował, po prostu wyszedł powłóczyć się po firmie jak za starych, dobrych czasów.

I miał nadzieję, że uda mu się spotkać Marinette, choć jeśli faktycznie teraz zwiedzała obiekt, natrafienie na nią mogło nie być wcale takie łatwe. Zszedł więc do recepcji, bo powszechnie wiadomo, że recepcjonistka wie wszystko. Ona jednak stwierdziła, że „ta nowa” jeszcze się nie zjawiła. Trochę go to zaniepokoiło, bo minęło już wpół do dziesiątej, a przecież miała tam być o ósmej. Zaspała już pierwszego dnia, czy przytrafiło się jej coś niedobrego? Ledwie się odwrócił, znalazł odpowiedź na swoje pytanie. Przez drzwi właśnie wbiegła zdyszana Marinette, usiłując przy tym poprawić włosy, które nieco rozwiały się podczas biegu. Adrien uśmiechnął się na ten widok.

– Cześć – zagadnął ją. 

Chyba go wcześniej nie zauważyła, bo na dźwięk jego głosu podskoczyła jak oparzona.

– A… Adrien! – wykrztusiła wreszcie. – Nie strasz mnie tak!

– Oj… Wybacz. – Podrapał się po głowie. – Coś późno… – rzucił, nie wiedząc do końca, co powiedzieć.

– Co? – Marinette była zajęta nerwowym rozglądaniem się po holu. – Tak, wiem. Zaspałam! Kompletnie zapomniałam, że to dziś! Aaaa…! – Przyłożyła dłonie do twarzy, gniotąc sobie policzki. – Pewnie już mnie wyrzucili! A nawet tu nie pracuję!

– Spokojnie, myślę, że ojciec nie pozbędzie się ciebie tak szybko – odparł Adrien z uspokajającym uśmiechem. – Chyba twoje projekty naprawdę przypadły mu do gustu. – Wskazał na swój ubiór. Dupain-Cheng dopiero teraz dostrzegła, że jest stylizowany na Czarnego Kota.

– Och – westchnęła. – Naprawdę?

– Sama widzisz.

Nagle z jednej z dwóch wind mieszczących się po drugiej stronie pomieszczenia, naprzeciw drzwi wejściowych, wyłoniła się Nathalie. Adrien natychmiast poznał, że to właśnie któregoś z nich dwojga szukała, bo skierowała się od razu w ich stronę. 

– Jesteś wreszcie – zauważyła, mierząc Marinette wzrokiem. – Wybacz, ale teraz jestem zajęta. Zaczekaj tu, za chwilę ktoś się tobą zajmie.

– Oczywiście… – mruknęła spłoszona. Jej spore spóźnienie na pewno nie zostało dobrze odebrane, ale najwyraźniej dostała właśnie drugą szansę. Postanowiła, że tym razem zrobi lepsze wrażenie.

– A ty wracaj na sesję. – Zwróciła się do Adriena. – Odprowadzę cię.

– Ale mówiłaś, że jesteś zajęta – powiedział. – Sam przecież trafię.

– Owszem, jestem zajęta – pokiwała głową – pilnowaniem ciebie. Znowu wyszedłeś w trakcie, musisz w końcu przestać uciekać z…

– Wcale nie uciekłem! – sprzeciwił się, wchodząc jej w słowo. – Przecież była przerwa!

– Przerwa dla fotografa, nie dla ciebie. No już, idziemy. 

Nieco niechętnie pożegnał się z Marinette i odszedł razem z asystentką ojca w stronę wind. Zanim drzwi się zasunęły, jeszcze do niej mrugnął, choć nie miała pewności, czy jej się przypadkiem nie przywidziało.

Została sama w dość obszernym holu, a stała niemal na samym jego środku. Nie bardzo wiedziała, czy powinna stanąć bliżej recepcji, a może odsunąć się ku ścianie. W każdym razie dziwnie się czuła tak wystawiona na widok i zapewne wyglądająca dość nieporadnie w oczach pracowników. Z drugiej strony zastanawiała się, czy jak odejdzie gdzieś na bok, to osoba, którą miała do niej posłać pani Sancoeur, ją dostrzeże. Te sprzeczne myśli zatrzymały ją w jednym punkcie, więc pozostała tam, gdzie była, starając się wyglądać, jakby znajdowała się dokładnie na swoim miejscu. Nie wiedziała, ile czasu minęło od odejścia Adriena i asystentki pana Agreste’a, ale miała wrażenie, że cała wieczność. 

W końcu zbliżył się do niej dość wysoki sprzątacz ubrany w szary kombinezon. Pchał przed sobą sporych rozmiarów wózek wypełniony po brzegi szczotkami, ściereczkami i butelkami z płynami czyszczącymi, wyposażony również w cztery małe kółeczka, które skrzypiały niemiłosiernie przy każdym obrocie. Początkowo myślała, że zamierza ją stamtąd przegonić, ale on zamiast tego uśmiechnął się całkiem miło i zapytał:

– Marinette Dupain-Cheng?

Zmarszczyła brwi. Wyglądał bardzo młodo, pokusiłaby się nawet o stwierdzenie, że jest w jej wieku lub niewiele starszy. Brązowe włosy miał postawione na żelu, zaś szare oczy czasem sprawiały wrażenie ciemniejszych, niż były w rzeczywistości.

– Tak… – odparła niepewnie. – Tak, to ja.

– Dostałem rozkaz, żeby cię zaprowadzić do pokoju numer trzydzieści trzy – oznajmił, udając poważny i oficjalny ton, ale zaraz potem uśmiechnął się znowu. Wskazał przed siebie. – Zapraszam.

– Dziękuję… – Zerknęła na plakietkę, na której widniało jego imię. – Remi. Miło z twojej strony. – Ośmielona, podążyła we wskazanym kierunku. 

Remi ruszył zaraz za nią, popychając wózek. Uwadze Marinette nie uszło, że się jej cały czas przyglądał. Gdy wreszcie zorientował się, że to zauważyła, odchrząknął.

– Mógłbym może zapytać – zaczął niepewnie – co robi tu ktoś tak młody?

– Chyba mogłabym zapytać cię o to samo. – Zaśmiała się. – Wygrałam konkurs. W nagrodę dostanę trochę praktyki u samego pana Agreste’a.

– Łał… to chyba naprawdę coś – mruknął, choć po jego minie Marinette poznała, że nie obraca się raczej w modowym świecie.

– Tak, to spory zaszczyt. I ogromna szansa. – Westchnęła i na moment pogrążyła się w zadumie. Wróciła jednak na ziemię, gdy znów na niego spojrzała. – A ty tu…?

– Sprzątam, tak – dokończył. – I najwyraźniej oprowadzam zagubione dziewczyny – dodał z lekkim uśmiechem.

Weszli do windy, przez co zapadła chwila ciszy, ale Marinette najwyraźniej nie zamierzała tego tak zostawić. Rozejrzała się po małej kabinie windy.

– Po co tu ktoś do sprzątania? – zapytała pół żartem. – Przecież wszystko jest czyściutkie!

– A myślisz, że dzięki komu? – odparł.

Zaśmiali się oboje.

– Czy to będzie zbyt wścibskie, jeśli zapytam, co cię skłoniło do zostania… hmm… sprzątaczem? 

– Chodzi ci o to, że nie za bardzo pasuję wiekowo, ta? – domyślił się od razu. – Cóż, zbieram na… studia.

– Na studia? – Jakoś ją to nie przekonało, zwłaszcza przez ton, jakiego użył.

– No dobra, masz mnie. – Rozejrzał się konspiracyjnie, choć po tym, jak wepchnął się tam razem z Marinette i swoim wózkiem, nikt więcej by się w windzie nie zmieścił. – Tak naprawdę zbieram na motocykl, ale nie mów nikomu.

– Jasne… – Uniosła brwi, starając się nie roześmiać. – To będzie nasz sekret – powiedziała. 

Zmarszczyła brwi. Miała wrażenie, że słyszała to zdanie skierowanie do niej całkiem niedawno. Kto jej to powiedział?

Z rozmyślań wyrwał ją cichy dźwięk windy, która dotarła na miejsce. Remi jakimś cudem wypchnął wózek z kabiny, nie zahaczając o krawędź żadnej ściany ani o Marinette. Ona cierpliwie poczekała, aż chłopak ustawi go odpowiednio, a gdy ruszył naprzód, podążyła za nim. Remi zatrzymał się nagle, niemal na samym środku korytarza. Marinette nie zauważyła tego w porę i wpadła na niego.

– Przepraszam…

– Chyba będziesz tu pasować – stwierdził.

– Tak myślisz? – spytała z nadzieją.

– Mhm. Jesteś niemal tak zakręcona jak całe to miejsce. – Uśmiechnął się, przez co zrozumiała, że mówił to w sensie jak najbardziej pozytywnym. – Zaklimatyzujesz się, ani nie zauważysz kiedy.

– Dziękuję. – Odwróciła wzrok. Mimo jego słów wróciły wątpliwości odnośnie tego, czy da sobie radę. A co jeśli w konkursie miała po prostu szczęście albo niezbyt dużą konkurencję? Cały czas obawiała się, że ostatecznie pan Agreste uzna, że popełnił błąd, a ona się do niczego nie nadaje.

– Nie ma sprawy. – Wzruszył ramionami. – Ale jeśli mnie wywalą za pogaduszki w pracy, to będzie na ciebie – ostrzegł ją. Chyba dostrzegł jej zmartwienie, bo zabrzmiało to nieco jak próba poprawienia jej humoru.

Udała przerażenie.

– Ale przecież ty tylko mi pomagasz znaleźć odpowiedni pokój! Takie ci dali zadanie, więc chyba dobrze wykonujesz swoje obowiązki. Dopóki nie znajdziemy, nie mają się co czepiać.

– Tak, tylko – wskazał na drzwi, obok których stali – już znaleźliśmy. 

– O – zdziwiła się Marinette. Nie zauważyła, że zdążyli dotrzeć na miejsce, sądziła, że istotnie zatrzymali się, żeby zamienić jeszcze parę słów.

– Tu chyba musimy się pożegnać – rzekł Remi. – Powodzenia. 

– Nawzajem – odparła, bo nie bardzo wiedziała, co innego mogłaby powiedzieć.

– Dzięki. Podłogi się same nie umyją. – Uśmiechnął się jeszcze i począł iść dalej.

– Dziękuję za pomoc! – zawołała za nim Marinette.

Nie odwrócił się, machnął jedynie ręką na znak, że usłyszał.

Ona zaś zupełnie straciła nim zainteresowanie, gdy przypomniała sobie, co musi teraz zrobić. Stanęła przed brązowymi drzwiami, obok których wisiała biała tabliczka z czarnym napisem „33. Biuro projektowe”. Pomyślała jeszcze, że w razie czego nie jest przecież sama – Tikki jak zawsze jej towarzyszyła, skryta w różowej torebeczce.

Marinette wzięła głęboki oddech, zapukała cicho, po czym pchnęła drzwi i wkroczyła w nieznane.

Rozdział XVI. Za dużo życia

Wpatrywało się w nią ze zdziwieniem pięć par oczu. Wszyscy przerwali pracę, kiedy weszła, Marinette odniosła więc wrażenie, że właśnie o niej rozmawiali.

Pewnie chodzi o to spóźnienie! – przeraziła się w duchu. – Teraz już wszyscy będą o mnie źle myśleć!

Starała się jednak nie dać po sobie poznać, jak bardzo jest zdenerwowana przez tę sytuację, zwłaszcza że w pomieszczeniu razem z innymi projektantami przebywał sam Gabriel Agreste. Jego niebieskie oczy patrzyły na nią bez żadnego wyrazu. Przywołała na twarz miły uśmiech.

– Dzień dobry – przywitała się grzecznie. – Bardzo przepraszam za spóźnienie, to się więcej nie powtórzy.

– Dzień dobry – odpowiedział pan Agreste. Jak dotąd pochylał się nad jakimiś papierami zalegającymi na stole, lecz teraz wyprostował się, przez co Marinette poczuła się dziwnie mała. – Co byś powiedziała, gdybym w takim razie dał ci nieco inne zadanie? 

– Słucham. – Spuściła wzrok. Ogarnął ją lęk, że teraz w ramach kary przypadnie jej najgorsza robota.

– Nathalie miała cię oprowadzić, ale cóż… jak widać, plany uległy zmianie. Jest teraz zajęta. A tak się niefortunnie złożyło, że jedna z modelek nie dotrze dziś na sesję, a mnie bardzo zależy, by się ona dzisiaj odbyła. – Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. – A ty masz odpowiednią budowę.

Marinette zamrugała oczami z niezrozumieniem. Spojrzała na pozostałych pracowników – trzy kobiety i jednego mężczyznę. Choć zerkali na nią ukradkiem od czasu do czasu, powrócili już do swoich zajęć. Nikt najwyraźniej nie zamierzał przyjść jej z pomocą.

– Chce pan… – Przełknęła ślinę. – Chce pan, żebym ją zastąpiła?

– Właśnie tak. – Skinął głową. Jego spokojny sposób bycia zaczynał ją przytłaczać. Czuła, jakby pan Agreste w każdej chwili mógł wybuchnąć. 

I wiedziała, że nie chciałaby być tego świadkiem ani tym bardziej przyczyną.

– Oczywiście, tylko że… – zawahała się. – Ja nie mam pojęcia o modelingu… 

– W takim razie program twojego poznawania firmy się zmieni i zaczniesz właśnie od tego. Wejście na moment w skórę modelki może otworzyć ci głowę na nowe pomysły, a zdobyte doświadczenie na pewno się nie zmarnuje. Przy okazji pooglądasz sobie wszystko, Nathalie nadzoruje sesję, więc opowie ci, na czym to polega. W razie czego możesz śmiało ją pytać. – Choć trudno było w to uwierzyć, uśmiechnął się lekko. – I któż wie, może jednak modeling okaże się dla ciebie lepszą opcją.

Nie zrozumiała.

– Wielu było projektantów, którzy sami prezentowali swoje własne stroje – wtrącił się mężczyzna, który jak dotąd pracował nad projektem. – Niektórzy ostatecznie zrezygnowali z tworzenia i pozostali przy pokazywaniu, a przypadki odwrotne też nieraz się zdarzały. Modele i modelki dość często próbują swoich sił w projektowaniu. – Kiedy skończył, posłał jej pokrzepiający uśmiech.

Marinette odwzajemniła go i przyjrzała mu się uważniej. Mężczyzna był barczysty, wyposażony w krzaczaste brwi i krótkie ciemne włosy. Na twarzy miał zarost, lecz wyglądał on na nieco zaniedbany, przynajmniej od paru dni, a pod brązowymi oczami dało się dostrzec cienie. Wydawał się zmęczony, jednak jego ciepłemu i bystremu spojrzeniu nie można było tego zarzucić. Kiedy odezwała się jedna z pracujących przy tym samym stole kobiet, odwrócił wzrok i skupił go ponownie na papierach. Marinette zamyśliła się tak, że dopiero głos Gabriela Agreste’a sprowadził ją na ziemię.

– Rozumiem, że nie masz nic przeciwko?

– Oczywiście, że nie!

Aż bała się pomyśleć, co by się stało, gdyby miała.

– Świetnie. Sesja odbywa się na tym piętrze, po drugiej stronie. Musisz minąć windy i szukać pokoju z numerem dwadzieścia pięć. Zastaniesz tam Nathalie, ona wyjaśni ci resztę.

– Oczywiście – powtórzyła znowu. Nie bardzo wiedziała, czy jeszcze dziś będzie miała okazję się z nim spotkać, więc pożegnała się mrukliwym „do widzenia” i wyszła na korytarz. Odetchnęła z ulgą. Nie było tak źle, ale wolała nie spędzać zbyt wiele czasu w pobliżu pana Agreste’a. Miał w sobie coś, co ją niepokoiło.

Otworzyła torebeczkę i pokazała Tikki uniesiony do góry kciuk. Kwami wyszczerzyło ząbki, nie zaryzykowało jednak rozmowy na środku korytarza. Ktoś mógł przecież w każdej chwili wyjść i zauważyć coś, czego nie powinien. Dlatego też Marinette zamknęła szybko torebkę i podążyła za wskazówkami pana Agreste’a. Wbrew swoim własnym obawom znalazła odpowiednią salę bez trudu, a wówczas nie musiała się już niczym martwić. Nathalie, kiedy tylko ją zauważyła, zaprowadziła ją do garderoby, gdzie Dupain-Cheng przebrała się w całkiem ładną i zwiewną czerwoną sukienkę udekorowaną czarnymi kropkami. Nieco ją to zdziwiło, ale przypomniała sobie, że przecież Adrien wspominał, iż jego ojciec zainspirował się jej wizją „bohaterskich” ubrań. Wzruszyła więc ramionami i założyła jeszcze jasną dżinsową katanę, której krój chyba też stanowił jakiś nowy wynalazek, bo takiego jeszcze nie widziała. Gdy poprawiono jej fryzurę i makijaż, pojawiła się znów na sali, gdzie odbywała się sesja. Całe to pomieszczenie było białe, włączając w to ekran i płachtę, na tle których już ktoś pozował. Specjalne lampy oświetlały Adriena, a wokół niego skakał fotograf, robiąc przy tym naprawdę dziwne wygibasy.

– O, Marinette! – Adrien nagle ją zauważył i pomachał do niej. Odmachała, ale on nie zdążył tego dostrzec, bo dostał od fotografa szkicownikiem w głowę.

– Nie ruszaj się! – upomniał mężczyzna. – Naprawdę, jesteś dziś jakiś dziwnie ruchli…

Nagle jego wzrok padł na stojącą w progu Marinette. Wyraźnie się ucieszył i chwyciwszy ją za rękę, wciągnął do pomieszczenia, po czym ustawił obok Adriena.

– Tak, cudownie! – zawołał, jakby zupełnie zapomniał, że wcześniej nie był w najlepszym humorze.

Zarumieniła się lekko, gdy musiała stanąć tak blisko Adriena, ale szybko przyzwyczaiła się do jego obecności. Wtedy nagle zdała sobie sprawę, że wcale nie czuje się przy nim aż tak skrępowana, a nawet, że jest jej całkiem dobrze, gdy może być blisko niego. On również wyglądał na zadowolonego – przynajmniej nie musiał już pozować sam. Kiedy znaleźli się tam we dwoje, praca, co prawda trudna i czasem wyczerpująca, zmieniła się we wcale przyjemne doświadczenie i oboje miło spędzili czas w swoim towarzystwie. Serce Marinette niemal skakało z radości, bowiem naprawdę zaczynało czuć, że ona i Adrien są bliskimi przyjaciółmi. A skoro on ją tak traktował, to zapewne nie obrazi się, jeśli zechce poznać go bliżej.

A chciała bardzo.

Pozowali przez dobrą godzinę, albo i dłużej, aż fotograf wreszcie uznał, że jest zadowolony. Wtedy dostali chwilę przerwy. Oboje przysiedli na moment na podłodze. Takie utrzymywanie jednej pozycji przez określoną ilość czasu dla Marinette okazało się nieco stresujące.

– Jak ty to wytrzymujesz? – rzuciła. 

– Kwestia przyzwyczajenia – odparł i spojrzał na nią z ukosa. – Jak ci się podobało?

– Cóż, trochę to… – Zawahała się przy doborze odpowiedniego słowa. – Męczące…

Adrien zaśmiał się cicho.

– To jeszcze nic! – powiedział. – Wyobraź sobie, że masz całą kolekcję do sfotografowania. 

– Oj… – Skrzywiła się na samą myśl. – Podziwiam cię…

– To nie takie straszne. – Wzruszył ramionami. – I lubię to robić. Zwłaszcza że ojca to uszczęśliwia… – Zamilkł nagle, jakby powiedział kilka słów za dużo. – Wiesz, będę się zbierał. Mam dziś jeszcze sporo zajęć.

– Jasne, w porządku – odparła, ale zmarszczyła brwi. Dopiero teraz dotarło do niej, jak bardzo Adrien jest zamknięty w sobie. Obiecała sobie w duchu, że zrobi wszystko, by dotrzeć do tego, co chowa w środku. 

On tymczasem pozbierał swoje rzeczy i udał się do swojej garderoby, machając jej przy wyjściu. Również się pożegnała, choć myślami uciekła już do innego miejsca. Nie mogła jednak pozostać w nim zbyt długo, bo tuż obok niej jak spod ziemi wyrosła Nathalie i przedstawiła jej plan na dalszą część dnia. Jego główny punkt stanowiło zwiedzanie i oglądanie, kto się czym zajmuje. Kobieta zatem oprowadziła ją po budynku, wyjaśniając, co trzeba było, i cierpliwie odpowiadając na jej pytania. Wytłumaczyła również, że w czasie jej pobytu w firmie, pozna dokładniej każdy z działów, aby miała świadomość, jak działa przemysł modowy. I mimo że brzmiało to miejscami dość skomplikowanie, Marinette czuła ekscytację na myśl, że dostanie okazję, by wszystko obejrzeć i przeanalizować. Moda przecież od zawsze była jej pasją.

Oprowadzenie po całości zajęło im więcej czasu, niż się spodziewały, więc gdy już skończyły, Nathalie oświadczyła, że Marinette może już wracać do domu. Dupain-Cheng nie kłóciła się, bo i ją zmęczył ten dzień, lecz wyszła w znacznie lepszym humorze, niż przyszła. Miała nadzieję, że w miarę upływu czasu, ludzie zapomną o wpadce ze spóźnieniem, a także że będzie im mogła pokazać, iż pan Agreste nie pomylił się co do niej. Pozytywnie nastawiona, zakończyła swój pierwszy dzień w nowym miejscu.

Podobnie rzecz się miała przez następny tydzień. Po szkole, kiedy tylko nie miała niczego do zrobienia, Marinette zaglądała do firmy, by przyglądać się dokładnie pracy projektantów i twórców tych wszystkich podbijających świat kolekcji. Czasem im pomagała, lecz jeszcze nie czuła się zbyt pewnie, więc wolała trzymać ręce przy sobie. W każdym razie miała wrażenie, że ją tam zaakceptowano, a fakt ten niezwykle poprawiał jej nastrój. 

Dlatego też ogarnęło ją rozczarowanie, gdy w piątek rano przypomniała sobie, że jest pierwszy listopada, święto zmarłych, a co za tym szło – że niemal wszyscy mają wolne, wliczając w to firmę pana Agreste’a. Tak się zakręciła na jej punkcie, że nawet nie pocieszała jej myśl, że dzięki temu nie musi iść do szkoły. Siedziała więc przy oknie, obserwując pogodę równie ponurą jak jej humor. Niebo zaciągnęło się ciemnoszarymi chmurami, z których kapał drobny deszczyk, zaś wiatr sprawiał, że temperatura zadawała się znacznie niższa niż w rzeczywistości. 

– Marinette? – Dobiegło ją wołanie Sabine. – Gdzie jesteś? Zaraz wychodzimy!

– Już idę! – odkrzyknęła. Wzięła ciepły sweter, na który miała potem zarzucić kurtkę przeciwdeszczową. Nie zabierała torebki – owa kurtka miała dość głębokie kieszenie, więc Tikki postanowiła ukryć się tam.

Przed drzwiami ujrzała swoich rodziców, którzy właśnie zbierali kupione wcześniej bukiety chryzantem. 

– Pomogę wam – zaoferowała. Wyjęła kwiaty z rąk ojca i wyszczerzyła się wesoło, choć mina ta nie odpowiadała zupełnie temu, co miała w środku. – Gotowa!

Rodzice również się uśmiechnęli i wszyscy razem wyszli z mieszkania, a następnie skierowali się w stronę przystanku autobusowego, gdzie pojazd już czekał, gotowy do drogi. Na szczęście zdążyli idealnie i już po chwili wytoczyli się powoli na jezdnię.

Jechali na cmentarz.

* * *

Wykonane z różnych rodzajów kamienia groby ciągnęły się wokoło długimi rzędami, tworząc swego rodzaju labirynt. Choć rozmieszczone całkiem równo, przykryte kwiatami, w większości żółtymi chryzantemami, stawały się do siebie tak podobne, że ktoś, kto bywał tu nieczęsto, nawet rzadziej niż raz do roku, mógł mieć problem z odnalezieniem odpowiedniego nagrobka za pierwszym razem. Niektórym drogę wskazywały wydeptane w trawie ścieżki, innym rosnące gdzieniegdzie drzewa, które osłaniały baldachimem pożółkłych liści to, co akurat znalazło się pod nimi. Miejscami w krajobrazie wyróżniały się tylko większe groby i rzeźby rozmieszczone dość nieregularnie na terenie całego cmentarza.

Ludzi, wbrew pozorom, również nie było zbyt wielu. Wszyscy zaś, którzy pojawiali się w zasięgu wzroku, mijali każdą napotkaną rzecz i osobę, spiesząc tylko tam, gdzie potrzebowali. Nie musieli przy tym zwracać uwagi na innych. Podobnie rzecz się miała z klęczącym przed jedną z płyt nagrobnych chłopakiem. Choć właściwie można by go już nazwać mężczyzną – wyglądał młodo, ale na pewno miał już dwadzieścia parę lat. W palcach mocno ściskał zawieszony na szyi medalion, na którym widniało oko jaszczurki. Jego nieco przydługie, brązowe włosy falowały na wietrze, który próbował też dostać się pod poły jego granatowej kurtki. Ciemne, zielone oczy wpatrywały się w napis na grobie, a ich powierzchnia z minuty na minutę stawała się coraz bardziej szklista. Chłopak całą swoją wolę skupiał na tym, by się nie rozpłakać. Wiedział, że ojciec nie byłby z niego dumny, lecz już nie mógł mu zwrócić na to uwagi.

Leżał bowiem pogrzebany kilka stóp pod ziemią, na której chłopak klęczał.

Może i był słaby. Nie mógł sobie poradzić ze stratą i żałował wielu rzeczy – zarówno tych, które zrobił, jak i tych, których ostatecznie zaniechał. I wiedział, że nie jest bez winy. Wiedział, że za bardzo skupia się na sobie, ale cóż miał poradzić, jeśli wszystko wokoło wymagało od niego, żeby się trzymał. Matka go potrzebowała, rodzeństwo go potrzebowało… A on nagle stracił przewodnika, bez którego nie potrafił odnaleźć się nie tylko na świecie, ale i w samym sobie. Zaczynał mieć dość tego, że musi ze wszystkim sobie dać radę, że to on musi wspierać innych. Był bardzo zżyty z ojcem – tylko on jeden umiał go naprostować, pokazać, że robi coś źle i wskazać właściwą ścieżkę. Teraz został sam nie tylko ze sobą, ale i z rzeczami, jakich nigdy dotąd nie robił i nie spodziewał się, że robić będzie.

Musiał zająć się kimś jeszcze poza sobą i przerastało go to.

– Dlaczego…? – jęczał, powstrzymując łzy. – Dlaczego odszedłeś, skoro zostało ci tu jeszcze tyle do zrobienia?! Masz wrócić, słyszysz?! – Pociągnął nosem, złapał drżący oddech. – Słyszysz? Wróć… 

Bo przecież, gdyby jego ojciec tu był, wszystko wróciłoby do normy. A on mógłby odzyskać swoje dawne życie; to, w którym nie musiał się niczym przejmować, kiedy martwił się tylko o siebie i gdy w razie czego miał możliwość zwrócić się do ojca po pomoc. Chciał, żeby było jak kiedyś.

Uścisk w gardle nie pozwolił mu powstrzymywać się dłużej. Łzy spłynęły po jego policzkach, by potem zacząć kapać mu na kurtkę lub wsiąkać w ziemię. Drobny deszcz jak gdyby towarzyszył mu w niedoli.

Gdyby tylko dało się przywracać zmarłych do życia…

* * *

W kopulastym dachu jednego z paryskich budynków metalowe zasuwy otwarły się, odsłaniając ukryte okno. Składało się ono z mniejszych części, oddzielonych ciemną ramą, której wzór do złudzenia przypominał Miraculum Motyla – broszkę, kształtem przywodzącą na myśl owada, którego reprezentowała.

Do zupełnie ciemnego dotychczas pomieszczenia wpadło blade światło dnia, płosząc białe jak śnieg motyle, jak dotąd pogrążone w półśnie na podłodze. Chmara wzbiła się w powietrze, na moment przesłaniając widok jedynej osobie, jaka się tam znajdowała. Władcy Ciem.

Mężczyzna stanął na środku pokoju, odczekał chwilę, aż motyle przestały latać tak chaotycznie i zwolniły nieco, by potem skupić się na powrót na emocjach, które go tu przywiodły. Oj tak, ktoś był zły, bardzo zły, rozgoryczony, jakby wpadł w szał. Ktoś zdolny do wszystkiego…

Władca Ciem od początku wiedział, że nie tylko on to wyczuł. 

Szkoda byłoby zmarnować tak wzburzone uczucia.

Głos, który się rozległ, nie należał do niego. Władca Ciem nawet nie potrafił określić, skąd dochodził – zewsząd, znikąd, czy może słyszał go jedynie we własnej głowie. Czasem miał już problem ustaleniem, co działo się w rzeczywistości, a co nie. Wszystko zlewało się w jedno. 

– Nie zamierzam ich zmarnować – odparł. Już i tak nagiął jego cierpliwość. Zaczynał się obawiać, że jeśli tym razem również się nie powiedzie, spotka go kara, i miał wrażenie, że byłoby to coś gorszego niż jedynie zerwanie wiążącej ich umowy. Już miał na końcu języka, że tym razem go nie zawiedzie, jednak on go uprzedził.

Słowa mają wielką moc, Władco Ciem. Uważaj na nie. Zdążyłeś już zapewne zauważyć, że jestem dość wyrozumiały, ale nie lubię takiej bezmyślności. Twoje obietnice są puste, nie mam zamiaru ich słuchać.

– Oczywiście. Jednak zrobię, co w mojej mocy, żeby…

W to nie wątpię – przerwał mu. – Tym razem wspomogę cię bardziej, nie możemy zmarnować takiej szansy.

– Ale jesteś zbyt słaby…

Wystarczająco silny, by poradzić sobie z tobą, jeśli się sprzeciwisz.

Zapanowała cisza, podczas której Władca Ciem dokładnie analizował usłyszane słowa. 

– Zrozumiałem – odezwał się w końcu. Nie miał odwagi, by powiedzieć cokolwiek więcej.

Zaczynaj zatem.

Obecność zniknęła, ale Władca Ciem poczuł przepływającą przez niego energię. To nie był pierwszy raz, ale nie pamiętał, by kiedykolwiek wcześniej czuł się tak potężny. Podszedł bliżej okna, tak że światło padło na całą jego postać. Wysoki i szczupły, odziany w ciemnofioletowy garnitur z czarnym, stylizowanym na motyle skrzydła kołnierzem, sprawiał wrażenie dość wyrafinowanego. Srebrna maska, odsłaniająca jedynie fioletowe oczy i fragment twarzy dookoła ust, posiadała łączenia, które układały się w symbol motyla, zaś dłonie w czarnych połyskujących rękawiczkach ściskały równie czarną laskę, zakończoną fioletowym kryształem. Motyle, które przysiadły na podłodze, uciekały spod jego lśniących ciemnych butów, kiedy szedł.

– Stracił ojca i nagle wszystkie obowiązki spadły na niego – rozpoczął. – Został sam z czymś, co go przerasta. I tęskni za ojcem, chciałby go znów ujrzeć… – Wyciągnął dłoń. Jeden z motyli przysiadł na niej ufnie, a wówczas Władca Ciem nakrył go drugą ręką. Wokół jego palców zebrała się ciemna energia, która zmieniła białe skrzydła owada w czarne, połyskujące fioletem.

Zmieniła go w akumę.

– Leć do niego, moja mała akumo, i zawładnij nim! 

Motyl odleciał jak na rozkaz. Przecisnął się przez środkową część okna, która otworzyła się na moment jedynie po to, żeby go wypuścić. Zaraz potem zamknęła się.

Akuma brnęła przez powietrze, ale ani wiatr, ani przybierający na sile deszcz jej nie przeszkadzały. Władca Ciem nie musiał czekać długo – motyl bez problemu odnalazł swą ofiarę i wniknął w medalion na jej szyi. 

Władca Ciem momentalnie wdarł się do jej umysłu i serca.

Chłopak zamarł, słysząc czyjś głos.

– Pożeraczu, ja jestem Władca Ciem. Daję ci moc pobierania energii od każdej żywej istoty, jaką napotkasz, abyś za jej pomocą mógł wskrzesić tego, którego ci zabrano. W zamian oczekuję tylko jednego: musisz przynieść mi Miracula Biedronki i Czarnego Kota.

– Żywcem pogrzebani będą niczym, gdy powstaną umarli – odparł chłopak, a na jego obliczu pojawił się przerażająco szeroki uśmiech. 

Władca Ciem wyczuł, jak ofiara całkowicie mu się poddaje, tchnął więc w nią tyle mocy, ile tylko zdołał.

Chłopaka ogarnęła ciemnofioletowa mgła, a gdy opadła, jego miejsce zajął potwór, którego nie sposób nazwać człowiekiem.

* * *

Pogoda nie poprawiła się ani trochę, ale też się nie pogorszyła – deszcz wciąż co jakiś czas robił im delikatny prysznic, a wiatr dmuchał im w twarze, jakby chciał ich wybudzić z nastroju, jaki narzucała dość senna atmosfera. Działa ona praktycznie na wszystkich, nawet na Axelle i Vi, które rzadko poddawały się tego typu rzeczom. Państwo Rentir z kolei nie byli tym szczególnie zmartwieni, bo przynajmniej nie musieli pilnować swoich córek. Mimo to one, choć wyrobiły sobie w oczach innych taką, a nie inną opinię, umiały się zachować, kiedy istniała taka potrzeba.

Wlokły się więc za rodzicami, nieszczególnie zainteresowane tym, co się wokół nich działo. Co i rusz ziewały przeciągle, lecz nie odezwały się słowem. Można by pomyśleć, że zamierzały spędzić w tej pozornej apatii resztę dnia, lecz nagle w oczy rzuciło im się coś znacznie ciekawszego od odwiedzania grobów zmarłych członków ich rodziny, których i tak nigdy nie miały okazji poznać. Otóż na końcu ścieżki równoległej do tej, którą akurat szły, stał nie kto inny jak Adrien Agreste w towarzystwie kobiety w okularach i włosach spiętych w kok. Siostry wymieniły spojrzenia i korzystając z tego, że państwo Rentir skupiali się na drodze przed sobą, na nie się nie oglądając, cicho oddzieliły się od nich i zaczęły powoli zmierzać w stronę znanego modela. Już zamierzały podejść go i wymusić na nim autograf i zdjęcie, gdy przerwało im jakieś zamieszanie po drugiej stronie cmentarza. Zatrzymały się raptownie i wytężyły wzrok. Cokolwiek to było, wyglądało dość poważnie. Coś naprawdę sporego odrzucało przechodniów na boki jak szmaciane lalki. Powietrze wypełniła kakofonia krzyków, pośród których wyróżniało się złowrogie warczenie.

Bliźniaczki wymieniły spojrzenia, po czym nie zwlekając ani chwili pobiegły do najbliższego żywopłotu, wyznaczającego swego rodzaju granicę cmentarza. Ukryły się za nim i dla pewności rozejrzały, by sprawdzić, czy aby na pewno nikogo nie ma w pobliżu. Na szczęście większość ludzi biegła ku wyjściu i nie zważała na nic.

– Cutte, kituj!

– Cheet, oszukaj!

Błysnęło światło. Biała Lisica wyjrzała zza krawędzi żywopłotu, usiłując zorientować się w sytuacji, lecz niemal od razu rozproszył ją czyjś śmiech. Skrzywiła się nieco, bo dobrze wiedziała, do kogo należał. Za jej plecami Liszka zaśmiewała się do rozpuku.

– Mogłabyś już przestać – upomniała ją Axelle.

Ona jednak ani myślała.

– S… sorki – wykrztusiła. – Ale nie mogę z tego twojego „kituj”! – Vi od samego początku uważała to zawołanie za dziwne, ale ostatnimi czasy zaczęło ją ono zwyczajnie bawić. 

Biała Lisica przewróciła oczami.

– Gdybyście mnie nie poganiali, wymyśliłabym coś lepszego – usprawiedliwiła się, ale szybko skoncentrowała znów za zadaniu, gdy dostrzegła w tłumie parę znajomych osób. – Chyba powinnyśmy najpierw zabrać stąd rodziców. 

– Fakt. – Liszka przestała się śmiać. 

Wyskoczyły zza krzaków i ruszyły przed siebie, od razu w stronę rodziców. Nie pytając ich o zgodę, złapały ich – jedna ojca, druga matkę – i pomknęły jak najdalej stąd.

– Zaczekajcie! – wrzasnęła z paniką Yvonne. – Nasze córki… Nasze córki tam zostały!

Axelle i Vi w biegu wymieniły spojrzenia.

– Córki? – rzuciła Liszka, by zyskać na czasie, lecz się nie zatrzymała.

– Tak, bliźniaczki, musimy po nie wrócić!

– Bliźniaczki? – powtórzyła Axelle, udając, że się nad czymś zastanawia. – Miały na sobie beżowe płaszczyki przeciwdeszczowe? – zapytała.

– Tak! – Yvonne otworzyła szerzej oczy. – Widziałyście je?!

– Spokojnie, są w bezpiecznym miejscu – odparła Vi, rozumiejąc, o co chodziło Axelle. – Już się nimi zajęłyśmy, kazałyśmy się im ukryć.

– Dzięki Bogu! – Kobieta odetchnęła z ulgą. – Na pewno im nic nie będzie?

– Skoro mówią, że są bezpieczne, to tak jest – wtrącił się Henry, ojciec bliźniaczek. – Nie denerwuj się, poradzą sobie.

Nikt więcej się nie odezwał. Siostry odstawiły ich na ziemię, kiedy uznały, że znaleźli się już wystarczająco daleko od cmentarza, po czym od razu wróciły na miejsce. Nie usłyszały nawet podziękowań państwa Rentir.

Gdy dotarły, okazało się, że Biedronka, Czarny Kot i Kameleon już zadbali o bezpieczeństwo pozostałych; okolica zupełnie się wyludniła. Teraz byli tam tylko oni – piątka superbohaterów i ofiara akumy.

Naprawdę przerażająca ofiara akumy.

Stojące przed nimi monstrum przypominało człowieka jedynie przez fakt, że stało na dwóch nogach, poza tym bowiem nie miało z ludźmi nic wspólnego. Wyglądało jak ogromna, pokryta ostrymi, chropowatymi łuskami jaszczurka. Rogowe wypustki ciągnęły na jego grzbiecie od głowy, przez całą linię kręgosłupa – na jego środku zaś były największe – aż po długi jaszczurzy ogon. Potwór machał nim we wszystkie strony, a siła, z jaką to robił, mogłaby bez problemu odrzucić kogoś na dobrych parę metrów. Niebieskozielone oczy z cienkimi, pionowymi źrenicami przypatrywały się bohaterom uważnie i całkiem rozumnie, zaś z wypełnionej kilkoma rzędami spiczastych zębów paszczy raz po raz wysuwał się wąski, rozdwojony na końcu język. Każda kończyna wyposażona była w pięć ostrych jak brzytwa pazurów, które rozpłatałby człowieka bez żadnego problemu, gdyby tylko znalazł się w ich zasięgu. 

Pożeracz opadł nagle na wszystkie cztery nogi i zaryczał wściekle. Bohaterowie dostrzegli nagle, że z jego szyi coś zwisa – łańcuszek z okrągłą zawieszką. Jako że była to jedyna rzecz, jaką miał na sobie, zorientowali się od razu, że to właśnie tam ukryła się akuma. Jaszczur uspokoił się nieco; syknął, ukazując język, którym posmakował powietrze.

– Macie w sobie dużo życia – rozległo się zewsząd. Niski i chrapliwy dźwięk przypominał bardziej warkot niż ludzki głos. Choć potwór nie otworzył paszczy, zorientowali się, że to właśnie on wypowiedział te słowa. – Za dużo życia… Nazywam się Pożeracz i żywię się wszystkim, co żyje. Potrzebna mi wasza energia, ale… Jeżeli oddacie mi miracula, oszczędzę was.

– Żeby potem zrobić krzywdę innym?! – zawołał Czarny Kot z oburzeniem. Na jego twarzy malowała się wyłącznie złość, na co nawet Biedronka się zdziwiła.

Już dawno nie widziała Kota tak poważnego.

– Nie martw się – warknął znowu Pożeracz. – Ludzie mają w sobie wystarczająco dużo życia, że zabranie im jego części nie uśmierci ich. Jednak wy możecie tego uniknąć. Nie jestem zbyt cierpliwy. – Mięśnie pod łuskami spięły się, jakby potwór szykował się do skoku. – Ostatnia szansa. Miracula.

– Chyba śnisz! – odezwała się Biedronka, przygotowując się do ataku. Pozostali bohaterowie poszli w jej ślady.

Pożeracz powiódł po nich swoimi jaszczurzymi oczami.

– To wy zaraz zaśniecie na wieki. 

Rzucił się naprzód. Jak na kogoś, kto posiadał tak duże i na pewno ciężkie cielsko, poruszał się zaskakująco zwinnie i szybko – Biedronka w ostatniej chwili zorientowała się, że na pierwszy cel upatrzył sobie właśnie ją. Odskoczyła prędko, pozostała czwórka rozproszyła się. Przez chwilę myślała, że umknęła, ale ogon Pożeracza już leciał w jej stronę. Stworzyła tarczę z joja, lecz uderzenie było tak silne, że odrzuciło ją dość daleko w tył. Zatrzymało ją pobliskie drzewo, o które uderzyła plecami. Obolała opadła na ziemię. 

Na szczęście monstrum nie mogło dłużej zaprzątać sobie nią głowy. Gdy tylko stanęło na tylnych łapach, Kameleon użył swojej kotwiczki, by opleść je i powalić na ziemię. Huk był potężny, zwłaszcza że wymieszał się z dzikim rykiem bestii. Zanim zdążyła się podnieść, Czarny Kot zaatakował z góry, celując Kocim Kijem w głowę. Trafił, lecz miejsce to opancerzone było twardymi, ostrymi łuskami, przez które nie sposób się przebić. Pożeracz zapewne nawet nie poczuł tego uderzenia. Jego pazury wystrzeliły naprzód, usiłując pochwycić Kota w locie, jednak ten zdążył stanąć złoczyńcy na pysku, a następnie odbić się od niego i wyskoczyć poza zasięg morderczych szponów. Niemal od razu jego miejsce zajęły bliźniaczki, które ogromem ciosów usiłowały znaleźć jakąś lukę w łuskowym pancerzu, lecz na próżno. Choć Pożeracz nie mógł się wyplątać ze splotów liny wiążącej jego tylne kończyny, bo Kameleon cały czas zaciskał ją mocno, to wciąż był groźny ze swoimi pazurami i pełną kłów paszczą, którą kłapał niemal na oślep. Lisice co chwila musiały wycofywać się, a dopiero potem znów próbować ataku. Czarny Kot postanowił dołączyć i we trójkę krążyli wokół gada, zadając ciosy i w porę znikając, by następnie pojawić się znowu z zupełnie innej strony.  

Pożeracz jednak zdawał się nie mieć żadnych słabych punktów, a jego ułożenie – nisko, przy bruku – a także niemożliwa do przejścia obrona z przodu skutecznie chroniły zaakumowany przedmiot. Bohaterowie nie mieli szans pochwycić wisiorka. Biedronka jednak, gdy już doszła do siebie, przypatrywała się walce przez chwilę i odniosła wrażenie, że pomysł Kameleona z unieruchomieniem bestii jest całkiem dobry. Postanowiła w ten sam sposób związać przednie łapy potwora. Ruszyła, wyczekując odpowiedniego momentu do rzutu, żeby móc złapać obie kończyny razem. Wreszcie wychwyciła idealną chwilę i wyrzuciła jojo, którego żyłka zgodnie z planem okręciła się wokół celu. Teraz jaszczur był niemal całkowicie unieruchomiony, pozostawała jedynie paszcza.

– Liszka! – krzyknęła Biedronka, ale Vi domyśliła się, co powinna zrobić, zanim dodała cokolwiek więcej.

Jej skakanka wydłużyła się, a Liszka jednym sprawnym ruchem wyrzuciła ją, by związała Pożeracza w taki sposób, że nie mógł rozewrzeć szczęk. 

– Mamy go! – wrzasnęła, zaciskając broń najmocniej, jak potrafiła.

– Kotaklizm! – Czarny Kot ruszył na stwora. Teraz kiedy Liszka, Kameleon i Biedronka trzymali Pożeracza w szachu, musiał jedynie dotknąć medalionu. To zakończy sprawę.

Biała Lisica stała nieco z boku, przytrzymując ogon potwora, i to ona jako pierwsza dostrzegła, że coś jest nie tak. Złoczyńca nie miał zamiaru dać się tak łatwo pokonać. Zanim ktoś zdążył choćby mrugnąć okiem, szarpnął pyskiem, ciągnąc skakankę, a zaraz za nią Vi. 

– Liszka!

Uścisk jej broni poluźnił się, toteż skakanka opadła z jego paszczy, lecz z powodu pędu Vi nie mogła już zmienić toru swojego lotu. 

Mknęła wprost na uzbrojoną w kilkadziesiąt zabójczych kłów paszczę Pożeracza.

Rozdział XVII. Warunki uległy zmianie

Biała Lisica zareagowała w ostatniej chwili. Wskoczyła między gada a Vi i złapała siostrę w locie, jednak nie dała rady jednocześnie upilnować Pożeracza, który skorzystał z chwili rozproszenia i wyswobodził się również z pozostałych więzów. Zanim Axelle zdążyła uciec, poczuła mocne uderzenie w prawe ramię. Trzy z pięciu pazurów sięgnęły celu i rozorały jej kostium oraz skórę. Oddaliła się w mgnieniu oka, ale poszarpany strój na jej ręce zaczął nasiąkać krwią.

– Ax! – krzyknęła Vi z przerażeniem. W całym zamieszaniu nikt nawet nie zwrócił uwagi, że zwróciła się do niej po imieniu, nawet ona sama. Axelle osunęła się na kolana, zaciskając drugą dłoń na ranie.

– Jak to… w ogóle… – mamrotała. – Przecież miracula… 

Pozostali bohaterowie również odskoczyli na bezpieczną odległość, ale wszyscy, podobnie jak Biała Lisica, zamarli w bezruchu. Pierwszy raz widzieli coś takiego – jak dotąd nic nie było w stanie w żaden sposób zniszczyć kostiumu superbohatera ani tym bardziej zranić jego samego. A tymczasem na własne oczy ujrzeli, że pazury Pożeracza drasnęły Lisicę; że z trzech szram sączyła się krew. Na dodatek, co zaniepokoiło ich jeszcze bardziej, Axelle wydawała się tracić siły zdecydowanie zbyt szybko, jak na takie obrażenia.

Tak bardzo przeraził ich widok jednej z nich, siedzącej na kolanach i ledwo trzymającej się w pionie, że o obecności Pożeracza przypomniał im dopiero jego śmiech. Tak jak poprzednio zdawał się dobiegać ze wszystkich stron naraz, a szczęki jaszczura poruszyły się tylko, żeby znów mógł zbadać powietrze językiem. Dopiero wówczas dostrzegli, że otoczyła go bladoniebieska poświata, skupiająca się głównie na wiszącym wciąż na jego szyi medalionie.

– Co się dzieje? – zapytała Biedronka, nie zwracając się do nikogo konkretnego.

Nawet jeśli ktoś z nich chciał odpowiedzieć, nie potrafił.

– Naprawdę myśleliście, że te pazury i kły, to wszystko, co posiadam? – Złowrogi warkot odbił się echem od okolicznych zabudowań. – Potrzebuję waszej energii. I zdobędę ją, czy tego chcecie, czy nie. Nie powstrzymacie mnie tak łatwo. 

Żadne z nich nie śmiało się odezwać. Światło wokół niego przygasło nieco, aż wreszcie zniknęło całkowicie. Przygotował się znów do ataku, lecz bohaterowie byli zbyt wytrąceni z równowagi, by cokolwiek zrobić. 

Biedronka otrząsnęła się jako pierwsza. Najpierw oceniła stan swojej drużyny. Czarny Kot miał jedną rękę zajętą przez Kotaklizm, a jako że jego moc mogła się im jeszcze przydać, musiał na nią uważać, co jednak ograniczało jego skuteczność w walce – nie mógł przecież wycelować Kotaklizmu w złoczyńcę, bo to mogłoby go zabić, a tego nie chcieli. Biała Lisica klęczała wciąż w tej samej pozycji, oddychając ciężko. Biedronka domyśliła się, że Pożeracz zabrał jej trochę energii. Zapewne prędzej czy później się zregeneruje, ale obecnie nie mogła brać udziału w dalszych atakach, bo w tym stanie jedynie by przeszkadzała. Kameleon wyglądał na zupełnie zdrowego, najwyraźniej nie ucierpiał wcale, a Biedronka czuła się całkiem dobrze. Liszka zaś…

Liszka była wściekła. 

Zanim Biedronka zdążyła wydać im jakieś polecenie, Vi zerwała się z miejsca i wywijając skakanką nad głową, rzuciła się na Pożeracza. Biedronka nie próbowała jej zatrzymywać, zamiast tego rozejrzała się dookoła, w poszukiwaniu jakiegoś rozwiązania. Jej wzrok padł na Kameleona.

– Kameleon! – zawołała. – Zabierz stąd Lisicę! – zarządziła. – I wracaj jak najszybciej!

Bohater w zielonym kostiumie tylko skinął głową, po czym nie pytając o pozwolenie, wziął Axelle na ręce i razem z nią pobiegł w bliżej nieokreślonym kierunku. Biedronka i Czarny Kot wlepili oczy w Pożeracza, wokół którego Liszka skakała z zaskakującą prędkością i okładała go, gdzie się dało. Znaleźli się w martwym punkcie, bo jej broń nie mogła go zranić, a jego pazury i ogon nie nadążały za szybkimi ruchami bohaterki. Zarówno Kot, jak i Biedronka pogrążeni byli w gorączkowych myślach.

– Co robimy? – odezwał się Czarny Kot. – Ona nie powstrzyma go zbyt długo, a jak tak dalej pójdzie, możemy stracić kolejną osobę. A im nas więcej, tym lepiej.

– Nie musisz mi tego mówić – burknęła Biedronka. Ona też denerwowała się tą sytuacją. 

Lecz nie tylko oni byli zaskoczeni takim obrotem spraw.

Władca Ciem w swojej kryjówce ze zdumieniem obserwował, co się dzieje, przez gadzie oczy swojej ofiary.

– Niebywałe – mruknął sam do siebie. Nawet on nigdy nie widział, by któremuś z jego złoczyńców udało się tak załatwić któregoś superbohatera. Przecież ochrona, jaką dawały im miracula, nie miała żadnych luk.

A przynajmniej tak dotychczas sądził.

Widzisz teraz, jak wielka jest moja moc? – odezwał się głos w jego umyśle. – Tym razem na pewno nie zostaniemy z niczym.

Władca Ciem nie odpowiedział, niemal przerażony tym, co właśnie ujrzał i usłyszał. Dopiero teraz zrozumiał naprawdę, co może mu grozić ze strony właściciela głosu. Okazał się on potężniejszy, niż Władca Ciem przypuszczał…  

Nie odezwał jednak więcej, więc posiadacz Miraculum Motyla powrócił do przyglądania się potyczce. Wyglądało na to, że tym razem rzeczywiście może im się udać.

Bohaterowie bowiem byli w kropce. Vi atakowała bez żadnego pomyślunku, przez co szybko opadła z sił, a jej ciosy stały się chaotyczne i słabe. Musiała również nieco zwolnić, przez co wystawiała się na uderzenie ze strony Pożeracza, lecz najwyraźniej nie zamierzała odpuścić. Walczyła ciągle, dając Biedronce i Kotu czas na myślenie.

Szkopuł tkwił w tym, że żadne z nich nie miało kompletnie żadnego pomysłu.

– Na pewno musimy go tu zatrzymać, żeby nie mógł skrzywdzić nikogo innego. – Biedronka stwierdziła oczywistość, choć głównie po to, żeby zrobić cokolwiek. – Nie można go zranić, za to on nas może… Zaakumowany przedmiot jest na jego szyi… – Przyłożyła palce do skroni. Starała się jakoś pobudzić umysł, lecz na próżno. Miała pustkę w głowie.

– Może Szczęśliwy Traf? – zaproponował Czarny Kot, a gdy nie odpowiedziała, przeniósł na nią wzrok. Dostrzegł jej niepewne spojrzenie. – Nie ma się co patyczkować, to już zaszło za daleko. 

Nie miała innej opcji jak się z nim zgodzić. Mrugnął do niej pocieszająco i dołączył do Liszki, chcąc jej nieco pomóc. Musiał uważać na Kotaklizm, ale jakoś dawał sobie radę. 

Biedronka odetchnęła głęboko. 

– Szczęśliwy Traf!

Na jej dłonie spadł czerwony, kropkowany pasek do spodni. Nie traciła czasu, od razu się rozejrzała, ale to chyba jeszcze nie był ten moment. Przebiegła wzrokiem po całej okolicy, lecz wszystko wyglądało dokładnie tak jak zawsze.

Czarny Kot przyjął taktykę zwabiania przeciwnika do siebie i gdy ten był już blisko, oceniał, czy da radę sięgnąć łańcuszka, czy nie. Na niczym innym mu już nie zależało. Pożeracz jednak wcale nie zamierzał się odsłonić, dlatego też Kot zawsze zostawał spychany do obrony lub ucieczki, z czego w większości przypadków korzystał z tej drugiej opcji. Mniej wtedy ryzykował zmarnowanie Kotaklizmu. 

Po raz kolejny uskoczył przed pazurami potwora, które trafiły w mieszczący się za Kotem nagrobek. Płyta rozpadła się na kawałki, a one z przeraźliwym łoskotem potoczyły się po bruku. To zaś niemal wytrąciło Biedronkę z równowagi.

– Co ja mam z tym zrobić?! – spytała rozpaczliwie. 

Ogarniała ją bezsilność i nie potrafiła się jej pozbyć. Czuła, że zaraz podda się panice i strachowi, a nie mogła przecież tego zrobić.

Ale co miała począć? Co mogła w tamtej chwili?

– Arghh! – wydała z siebie jakiś nieartykułowany odgłos w nadziei, że dzięki temu ujdzie z niej nieco napięcie. 

Uszło z innego powodu.

Ktoś położył jej dłoń na ramieniu.

– Hej, w porządku?

To Kameleon wrócił. Po jej minie poznał od razu, że chce zapytać o Białą Lisicę, więc ją uprzedził.

– Spokojnie, jest bezpieczna. I trochę opatrzyłem jej tę ranę… Jak poczuje się lepiej, to wróci.

– Dobrze…

– Mamy kłopoty, co? – domyślił się, patrząc na walkę. Liszka i Kot zaczynali powoli przegrywać. – Skoro nie masz pomysłów, równie dobrze możemy im pomóc bez żadnego planu.

Spojrzała na niego. Jego oczy błyszczały determinacją, a ich szara barwa od razu ją uspokoiła. Przypięła swój Szczęśliwy Traf do kostiumu i sięgnęła po jojo.

– Ruszajmy.

Nie przejmując się jakąkolwiek taktyką, zaczęli zasypywać Pożeracza gradem ciosów. Gad reagował w porę, ale nawet on miał problem, żeby ustrzec się przed czterema przeciwnikami jednocześnie. Nie minęła chwila, a ich błyskawiczne ciosy i równie szybkie ucieczki zaczęły przynosić efekty i jaszczur cofnął się najpierw o jeden, później o kilka kroków. W szale rozbił kolejny nagrobek i począł rzucać w bohaterów kamiennymi odłamkami, rycząc przy tym wściekle. Na ich szczęście, najwyraźniej naprawdę wyprowadzili go z równowagi, tak że nie próbował nawet za bardzo skupić się na tym, co robił. Wpadł w jakiś amok, rzucał się chaotycznie we wszystkie strony, zamiatając na oślep ogonem jakby w nadziei, że kogoś przypadkiem trafi.

– Uspokój się! – upomniał go Władca Ciem. – Jesteś od nich potężniejszy, masz przewagę! Wykorzystaj ją!

– Nie, Władco Ciem! – warknął Pożeracz w odpowiedzi. – Za długo to trwa! Najpierw sprawdzę, czy dopełniłeś swojej części umowy… Najpierw ożywię ojca!

– Nie! Masz ich na wyciągnięcie ręki, drugiej okazji może nie być! 

– Drugiej okazji dla mnie też nie będzie, jeśli mnie tu pokonają! – Rzucił w bohaterów ostatnim kawałkiem płyty. – Najpierw zrobię to, co mi obiecałeś! Dopiero wtedy zajmę się zapłatą! – Stanął na tylnych kończynach i otwarłszy paszczę na maksymalną szerokość, ryknął potężnie.

Głośność dźwięku i fala, jaka wydobyła się z jego gardła, dosłownie wbiły superbohaterów w ziemię i wywołały ogólne oszołomienie. Pożeracz skorzystał z tego i odwrócił się, by następnie pomknąć przed siebie z całkiem sporą prędkością. Zanim zdążyli się otrząsnąć, zniknął im z oczu.

– Cholera! – Biedronka zaklęła i ze złości uderzyła jojem w i tak już zniszczony nagrobek. Szybko się jednak opamiętała. – Lecimy!

Zarzuciła swoją broń i już miała pozwolić się jej wystrzelić w przestworza, kiedy zatrzymał ją czyjś dotyk. Czarny Kot położył jej dłoń na ramieniu.

– Nie lepiej najpierw się zastanowić? – zapytał.

– Zastanowić?! – odparła, już wystarczająco wytrącona z równowagi. – Czy ty nie widzisz, co się dzieje? Nie mieliśmy żadnych szans, w pojedynkę dał sobie radę z nami wszystkimi! A teraz poleciał zabierać życie innym, bo my zawiedliśmy! Trzeba go powstrzymać! Nad czym chcesz się teraz zastanawiać?! 

Czarny Kot zupełnie niezrażony jej wybuchem spojrzał jej prosto w oczy. Zauważyła kątem oka, że nie miał już Kotaklizmu. Nie udało mu się go utrzymać w walce.

– Choćby nad tym, że to, co właśnie zrobiliśmy, nic nie pomogło, a chcesz iść tam i zrobić dokładnie to samo – powiedział, starając się zachować spokój. – To nic nie da, tak go nie pokonamy.

– Więc mamy stać i czekać na olśnienie?!

Liszka i Kameleon przypatrywali się im, najwyraźniej rozważając sytuację. Wreszcie Vi postanowiła im przerwać.

– Cokolwiek chcecie osiągnąć tą kłótnią, nie uda wam się to – rzekła, a zrobiła to tak poważnie, jak jeszcze nikt z nich nie miał okazji usłyszeć. – Ja lecę za nim, potem się zastanowię.

Czarny Kot zmarszczył brwi, ale ostatecznie wzruszył lekko ramionami. 

– Ma rację. Kłótnia nam nie pomoże…

– Więc czemu ją zacząłeś? – warknęła Biedronka. Widocznie była w bojowym nastroju, głównie przez fakt, że nic dziś nie szło zgodnie z jej planem.

Kameleon chyba to wyczuł.

– Spokojnie – wtrącił się. – Zrobimy tak, jak mówi Liszka. Dotrzemy na miejsce, a tam nie będziemy musieli atakować w ciemno, bo na pewno coś wymyślisz. 

Pewność w jego głosie sprowadziła ją na ziemię. Spojrzała na niego, jakby chciała się upewnić, czy naprawdę tak myśli, na co on tylko skinął głową. Czarnemu Kotu nie spodobało się nieme porozumienie między nimi.

– Na to samo by wyszło, gdybyśmy wymyślili coś tutaj. – Starał się bronić swojej racji, choć nie wiedział po co. Już doszli do porozumienia, niepotrzebnie je rujnował i miał tego świadomość. Zachowanie Biedronki jednak nie spodobało mu się, nie rozumiał, dlaczego nagle tak bardzo stracił w jej oczach, że wszystko, co mówił, uważała za zły pomysł. Nie zastanowiła się nawet nad jego słowami, podczas gdy Kameleona posłuchała od razu. 

Dlaczego po takim czasie wspólnych walk, pracy zespołowej, a przede wszystkim przyjaźni Biedronka stawiała zdanie Kameleona ponad jego? Przecież to on dotychczas jej pomagał i w gruncie rzeczy mylił się naprawdę rzadko. Poczuł się niesprawiedliwie. Poczuł się, jakby ktoś zajął miejsce, na którym dotychczas siedział, i kazał mu stać.

Poczuł się wykluczony.

I nie podobało mu się to ani trochę. 

– Sytuacja na miejscu może wyglądać inaczej – stwierdził całkiem słusznie Kameleon. Jego spokój działał Kotu jedynie na nerwy. – Warto najpierw rozejrzeć się po polu walki, zwłaszcza że nawet nie wiemy, gdzie będziemy walczyć.

– Zgadzam się – rzuciła Biedronka. 

Czarny Kot zmarszczył brwi. Zabrakło mu argumentów. 

– Idziecie czy nie? – zirytowała się Liszka, która stała już kilka metrów dalej, gotowa do drogi. 

Jako że dobro innych było teraz ważniejsze, Kot odpuścił i całą czwórką pognali w stronę, w którą udał się jaszczur. Ku ich zdziwieniu, po drodze dołączyła do nich Biała Lisica. Prawe ramię miała owinięte jakimś materiałem, ale poza tym wydawała się całkiem zdrowa.

– Jesteś cała? – spytała od razu Liszka.

– Tak, wszystko w porządku – odparła.

Przeskoczyli rząd wysokich budynków i zaczęli biec ulicą. Zbliżali się do centrum.

– Siły szybko mi wróciły, ale rana została – dodała jeszcze. – Nie uważacie, że to trochę podejrzane?

– To jest bardzo podejrzane – odpowiedział jej Czarny Kot. – Złoczyńcy nigdy nie mieli takiej mocy. 

– Na szczęście my jesteśmy super! – Vi od razu odzyskała humor, gdy siostra pojawiła się znów u jej boku.

Nikt jednak nie odpowiedział, wszyscy skupili się na celu – szukaniu jakichkolwiek oznak bytności Pożeracza w miejscach, które odwiedzali. Nie dostrzegli jednak opadniętych z sił mieszkańców, tak jak się spodziewali. Nie, ulice zupełnie opustoszały, ludzie pochowali się, gdzie się tylko dało, i nie śmieli wyściubiać nosów ze swoich kryjówek. Aczkolwiek nie wszyscy mieli tyle szczęścia.

Wreszcie ich uszu dobiegły hałasy i krzyki, więc niewiele myśląc, skierowali się ich stronę. W jednej chwili zapomnieli o sporach. Mieli teraz coś znacznie ważniejszego do zrobienia. 

Gdy tylko dostrzegli Pożeracza pośród w większości nieprzytomnych i poranionych ludzi, od razu ruszyli do ataku. Biedronka została nieco z tyłu, by mieć szersze pole widzenia, i usiłowała coś wymyślić. Biała Lisica i Czarny Kot zaczęli okładać gada ciosami. Mieli tę przewagę, że ich bronie były sztywne i długie, dzięki czemu mogli zadawać uderzenia znacznie mocniejsze niż na przykład zwykła skakanka lub jojo. W tym czasie Kameleon i Liszka zajęli się rannymi. W błyskawicznym tempie zbierali ich spod łap jaszczura i wynosili poza jego zasięg. Pożeracz jednak nie dawał za wygraną – cały czas miotał się i ryczał, a przy tym świecił dość intensywnym, niebieskim światłem. Bohaterowie obawiali się, że wciąż czerpie energię od swoich ofiar, nawet z takiej odległości.

– Niemożliwe! – krzyknęła Lisica między ciosami. Schyliła się unikając szerokiego cięcia gadzich szponów. – Wciąż rośnie w siłę?!

– Ożywianie innych energią, którą pobiorę, to nie jedyna moc, jaką posiadam. – Tak jak poprzednio jego głos rozległ się wokół nich. – Naprawdę myśleliście, że sam nie mogę użyć tej energii? 

Otworzył paszczę, jakby zamierzał odpowiedzieć na własne pytanie, po czym wydobył z siebie bardzo donośny dźwięk. Wraz z nim poniosła się fala, która usuwała wszystko ze swojej drogi. Tym razem była zdecydowanie mocniejsza. Odrzuciła superbohaterów daleko w tył, wszystkich poza Biedronką, bowiem ta trzymała się parę kroków dalej i w ostatniej chwili uniknęła ataku, wybijając się wysoko i robiąc salto nad głową potwora. Wylądowała parę kroków za nim, lecz Pożeracz zrobił się wyjątkowo czujny. Nawet się nie odwracając, zamiótł ogonem, poruszając tym samym powietrze i wzbijając w nie obłok pyłu i kurzu, zalegającego na drodze. Biedronka odskoczyła dalej. Zakaszlała, a jej oczy zaczęły łzawić, gdy dostały się do nich drobiny. Ledwo widziała, lecz nie potrzebowała wzroku, by wiedzieć, że złoczyńca obrał ją sobie za cel.

Wyczuła jego ruch i instynktownie wyrzuciła jojo, które pociągnęło ją za sobą aż na najbliższy dach. Odetchnęła i zamrugała szybko parę razy, by przywrócić oczy do stanu używalności. Spojrzała w dół i z przestrachem zdała sobie sprawę, że Pożeracz zaczął się wspinać po budynku, wbijając pazury w ścianę niemal bez żadnego wysiłku. Jej pierwszą myśl stanowiła ucieczka, lecz wtedy to dostrzegła. Zamarła w miejscu, obserwując.

W oczy rzuciło się jej niewielkie drzewo, obok którego siedziała jakaś na pół przytomna dziewczyna. W następnej kolejności zwróciła uwagę na kropkowany pasek do spodni, który wciąż miała przytroczony do kostiumu, później zaś na łudząco podobny pasek Czarnego Kota i słup obok drzewa. Na końcu przeniosła wzrok na brnącego ku niej potwora, przelotnie uchwytując pozostałych bohaterów.

Już wiedziała, co robić.

W tej chwili do ataku ruszył Kameleon. Chciał kupić jej nieco czasu, więc wycelował kotwiczką i rzucił. W każdym innym przypadku szpiczaste haki jego broni zagłębiłyby się w ciało superzłoczyńcy, jednak nie tym razem. Ostre końce odbiły się od twardych jak stal łusek, aż poszły iskry, ale nie wyrządziły jaszczurowi najmniejszej krzywdy – zsunęły się jedynie po jego grzbiecie, zahaczając o wypustki na linii kręgosłupa, ale nie zaczepiły się trwale na żadnej z nich. Kotwiczka z głuchym łoskotem spadła na chodnik. 

Pożeracz odwrócił się w stronę Kameleona, ale nie zdążył nic zrobić. Tuż obok niego przeleciała Biedronka.

– Tu jestem, gadzie!

Wylądowawszy na ziemi, pobiegła od razu przed siebie, w stronę drzewa, które wcześniej sobie upatrzyła. Tak jak się spodziewała, zarówno bohaterowie, jak i złoczyńca podążyli za nią, a jako że ci pierwsi znajdowali się bliżej, dotarli do niej wcześniej.

– Czarny Kocie! – zawołała Biedronka. – Pasek! Daj mi go! 

Chłopak bez zbędnych pytań odpiął pasek ze swojego kostiumu i rzucił go do niej. Złapała bez problemu.

– Dobrze! – krzyknęła. – A teraz… na bok! 

Czekała na moment, w którym znajdą się odpowiednio blisko drzewa i stojącego nieopodal słupa. Gdy ów moment nadszedł, superbohaterowie na jej rozkaz rozproszyli się na wszystkie strony. Pożeracz jednak, mimo że jak na swoją wielkość i masę był dość zwinny, nie miał szans zmienić kierunku biegu. Przebiegł pomiędzy dwoma punktami orientacyjnymi Biedronki i dopiero ściana znajdującego się za nimi budynku pomogła mu się zatrzymać. To zaś wyraźnie go rozsierdziło. Odwrócił się z furią i powoli ruszył do ataku. Wyglądało na to, że zamierzał przyspieszać stopniowo, lecz Biedronka nie miała zamiaru mu na to pozwolić.

– Do ataku! – zarządziła. 

Na ten znak czwórka bohaterów rzuciła się na Pożeracza z całą swoją mocą. Grad ciosów uniemożliwił mu postąpienie choćby kroku. Musiał pozostać w miejscu i bronić się, w przeciwnym razie cofanie stałoby się koniecznością, a do tego nie chciał dopuścić. Przecież nie mógł im pokazać, że zyskali nad nim przewagę. Stanął na tylnych łapach i zaczął odbijać uderzenia szponami i wijącym się niebezpiecznie ogonem. Zębate szczęki kłapały złowieszczo, kiedy tylko ktoś znalazł się w ich zasięgu, jednak nie udawało im się nikogo pochwycić ani choćby zranić.

– Kameleon, atakuj z prawej! 

Bohater w zielonym kostiumie zrobił, co mu Biedronka kazała. Przeskoczył gada i ruszył na niego z prawej, czyli od strony drzewa, od którego odbił się, żeby zwiększyć siłę uderzenia. Krzyk bohaterki jednak zwrócił na niego uwagę jaszczura, który od razu sięgnął łapą, by rozedrzeć Kameleona na pół. 

Dokładnie tak, jak Biedronka zakładała.

Skoczyła w tamtym kierunku i zanim Pożeracz zdążył się zorientować w sytuacji, przygwoździła jego łapę do najbardziej wysuniętej, lecz wystarczająco wytrzymałej gałęzi drzewa. Przypięła ją paskiem, nim wyrwał się z jej uścisku.

– Ty mała… – Dochodzący zewsząd charkot przyprawił ją o ciarki, ale na tym nie poprzestała. 

– Liszka! Z lewej! – krzyknęła. 

Liszka szybko się domyśliła, o co jej chodzi, więc udała, że chce zdobyć medalion Pożeracza. Ten w odpowiedzi, zaatakował ją wolną łapą, wyciągając ją daleko w jej stronę. Nie dał jednak rady sięgnąć, bo z przeciwnej strony był przytwierdzony do drzewa. Ten fakt i pozostali, którzy wciąż okładali go w każdy możliwy sposób, zirytowały go, przez co nawet nie zauważył chwili, w której Biedronka unieruchomiła jego drugą kończynę. Tym razem przypięła ją do słupa po przeciwnej stronie za pomocą paska Czarnego Kota.

– Polarny Lód! – Biała Lisica użyła swojej mocy i niemal bez namysłu wykorzystała tę samą sztuczkę, która pomogła im w walce z Ariadną. Gdy tylko lodowy łuk zmaterializował się w jej dłoniach, wystrzeliła pod nogi potwora wszystkie strzały, błyskawicznie, jedna za drugą. Lodowa powłoka pokryła go niemal do pasa, unieruchamiając nawet ogon.

Tym razem go mieli. 

– Kocie, medalion!

Gdyby miał jeszcze Kotaklizm, jedno dotknięcie załatwiłoby sprawę. Jego moc jednak przepadła podczas potyczki na cmentarzu, więc musiał zerwać wisiorek z jego szyi, co wbrew pozorom, nawet przy takim skrępowaniu nie było proste – pozostała jeszcze kłapiąca paszcza, a tym samym dodatkowa chwila dla Pożeracza.

– Co ty robisz?! – wrzasnął Władca Ciem w jego głowie. – Użyj mocy, którą zdążyłeś zebrać i uwolnij się!

– Ta energia jest mi potrzebna! – odparł gniewnie. – Muszę ożywić ojca!

– Zbierzesz sobie nową! Użyj jej! TERAZ!

Pożeracz ugiął się pod naporem Władcy Ciem i zebrał w sobie całą moc, którą jak dotąd pobrał. Rozbłysł cały na niebiesko, aż oślepiając superbohaterów. Energia zawrzała w jego ciele, szukając ujścia, aż wreszcie je znalazła. Poprzez łuskowatą skórę potwora rozlała się dookoła z takim impetem, że z łatwością wyrwała drzewo z korzeniami i przewróciła słup. Odłamki lodu rozsypały się we wszystkie strony, a chodnik pod stopami jaszczura popękał, tworząc chaotyczny wzór. Fala odrzuciła superbohaterów znacznie dalej niż te poprzednie, które wcześniej wydobywał z paszczy. Ilość zgromadzonej w jednej osobie energii była porażająca.

Tak porażająca, że zwróciła uwagę kogoś jeszcze…

Cóż to jest?

Władca Ciem w swojej kryjówce rozejrzał się odruchowo, ale przecież był tam zupełnie sam. Tylko motyle wciąż krążyły pod sufitem. 

– O co chodzi?

Ta moc… Jest ogromna… Od kogo pochodzi?

– Od Pożeracza – odpowiedział Władca Ciem. – Dałem mu zdolność pobierania energii od innych… 

Od innych… – powtórzył głos w zamyśleniu. – Każ mu przyjść do mnie.

– C-co?! – Władca Ciem w tej samej chwili poczuł przerażenie i złość. – Jesteśmy o krok od zwycięstwa, chcesz teraz zrobić coś takiego?!

Czy możesz dać mi gwarancję, że tym razem się uda?

Władca Ciem zamilkł. Pamiętał poprzednie przypadki. Za każdym razem miał pewność, że im się powiedzie, ale ostatecznie zostawali z niczym. Nie miał odwagi, by sprzeciwiać w sytuacji, gdy tamten wtrącił się osobiście. 

Twój Pożeracz jest wyjątkowo… cennym okazem – odezwał się głos znowu. – Chciałbym go obejrzeć z bliska. A później… to już twoja wola, co się z nim stanie.

W tym samym czasie na jednej z paryskich ulic ogromny jaszczur wyswobodził się z więzów, a fala energii oczyściła pole dookoła niego – superbohaterowie zostali wyrzuceni zbyt daleko, by móc go znowu pochwycić, zanim przystąpił do działania. Wokół jego pyska pojawił się błyszczący, fioletowy wzór motylich skrzydeł – było tak zawsze, gdy Władca Ciem komunikował się ze swoimi złoczyńcami. 

– Pożeraczu! – zawołał rozkazującym tonem. – Zmiana planów! Masz przyjść do mnie!

– Ale miracula…

– Warunki uległy zmianie.

Każ mu przynieść trochę tej energii – powiedział głos w głowie Władcy Ciem.

– Weź ze sobą kogoś, od kogo pobierzesz moc i wracaj natychmiast! – Mężczyzna powtórzył jego słowa. – Później zrobisz, co zechcesz!

Pożeraczowi zdecydowanie nie spodobały się te polecenia, lecz coś kazało mu ulec woli Władcy Ciem. Dostrzegł półprzytomną dziewczynę parę metrów dalej. Brązowe, zaplecione w warkocz włosy, niebieska bluza i różowa spódniczka – tak, pamiętał ją. Wyssał jej energię jako jednej z pierwszych. Wciąż siedziała nieopodal drzewa, gdy Biedronka uwięziła przy nim potwora, a później została wyniesiona przez jego moc kawałek dalej i zatrzymała ją ściana pobliskiego budynku. Była wyraźnie słaba, ale energii miała wystarczająco dużo, żeby jeszcze trochę jej zabrać. 

Jednym szybkim susem doskoczył do niej i złapał ją wpół. Następnie spiął mięśnie i wykonał kolejny, naprawdę daleki skok, by jak najszybciej oddalić się od superbohaterów, choć oni w tamtej chwili i tak nie mogli zdziałać zbyt wiele. Gramolili się z ziemi dobre kilkadziesiąt metrów dalej, usiłując otrząsnąć się z oszołomienia i pozbyć denerwującego dzwonienia w uszach. 

Kiedy się pozbierali, Pożeracz był już daleko. 

– A-ale… – Biedronka zająknęła się, patrząc ze strachem w przestrzeń. 

Pozostali spoglądali po sobie z nie mniejszym zdumieniem. Stali tam – brudni i poobijani na środku na pół rozwalonej ulicy. Odłamki leżały wszędzie wokół, ściany budynków popękały wzdłuż i wszerz, a po szybach okien znajdujących się najbliżej epicentrum nie pozostał ślad. W chodniku ziała spora dziura, w miejscu, gdzie wcześniej stał Pożeracz, a drobinki szkła walały się dookoła, wymieszane z kryształkami powoli topniejącego lodu.

Zostali całkowicie pokonani. Złoczyńca im uciekł, a na dodatek porwał zupełnie niewinną osobę.

Zawiedli.

– Ale… – Biedronka nie potrafiła tego pojąć. – Jak to możliwe?

* * *

Pożeracz znajdował się już poza granicami Paryża. Sam nie wiedział, dokąd zmierza, prowadził go jedynie dziwny, spokojny szept, który słyszał gdzieś na skraju umysłu. Im bliżej był, tym bardziej wyraźne stawały się słowa.

Wreszcie, wspiąwszy się na całkiem strome wzgórze, znalazł się na polanie. Po swojej lewej stronie widział rozciągające się w oddali miasto, wraz z górującą nad nim Wieżą Eiffla. Po prawej wszystko przesłaniały drzewa mieszanego lasu. Usłyszał cichy plusk gdzieś za sobą i odwrócił się, by ze zdumieniem dostrzec niewielkie jezioro. Od strony lasu wznosiła się nad nim spora skała, która swoim kształtem przypominała coś na wzór umieszczonej nad basenem deski, z której można skoczyć do wody – była jedynie znacznie bardziej toporna. Znajdowała się dość wysoko nad powierzchnią, zaś pod nią utworzyła się mała zatoczka. Pożeracz wysunął rozdwojony język i posmakował powietrze. Nawet stąd wyczuł, że jezioro pełne było ryb.

Tutaj.

Odwrócił się gwałtownie, mrużąc czujnie oczy. Głos dochodził z drugiego końca polany, gdzie znajdowało się pokryte trawą i mchem zwalisko kamieni. Dopiero kiedy podszedł bliżej, dostrzegł, że między nimi jest szczelina, ciemna dziura, w którą można się wcisnąć…

Jaskinia? 

Cóż za dziwne miejsce. 

Mimo to, poszedł tam. Poprawił sobie teraz już nieprzytomną dziewczynę na ramieniu i wepchnął się do środka. Zagłębił się w korytarze, aż wreszcie dotarł do rozwidlenia. Mógł iść dalej prosto lub skręcić w prawo. Wybrał to drugie, bowiem przy równej, czarnej ścianie ktoś na niego czekał. 

Dziewczyna z niebiesko-srebrną spinką we włosach. 

W jej oczach błyszczała jakaś chora fascynacja, a na usta wpełzł szeroki uśmiech, jednak słowa, które rozległy się w grocie, nie wypłynęły spomiędzy jej warg. Zdawać by się mogło, że przemówiła właśnie ta zagradzająca drogę ściana, bo to stamtąd dobiegło:

Chyba właśnie tego szukaliśmy.

Rozdział XVIII. Cele i przeszkody

Minęły cztery dni od ostatniego ataku Władcy Ciem i jak dotąd nikt nie widział Pożeracza. Jaszczur przepadł jak kamień w wodę, nikt nie wiedział, dokąd się udał, a poszukiwania, które zorganizowała Biedronka, niewiele dawały – choć cała piątka zbierała się codziennie i przeczesywała cały Paryż, nie znalazła żadnych śladów.

Takie coś przydarzyło się im po raz pierwszy. Wszyscy byli w szoku, lecz najgorzej znosiła to Biedronka. Czuła się osobiście winna, bo też zawsze pełniła rolę lidera i to ona mówiła pozostałym, co mają robić. Wypełniali jej polecenia, ponieważ wierzyli, że wie, co robi, i że wyciągnie ich z każdych tarapatów. Tym razem jednak plan nie zadziałał, a jako że to ona go stworzyła, uważała, że to wszystko przez nią. Nie mogła się z tym pogodzić, musiała działać jakkolwiek, by nie czuć się bezużyteczna i pokonana. Dlatego też pierwszą rzeczą, jaką zrobiła po potyczce, było użycie Niezwykłej Biedronki. Czerwony pasek w czarne kropki wciąż trzymał się drzewa, więc znalezienie go nie sprawiło jej żadnej trudności. Miała nadzieję, że to naprawi wszystko, że w jakiś sposób da im drugą szansę, lecz nie do końca tak się stało. Budynki, ulice i groby na cmentarzu powróciły do swojego pierwotnego stanu, podobnie jak ofiary ataku Pożeracza – wszystkim wróciły siły, zaś rany zasklepiły się i nie pozostał po nich ślad. Kostium Białej Lisicy znów stanowił całość, a ona sama czuła się już zupełnie dobrze, jakby nic się nie wydarzyło. Tylko że wbrew nadziei Biedronki porwana dziewczyna nie powróciła magicznie tam, skąd ją zabrano, a złoczyńca wciąż nie dawał znaku życia, zupełnie jakby zapadł się pod ziemię.

Gdy tylko bohaterowie odetchnęli chwilę i nakarmili swoje kwami, powrócili na miejsce, a Biedronka zarządziła, że muszą koniecznie odnaleźć Pożeracza. Zwłaszcza że mogło ich to doprowadzić od razu do samego Władcy Ciem.

Mijały jednak dni, a oni wciąż nie natrafili na żadną poszlakę. 

Przez to Marinette stała się milcząca i nieobecna. Cały czas myślała o swojej porażce i o tym, jak ją naprawić, tak że coraz częściej zapominała o swoich codziennych powinnościach.

I nie uszło to uwadze innych. 

– Halo, Mari! – Alya zamachała jej dłonią przed twarzą. – Jeśli zwiesiłaś się przez Adriena, to już poszedł, możesz się odwiesić.

– Co? – mruknęła, wyrwana z zadumy. – Nie, nie przez Adriena…

– No właśnie zauważyłam, że ostatnio jesteś przy nim jakaś spokojniejsza – odparła Alya i objęła ją ramieniem, nachylając się konspiracyjnie. Nie było to zbyt potrzebne, bo trwała właśnie długa przerwa, więc uczniowie na korytarzach pojawiali się raczej sporadycznie, lecz Alya najwyraźniej czerpała z tego jakąś nieuzasadnioną satysfakcję. – Czyżbyś zaczęła wdrażać ten swój plan, hmm?

Marinette zmarszczyła brwi. Kompletnie zapomniała, że jeszcze przed konkursem modowym postanowiła, że pozna Adriena lepiej i spróbuje się do niego zbliżyć w bardziej normalny sposób. Nie miała na to jednak zbyt wiele czasu – najpierw ten staż u Gabriela Agreste’a, potem Pożeracz… Czy chciała, czy nie, Adrien musiał zejść na dalszy plan. 

– Nie, jeszcze nie… – odpowiedziała niemrawo. – Jakoś… nie było okazji…

– Jak to nie? Przecież prawie codziennie siedzisz w firmie jego ojca.

– Tak, ale wiesz, on tam nie przesiaduje bez przerwy – wyjaśniła Marinette. – Ma też inne zajęcia, przyjeżdża tylko na sesje.

– Ale raz miałaś z nim sesję, prawda?

Marinette zdążyła się podzielić tą wiadomością ze swoją przyjaciółką już tego samego dnia, a Alya była tym widocznie podekscytowana. Miała chyba nadzieję, że coś między nimi ruszy, ale od tamtego dnia dosłownie stali w miejscu.

– Tylko dlatego, że modelka nie mogła się zjawić, a panu Agreste’owi bardzo zależało na tej sesji. To był wyjątek.

– Potrzebujesz więcej takich wyjątków! – zawołała Alya, unosząc palec do góry. 

Dupain-Cheng jednak nie była w nastroju na przebiegłe plany swojej przyjaciółki. Miała inne zmartwienia.

– Alya – zaczęła, uspokajając nieco jej zapał – ja też tam nie chodzę dla zabawy. Mam pewne obowiązki, wiesz? Nie mogę tak sobie łazić po firmie i zatrzymywać się na pogaduszki z Adrienem. 

– A z tym całym Remim to już możesz? – Dziewczyna uśmiechnęła się chytrze.

– Z jakim Remim? – zdziwiła się. – Z tym sprzątaczem? Daj spokój.

Zamilkła, ale uporczywie wymowne spojrzenie Alyi nie pozwoliło jej wytrwać w tym stanie zbyt długo.

– Ten jeden raz po prostu pomógł mi znaleźć odpowiednią salę, a to, że się ze sobą przywitamy i czasem zamienimy słowo lub dwa, jeszcze nic nie znaczy. – Odwróciła wzrok, urażona tym, iż Alya mogła w ogóle pomyśleć, że ktoś zajął w jej sercu miejsce Adriena. – W ogóle go nie znam przecież…

– Adriena nie potrzebowałaś znać, żeby się w nim zakochać, tak dla przypomnienia – rzekła Alya wyraźnie dumna z siebie, jednak widząc posępną minę przyjaciółki, przestała od razu. – Hej, Mari… wiesz, że się droczę tylko… Adrien jest jedyny i na zawsze i dobrze o tym wiem. – Zastanowiła się chwilę. – Strasznie smutna jesteś ostatnio. Coś się stało?

Marinette uniosła na nią spojrzenie, ale szybko znów wbiła je w ziemię.

– Nie, jest okej… 

Alya nie uwierzyła jej, ale nie naciskała dalej. Zamiast tego wyjęła telefon, chcąc zająć Marinette czymś innym. Nie wiedziała, że wybrała najgorszy możliwy temat.

– Ciekawe, co z tym Pożeraczem – powiedziała. – Nie wydaje ci się dziwne, żeby złoczyńca sobie ot tak uciekał? Chyba nigdy się to jeszcze nie zdarzyło, w wiadomościach aż huczą… Mówią, że kogoś porwał.

– Bohaterowie nawalili, co? – odparła Marinette zupełnie zrezygnowana.

– No co ty! Robili, co mogli, przecież udało im się go zmusić do ucieczki! A Biedronka naprawiła potem wszystkie szkody…

– Ale nie sprowadziła z powrotem tej porwanej dziewczyny, a Pożeracz ciągle biega sobie nie wiadomo gdzie, prawda?

– Ludzie są zawsze tacy krytyczni wobec superbohaterów – stwierdziła Alya i oparła się plecami o ścianę. Zaczęła przeglądać nowe posty z jakiegoś forum na swoim telefonie. – Wszyscy patrzą tylko na to, co im się nie udało, a jakoś nikt nie zastanawia się w ogóle, co by się stało, gdyby ich nie było. Z tego, co słyszałam, Pożeracz był naprawdę potężny, gdyby nie oni, mogłoby się skończyć znacznie gorzej niż na jednym porwaniu. – Westchnęła. – Chyba zrobię o tym notkę na Biedroblogu…

Zajęła się całkowicie swoją komórką, Marinette zaś zatonęła w myślach.

Może Alya miała rację? Może naprawdę nie poszło im tak źle, mimo że nie wygrali w pełni. Przecież udało im się uratować pozostałych ludzi, naprawili zniszczenia i istotnie zrobili, co w ich mocy. Media co prawda skupiały się na negatywach, lecz wiadomo było nie od dziś, że takie wieści wywołują znacznie większe sensacje, więc nie dziwiło jej to aż tak bardzo. Powinna się uspokoić i przemyśleć całą tę sprawę dokładnie i bez pośpiechu, a możliwe, że wtedy zauważy coś, co do tej pory jej umykało.  

Przyszło jej również do głowy, że warto byłoby to omówić z pozostałymi. Stanowili drużynę i powinni trzymać się razem – a w każdym razie tak podpowiadał jej rozsądek. Tak poza tym nieszczególnie przepadała za Lisicami. Według niej były zbyt lekkomyślne i beztroskie, podobnie jak Czarny Kot. Za to z Kameleonem na pewno by coś wymyśliła; on przecież potrafił się skupić na zadaniu i nie marnował cennego czasu na zabawy.

Na podobnych rozmyślaniach spędziła resztę dnia, lecz ostatecznie doszła do wniosku, że zebranie wszystkich będzie najlepszym wyjściem. Po szkole, tak jak zwykle, udała się do firmy, ale tam również po głowie krążyło jej w kółko to samo, tylko tym razem czuła się znacznie pewniej. Miała przynajmniej jakiś plan, jakiś cel. Skupiona na nim do granic możliwości, nie zauważyła, że ktoś stoi jej na drodze. Tuż przed drzwiami wyjściowymi wpadła na wózek wypełniony szczotkami i płynami. 

– Och, przepraszam…

Zza wózka wyłonił się nagle chłopak o szarych oczach i postawionych na żelu brązowych włosach. 

– Remi? – zdziwiła się.

– Ach, wybacz! – Odsunął pojazd nieco na bok. – Nie powinienem się rozkładać tak na środku i to jeszcze przed drzwiami… 

– Nic się nie stało… – Zerknęła ukradkiem za wózek, który zasłaniał jej widok. – Co właściwie robisz?

– A co może robić sprzątacz w firmie późnym popołudniem? – Podniósł się z klęczek i rzucił ścierkę na wierzch kłębowiska innych rzeczy. – Sprzątam, zgadłaś.

Uśmiechnęła się.

– I jak idzie? – zapytała. 

Spojrzał na nią, ich oczy się spotkały. Jego szare tęczówki zrobiły się zadziwiająco ciemne w gasnącym blasku dnia.

– Powoli. – Zmarszczył brwi. – Wychodzisz już?

– Mhm…

– Coś wcześnie – zauważył. Istotnie, zwykle zabawiała tam dłużej.

– Mam jeszcze coś do załatwienia.

– Cóż – westchnął – to powodzenia. 

– I nawzajem. – Uśmiechnęła się znowu, patrząc na wózek. Powiedzieć, że rzeczy na nim były niepoukładane, to mało.

Remi również tam spojrzał i pokiwał głową.

– Się przyda – stwierdził.

Wszystkie ich rozmowy wyglądały podobnie, ale Marinette nie narzekała na to. Lubiła zamienić z nim choćby słowo. 

Kiedy jednak przekroczyła próg, Remi od razu wyparował jej z głowy. Miała zadanie do wykonania i tym razem zamierzała się z niego wywiązać, jak należy. Zagłębiła się w labirynt pomniejszych uliczek, tym samym uciekając od miejskiego gwaru. Zrobiło się również nieco ciemniej – słońce wisiało coraz niżej, a umiejscowione tam nieco ciaśniej budynki rzucały przez to długie cienie, które zwykle opierały się na sąsiednich ścianach. Marinette rozejrzała się uważnie. Nikogo nie było w pobliżu.

– Wszystko w porządku, Marinette? – powiedziała Tikki, gdy tylko dziewczyna otwarła torebkę. – Naprawdę jesteś ostatnio strasznie nieobecna… 

– Tak, wiem. – Machnęła ręką, po czym westchnęła głęboko. – Wybacz, to z nerwów. Po prostu to mnie trochę przytłacza, nie wiem, czy dam sobie radę…

– Marinette! – pisnęło kwami, podlatując do jej twarzy. – Będzie dobrze, na pewno. Tylko może powinnaś więcej odpocząć? Takie rozkojarzenie nie sprzyja walce ze złem, wierz mi. To może przynieść coś niedobrego… 

– Jasne, Tikki – zgodziła się machinalnie. – Ale teraz musimy coś zrobić. – Dotknęła jednego ze swoich kolczyków. – Tikki, kropkuj! 

Błysnęło i ułamek sekundy później Biedronka mknęła po paryskich dachach, a chłodny wiatr rozwiewał jej włosy. Dotarcie pod Wieżę Eiffla, gdzie zwykle spotykała się z resztą, nie zajęło jej zbyt wiele czasu. Była przed umówioną porą, ale okazało się, że Czarny Kot i Lisice już na nią czekają. Brakowało tylko Kameleona. Biedronka jedynie skinęła im lekko głową, nie odezwała się na powitanie, lecz i nikt inny tego nie zrobił. Nie uszło jej uwadze, że Lisice patrzą na nią podejrzliwie, jednak Czarny Kot po raz kolejny postanowił zakopać topór wojenny.

– Cześć, Kropeczko – powiedział w końcu i zaciął się, nie wiedząc, co dalej. – Jak…

– Nie nazywaj mnie tak – burknęła. 

– Jasne… – Przeczesał włosy palcami. – Wiesz, to nie była nasza wina… 

– Wiem – odparła już spokojniej. – To już nieważne, czyja to była wina. Teraz liczy się tylko, żeby to naprawić. I musimy współpracować, żeby to osiągnąć.

Uśmiechnął się z ulgą.

– Jak zawsze gotowa – skomentował. 

Nie odpowiedziała.

Wreszcie na horyzoncie pojawiła się jakaś postać, bujająca się między zabudowaniami. Nie musieli czekać długo, by Kameleon do nich dołączył. Nie pozwoliwszy Biedronce zacząć, odezwał się Czarny Kot:

– Ostatnio przeszukaliśmy całą…

– Nie – przerwała mu Biedronka.

– Jak to nie? Jestem pewny, że przeszukaliśmy…

– Nie o to chodzi. Dzisiaj spróbujemy trochę inaczej. – Powiodła wzrokiem po ich twarzach. – Spróbujemy na spokojnie ustalić, co wiemy, być może coś przeoczyliśmy.

Nikt nie wykazał się szczególnym entuzjazmem na ten pomysł, lecz, jako że było to najlepsze, co w tamtej chwili mieli, Biedronka się nie poddawała. I zaczęła od rzeczy, która nurtowała ją najbardziej.

– Dlaczego Pożeracz uciekł? Przecież wiadomo, że Władca Ciem chce naszych miraculów, bo sam nam to powiedział, i dlatego tworzy superzłoczyńców. Wtedy miał nas jak na widelcu, a jednak z jakiegoś powodu kazał mu wracać. 

– A może to sam Pożeracz? – zastanowił się Czarny Kot. – Może jakoś udało mu się wyrwać spod kontroli i się zbuntował?

– Ale w takim razie po co mu była ta dziewczyna? 

– To, że zbuntował się przeciwko Władcy Ciem, jeszcze nie oznacza, że stał po naszej stronie – wtrącił Kameleon. – Tylko że jeśli chciałby wykorzystać tę moc tylko dla siebie, Władca Ciem na pewno nie pozwoliłby mu jej zatrzymać.

– Czyli zrobił to jednak z rozkazu Władcy Ciem?

– Tego nie powiedziałem… Coś innego mogło mu się później przytrafić.

– Hmm… – Biedronka przytknęła palec do podbródka. Kompletnie się jej to nie kleiło, nie miała pojęcia, dlaczego stało się to, co miało wtedy miejsce, a roztrząsanie tego na wszystkie możliwe sposoby niewiele pomagało. – Co mogłoby zmusić Władcę Ciem do zrobienia czegoś takiego? Czyżby już nie chciał naszych miraculów? Ale jeśli tak, to po co wysyłał Pożeracza?

– Czy to naprawdę ma znaczenie? – zirytowała się Liszka. – Naprawdę musimy wiedzieć, co temu popaprańcowi chodzi po głowie, żeby go pokonać?

– Nie wiem, czy zauważyłaś, ale jak na razie stoimy w miejscu – warknęła Biedronka.

– Właśnie. Bo gadamy, zamiast robić. 

– A co niby chcesz zrobić, co?! – krzyknęła Biedronka wyraźnie zirytowana. – Od czasu ataku dziennie szukamy i nie mamy kompletnie nic!

– Więc skoro nie mamy nic – wtrąciła się Biała Lisica – to mamy też nic nie robić, ta?

– Biedronka ma rację, kręcimy się kółko – stwierdził Kameleon. – W ten sposób nigdy go nie znajdziemy, a tak może wpadniemy na jakiś trop.

Kot zmarszczył brwi. Wyjątkowo zgadzał się z Lisicami.

– Ale zastanów się – zwrócił się do Kameleona. – Cały czas wałkujemy to samo, a nie doznaliśmy żadnego olśnienia. – Spojrzał na Biedronkę. – Może faktycznie tracimy czas?

– To co niby mamy zrobić? Masz lepszy pomysł, co?!

Czarny Kot już otwierał usta, chcąc ją uspokoić, kiedy nagle przerwał im całkiem spory mężczyzna. Miał na sobie policyjny mundur, a gdy podszedł zdjął czapkę z daszkiem, ukazując rude włosy. Kot i Biedronka rozpoznali go – to był Roger Raincomprix, ojciec Sabriny i funkcjonariusz policji. W oddali stał radiowóz, błyskający we wszystkie strony niebieskimi światłami, a w nim siedziało jeszcze dwóch mężczyzn. 

– Przepraszam – rzucił Roger. – Chyba mamy coś, co może was zainteresować.

– Co takiego? – Biedronka od razu przeszła do rzeczy, wciąż zirytowana zachowaniem swoich towarzyszy.

Złość przeszła jednak w osłupienie, kiedy padła odpowiedź.

– Znaleźliśmy Pożeracza.

* * *

Ku ich zdziwieniu okazało się, że zarówno Pożeracz, jak i porwana dziewczyna znajdują się w szpitalu. Podobno zostali znalezieni gdzieś na obrzeżach, oboje nieprzytomni, przez starszą kobietę, która akurat jechała rowerem do sklepu. Przez moment zaniepokoił ich fakt, że niebezpiecznego złoczyńcę przewieziono do szpitala pełnego chorych i w razie ataku niezdolnych do szybkiej ucieczki osób, lecz pan Raincomprix wyjaśnił im, że chłopak wrócił już do swojej postaci. Po akumie nie było śladu. 

Superbohaterowie zgodnie zdecydowali, że nie będą wszyscy pchać się do szpitala, więc Biedronka udała się tam sama, bo policja dała im możliwość przesłuchania ofiar Władcy Ciem. 

Co Biedronkę nieco zdziwiło, bowiem wiedziała, że funkcjonariusze niespecjalnie przepadają za bohaterami.

– To z polecenia burmistrza – wyjaśnił jej Roger, kiedy o to zapytała.

Przeszli razem przez rozsuwane drzwi szpitala. Wnętrze ziało swego rodzaju przygnębieniem, jakim emanowała większość takich miejsc. Ściany były białe, z jednym zielonym pasem pośrodku i takimi samymi wykończeniami przy suficie i podłodze, którą obito bladozielonym linoleum. Recepcja dla odmiany miała barwę jasnego brązu, zaś stojące wzdłuż ściany krzesła sprawiały wrażenie, jakby razem z nią tworzyły komplet, bo miały dokładnie ten sam kolor.

Roger Raincomprix poprowadził Biedronkę na piętro, a następnie do przedostatnich drzwi po lewej stronie.

– Tu leży ta dziewczyna – poinformował. Biedronka skinęła głową i weszła cicho do środka.

Dziewczyna znajdowała się sama w sali. Leżała na łóżku, a jej długie brązowe włosy rozsypały się na pościeli wokół niej. Miała zamknięte oczy i oddychała miarowo, ale gdy usłyszała hałas, drgnęła lekko.

– Hej? – odezwała się Biedronka, podchodząc do niej nieco niepewnie. Nie chciała jej obudzić, jednak okazało się, że niepotrzebnie. Dziewczyna nie spała.

– Biedronka? – zdziwiła się. Oczy miała niebieskie, jak niebo odbite w tafli wody. – Co się stało? Policja mówi, że ten złoczyńca… że mnie porwał…

– Nie pamiętasz?

– Nie… – pokręciła głową i odwróciła wzrok. – Tylko to, jak zaatakował… Złapał mnie i nagle zaczęło mi się robić tak strasznie słabo… Wszystko się rozmywało… Wiem, że potem coś się stało, jakby coś wybuchło, ale później… nic, ciemność. Obudziłam się tutaj.

– Rozumiem. Cóż, w takim razie nie będę zabierać ci więcej czasu. – Uśmiechnęła się przyjaźnie i podążyła z powrotem do drzwi. – Życzę szybkiego powrotu do zdrowia. 

– Dziękuję… I, Biedronko? – zatrzymała ją, zanim wyszła. – Dziękuję za ratunek. 

Bohaterka w odpowiedzi tylko posłała jej wymuszony uśmiech. Nie miała tyle siły, żeby powiedzieć, że właściwie to wszystko spotkało ją przez nich. Wyszła na korytarz, gdzie wciąż czekał na nią Roger. Bez słowa zaprowadził ją do następnych drzwi. Nie musiał nic mówić, Biedronka dobrze wiedziała, kto się za nimi znajduje.

Weszła do sali. Chłopak, podobnie jak porwana dziewczyna, był w pomieszczeniu całkiem sam. Nie spał, nawet nie leżał. Siedział tylko na łóżku, wpatrując się w jakąś rzecz w swoich dłoniach, i nawet nie zwrócił uwagi na to, że ma gościa. Ciemne, brązowe włosy okalały jego twarz. Przydługie kosmyki wpadały mu do ciemnozielonych, zachodzących delikatnie na brąz oczu, lecz zdawało mu się to w ogóle nie przeszkadzać. Na twarzy miał lekki zarost, przez który bardziej wyglądał na swój wiek dwudziestu paru lat.

– Cześć – przywitała się trochę nieśmiało. 

Nie zareagował. 

– Jestem Biedronka i chciałabym z tobą porozmawiać. Jak masz na imię?

– Czy to ma jakieś znaczenie? – odpowiedział beznamiętnie. – Jestem tylko jednym z wielu. Jak tylko stąd wyjdziesz, nie będziesz pamiętać, jak się nazywam, nawet jeśli ci powiem.

Nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Zastygła w miejscu, zastanawiając się, jak poprowadzić tę rozmowę dalej. Na pierwszy rzut oka widziała, że nie będzie z nim łatwo, ale potrzebowała wszystkiego, co mógł wiedzieć. Musiała jakoś wzbudzić jego zaufanie, a w każdym razie takie myśli kłębiły się w jej głowie, podczas gdy chłopak zdążył zmierzyć ją wzrokiem od stóp do głów. Chyba spodobało mu się jej zdezorientowanie, bo uśmiechnął się, choć w tym geście brakowało radości. Właściwie to Biedronka miała wrażenie, że jego oczy błyszczą szyderstwem.

– Maximilien – powiedział nagle. 

– Co? – zdumiała się.

– Maximilien – powtórzył. – Tak mam na imię.

– Tak… Maximilien… – Podrapała się po głowie nieco zbita z tropu. – Opowiesz mi wszystko, co pamiętasz?

– Wszystko, co pamiętam, tak…? – zastanowił się. – Cóż, nienawidziłem jeść śniadanek w przedszkolu, sam nie wiem czemu, taki kaprys przedszkolaczka, ale musiałem i bardzo mi się to nie podobało. Od zawsze miałem tendencję do robienia hałasu i bałaganu wokół siebie, zwłaszcza jak coś było nie tak, jak chcę, i pewnie dlatego żadna przedszkolanka nigdy mnie nie lubiła…

– Czekaj, chwila! – przerwała mu, machając rękami. – Po co mi to mówisz?

– Bo chciałaś wszystko, co pamiętam?

– Ale nie… chodziło mi, że… – zaplątała się we własnych słowach.

Uśmiech na jego twarzy tylko się poszerzył, jakby był zadowolony, że doprowadził ją do takiego mętliku. To ją zirytowało.

– Dobrze wiesz, o co mi chodzi! – powiedziała nieco ostrzej.

– Hmm, chyba jednak nie… – Zrobił zamyśloną minę. – Mogłabyś wyjaśnić?

– Chcę wiedzieć wszystko, co pamiętasz, co ma jakikolwiek związek z Władcą Ciem i twoją przemianą w Pożeracza – powiedziała, dobierając dokładnie każde słowo.

Widocznie go to rozbawiło.

– Tracisz tu czas, robaczku – powiedział z politowaniem. – Dobrze wiesz, że ofiary akum niczego nie pamiętają. Ja nie jestem wyjątkiem. 

– Czyli, że od momentu przemiany aż do teraz…

– …nie pamiętam niczego. – Pokiwał powoli głową. – Tak. Ale tak ogólnie to pamiętam dużo ciekawych rzeczy, mogę ci poopowiadać, jeśli chcesz. – Znów się uśmiechnął. I to w sposób, który się Biedronce wcale nie podobał.

– Nie, nic więcej nie muszę wiedzieć. – Odwróciła się ku wyjściu.

– Na twoim miejscu bym uważał – powiedział Maximilien, opierając głowę na ręce, którą z kolei położył na kolanie. – Nie muszę pamiętać, co się wydarzyło, żeby wiedzieć, że na chwilę obecną was to przerasta.

– Ta? – Spojrzała na niego przez ramię. Była zła. – A skąd możesz to wiedzieć?

– Z każdej strony, robaczku. Wszyscy mówią o tym bez przerwy, odkąd tu jestem. Porwałem kogoś, tak? I jeszcze daliście mi uciec. A było was pięcioro przeciwko mnie jednemu.

Zacisnęła zęby, usiłując opanować emocje.

– Nawet zwykli ludzie wiedzą, że coś się dzieje – stwierdził Maximilien. – Nie ukryjesz tego. Za długo się bawiliście z nim w kotka i myszkę, a teraz kiedy faktycznie wziął się do roboty, nie macie niczego. Jakie to żałosne… 

– Chcesz, żeby ci przypomnieć, kto poddał się jego woli? – rzuciła Biedronka w odpowiedzi. – Żadne z nas nie uległo Władcy Ciem, czego nie można powiedzieć o tobie. Więc nie mów mi o tym, kto tutaj jest żałosny.

Zamilkł na moment.

– Nie ma dobrych i złych, wiesz? – odparł w końcu zupełnie innym tonem niż wcześniej. Opadł bezwładnie na łóżko i przysłonił oczy ramieniem. – Są tylko cele i przeszkody.

Nie miała zamiaru czekać, aż rozwinie myśl. Po prostu wyszła, nawet się nie żegnając. Nie potrafiła nawet przed samą sobą przyznać, że jego słowa nieco ją wystraszyły i wytrąciły z równowagi. Poczuła się jakoś dziwnie, jakby to wszystko wydarzyło się jedynie w niezbyt przyjemnym śnie.

Uspokój się – powiedziała sobie w myślach. – To tylko jakiś przypadkowy chłopak, pewnie jeszcze był w szoku po tym ataku i dlatego mówił jakieś bzdury. 

Pomimo takiego wytłumaczenia nie potrafiła w pełni pozbyć się obaw. Zwłaszcza co do tego, że jego słowa mogły być prawdziwe.

* * *

Choć wydawać by się mogło, że Axelle i Vi kompletnie nie obchodzi, jak ostatecznie potoczy się ta rozgrywka z Władcą Ciem, to jednak w jakiś sposób wpływała na nie i nie dawała im spokoju. Tylko że one, w przeciwieństwie do Biedronki, nie zmartwiały się ostatnią porażką albo tym, że mogą zostać naprawdę pokonani i znaleźć się na łasce posiadacza Miraculum Motyla. Nie, je bardziej interesowało zachowanie Biedronki i Kameleona.

Głównie dlatego, że było irytujące. 

– Dlaczego to ona nami rządzi? – obruszyła się Vi już po raz któryś z kolei. 

Siedziały obie na murku za sklepem, zajadając popcorn razem ze swoimi kwami. Chodziło tamtędy na tyle niewiele osób, że nie musiały się przejmować, iż ktoś niepożądany dostrzeże stworzonka, a nawet jeśli, to hałaśliwe bliźniaczki na pewno skutecznie odwróciłyby jego uwagę. 

– Bo ma najmocniejsze miraculum? – rzuciła Axelle, choć bez przekonania. – No i dobra, no i może się przejmuje tym wszystkim, może to tylko poczucie odpowiedzialności czy tam obowiązku, ale to nie uprawnia do bycia wrednym dla innych.

– Właśnie! – poparła ją Vi, kiwając gorliwie głową. 

– Wiecie, dowodzenie superbohaterami, na których ciąży obowiązek ratowania świata, nie jest wcale łatwe. I przynosi dużo stresu – stwierdziła Cutte. 

– Ta, jasne… Biedronka i Kameleon zawiązali jakiś sojusz przeciwko nam, mówię wam.

– O, zrymowałaś – zauważyła Axelle.

Vi zaśmiała się cicho.

– Ale wciąż nie macie żadnych dowodów – przypomniała im Cheet. – Jeśli miałybyście oceniać uczciwość innych na podstawie tego, czy się trzymają razem, czy nie, musiałybyście oskarżyć same siebie, bo zawsze jesteście razem.

– Czepiasz się szczegółów – burknęła Axelle. – Jakkolwiek by na to spojrzeć, obracają się przeciwko nam. Biedronka już nawet nie próbuje udawać, że toleruje nas albo Czarnego Kota, z którym przecież pracowała od początku. Mam wrażenie, że nasze… sposoby postępowania są sprzeczne.

– Pff… – Vi prychnęła.

Kwami nurkujące w paczce popcornu spojrzały na nią, jakby wiedziały, że to do nich się zwróci.

– Czy to, że posiadamy miracula, oznacza, że musimy słuchać się Biedronki? – Zanim jednak ktokolwiek odpowiedział, ciągnęła dalej: – Przecież nikt jej na przywódcę nie wyznaczył, sama sobie wymyśliła, że będzie rządzić. A naszym zadaniem jest chyba pomagać innym, nieważne w jaki sposób.

– No tak – zgodziła się Cheet. – I?

– I to znaczy, że tak naprawdę nie musimy tego robić tak, jak chce Biedronka – domyśliła się Axelle. Zadumała się na moment. – Myślisz, że Czarny Kot stanąłby po jej stronie?

– A nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Ma do niej zaskakująco dużo cierpliwości i najwyraźniej chce, żeby było jak dawniej. Tylko że on też ma jakieś granice, Biedronka może w końcu przegiąć… 

Axelle skrzywiła się, analizując wszystko w głowie.

– Nah – jęknęła – bycie bohaterkami jest takie skomplikowane. 

– To może… – Vi zmrużyła oczy, patrząc na coś w oddali. – Się trochę zabawimy?

Axelle powiodła za jej wzrokiem i dostrzegła czarny kształt pojawiający się co chwilę nad budynkami. Nawet z tej odległości rozpoznała Czarnego Kota. Nie musiała pytać siostry, co miała na myśli, zrozumiała od razu, kiedy wymieniły spojrzenia. 

Kwami nie zdążyły nawet przełknąć tego, co akurat miały w ustach, a wchłonęły je naszyjniki. Bliźniaczki postanowiły zignorować fakt, że miracula nie służą do zabawy, najwyżej później dostaną od Cheet i Cutte jakąś reprymendę, której tak naprawdę się wcale nie obawiały. Małe stworzonka o dużych brązowych oczach, nawet jeśli bardzo się starały, nie potrafiły wyglądać groźnie. Cienkie głosiki również działały na ich niekorzyść, dlatego też Axelle i Vi nigdy nic sobie nie robiły z ich uwag i pouczeń.

Gdy już się przemieniły, wystrzeliły od razu ku miejscu, gdzie po raz ostatni widziały Czarnego Kota. Nie chciały go zgubić, bo w przeciwnym razie nici z zabawy. On jednak najwyraźniej się dokądś spieszył, bo dość często pojawiał się na horyzoncie, przez co siostry nie miały żadnego problemu z nadążaniem za nim. Wreszcie, po paru minutach wędrówki, niedaleko całkiem sporej, otoczonej wysokim murem rezydencji, Czarny Kot odbił w lewo i zagłębił się w miejskie zabudowania. Lisice podążyły za nim niczym cienie, nie wydając z siebie nawet najcichszego dźwięku. Zanim jednak udało im się zajrzeć, co dzieje się na dole, w szybach okien odbił się jasny, nieco zielony błysk. Obie dobrze wiedziały, co to jest – podobne zjawisko towarzyszyło im przy każdej przemianie, różniło się jedynie kolorem poświaty: Liszka miała pomarańczową, Lisica całkiem białą. A w tamtej chwili tylko jeden superbohater mógł się tam odmienić. 

Obie błyskawicznie dopadły krawędzi dachu i zajrzały niecierpliwie w dół. Ku swojemu zdziwieniu, dostrzegły tam tylko Adriena Agreste’a. Przez moment przeszło im przez myśl, że to jakaś pomyłka, ale krążące wokół chłopaka czarne kwami mówiło samo za siebie.

– No nie wierzę… – sapnęła Liszka. 

– Sam Adrien Agreste jest Czarnym Kotem… – powiedziała wolno Axelle. 

Dziewczyny spojrzały na siebie i zaczęły się śmiać niemal w tej samej chwili. Być może dlatego, że lubiły zarówno Adriena, jak i Czarnego Kota. Chociaż Czarnego Kota miały okazję spotkać, zaś z Adrienem nigdy nie zamieniły słowa, mimo że zdarzało im się widywać go na ulicy. I to nie dlatego, że nie próbowały, o nie. Wiele razy usiłowały go podejść, żeby wyłudzić jakieś zdjęcie i autograf – oczywiście w kilku egzemplarzach, żeby móc sobie coś zostawić, a resztę sprzedać napalonym fankom – ale zawsze coś im w tym przeszkodziło. Ostatnim razem tym czymś był atak Pożeracza.

– Jak mogłyśmy tego nie zauważyć! – rzuciła Vi, jakby nabijając się z ich własnej niedomyślności.

– Właśnie, przecież wszyscy wiemy, że…

– …tylko jeden chłopak w Paryżu ma takie oczy.

Rozdział XIX. Musimy czekać

– Czuję negatywne emocje… – odezwał się Władca Ciem, a jego głos poniósł się po pomieszczeniu w kształcie półkuli. – To kolejna okazja na pokonanie Biedronki i Czarnego Kota oraz odebranie im miraculów! 

Tym razem jesteś sam, Władco Ciem.

Mężczyzna zmarszczył brwi, słysząc te słowa.

– Jak to? – zapytał podejrzliwie. – Już ci na tym nie zależy?

Nie o to chodzi – odparł spokojnie. – Po naszym ostatnim wyczynie zregenerowanie mocy trochę potrwa. Zwłaszcza że jest mi teraz potrzebna do innych… działań.

Władca Ciem nie miał odwagi zapytać. Milczał więc.

Jeśli chcesz znów przypuścić atak, niestety musisz radzić sobie sam. 

Zacisnął zęby. Jeszcze do niedawna to tamten narzekał, że idzie zbyt wolno, a nagle zupełnie odpuścił. Władca Ciem zdążył już zauważyć, że wobec piątki superbohaterów nie miał szans z tym, co sam posiadał. Jego złoczyńcy dotrzymywali im kroku jedynie dlatego, że właściciel tego głosu, który słyszał w głowie, użyczał mu swojej mocy. Wiedział, że bez niego porywanie się na kolejny atak było właściwie bez sensu. Sam już nie potrafił poradzić sobie z siłą, jaką dysponowali pozostali posiadacze miraculów.

– Więc musimy czekać? – domyślił się.

Tak – potwierdził głos. – Musimy czekać.

* * *

Chloé i Adrien siedzieli w najwyżej umieszczonym apartamencie w hotelu Le Grand Paris. Jako że André Bourgeois, burmistrz miasta, był właścicielem tego miejsca, cała jego rodzina tam mieszkała, przy czym Chloé miała do własnego użytku jeden cały – i naprawdę duży – pokój. Wszystko tam miało odcienie bieli, różu i niekiedy ciemnej czerwieni, zachodzącej bardziej na kolor bordowy. Mimo to poszczególne elementy wystroju komponowały się ze sobą bardzo dobrze, a miejsce to było naprawdę eleganckie i przyjemne. 

Jako że pan Agreste wydawał się bardzo zajęty, kiedy okazało się, że kolejna lekcja szermierki została odwołana, Adrien wybłagał u Nathalie, żeby pozwoliła mu gdzieś wyjść. Nino i Alya jednak byli pochłonięci sobą, a Marinette chyba miała dużo zajęć, bo nawet nie odebrała telefonu, więc postanowił odwiedzić Chloé. Ta oczywiście się nie sprzeciwiała, ale że nie przyszło im do głowy żadne kreatywne zajęcie, po prostu postanowili pobyć razem i rozsiedli się wygodnie na sporej kanapie przed zajmującym niemal pół przeciwległej ściany telewizorem.

Na ekranie akurat wyświetlało się studio, w którym Alec Cataldi i Nadja Chamack prowadzili znów program, w którym rozwodzili się na tematy związane z paryskimi bohaterami. Dokładnie to samo Adrien oglądał jakiś czas temu przed walką z Lordem Żartownisiem, tylko że wówczas skupiali się głównie na pojawieniu się Kameleona i Tenisiście, wydającym się najniebezpieczniejszym jak dotąd złoczyńcą. Teraz wszystko, jak można się było spodziewać, kręciło się wokół Pożeracza. 

– Co zastanawiające, Władca Ciem nie próbował od razu dokończyć dzieła – mówił Alec. – Bohaterowie byli w rozsypce po swojej częściowej porażce, więc wiele osób twierdzi, że to była dla niego świetna okazja. Jednak odkąd osiem dni temu znaleziono Pożeracza i porwaną dziewczynę, nie wydarzyło się zupełnie nic, mimo że Władca Ciem udowodnił, że byłby w stanie zmierzyć się z bohaterami. Co o tym sądzisz?

– Cóż… – Nadja poprawiła plik leżących przed nią kartek. – Pojawiają się spekulacje, że być może to część jakiegoś większego planu. Mieszkańcy zaczynają się poważnie obawiać o swoje bezpieczeństwo, zwłaszcza po tym ostatnim porwaniu. Policja utrzymuje, że ma wszystko pod kontrolą, lecz nie brzmi to zbyt przekonująco, zwłaszcza ze względu na fakt, że niedawno zmienił się główny komendant. Policja zatem przechodzi pewną reorganizację, a nowy komendant nie wydaje się mieszkańcom zbyt dobrą osobą na to stanowisko głównie przez swój wiek, bo ma zaledwie trzydzieści lat. Według większości to jeszcze za mało, by mieć odpowiednie doświadczenie… 

– W każdym razie zapewnia, że nie stoją w miejscu i starają się działać na tyle, na ile mogą – uzupełnił prezenter. – Nie ma co jednak ukrywać, że w kwestii ochrony ludzie liczyli przede wszystkim na superbohaterów. Jednak po tym, co wydarzyło się pierwszego listopada, zaczynają się obawiać o swoje bezpieczeństwo. Nawet jeśli bohaterów jest już pięcioro.

– I jak na razie nic się nie zmieniło, a wydaje się, że jest tylko gorzej…

– Pff – prychnęła Chloé. – Gadają w kółko o tym samym.

Adrien przyglądał się reporterom ze skrzywioną miną. Wcale nie dziwiło go, że ostatni atak spotkał się z takim rozgłosem; problem polegał na tym, że jedynie przypominało mu to, że nie mają niczego. Władca Ciem wyraźnie rósł w siłę, a oni wciąż stali w miejscu. Na dodatek czuł, że między nimi ostatnio nie jest dobrze. Biedronka z jakiegoś powodu cały czas była zła na Czarnego Kota i nie za bardzo chciała z nim rozmawiać, a odnosił wrażenie, że i wolałaby go w ogóle nie widywać. Tylko nie miał pojęcia dlaczego. Rozumiał, że sytuacja stała się dość poważna, a Biedronka brała wszystko na swoje barki, ale przecież pozostali chcieli pomóc. A on chyba najbardziej. Nie pojmował, za co mu się obrywało ani tym bardziej dlaczego jemu, a Kameleonowi nie. Przyszło mu do głowy, że może rzeczywiście nie ma szans u Biedronki, jeśli chodzi o sprawy sercowe, ale bardzo mu się nie podobało, że od razu stracił również pozycję towarzysza i przyjaciela. Co takiego zrobił?

To wszystko jego wina – pomyślał o Kameleonie. – Gdy tylko się pojawił, zaczęło się między nami psuć. Coś z nim jest nie tak… 

Westchnął głęboko.

Chloé zerknęła na niego z ukosa.

– Wszystko okej? – spytała.

– Tak…

– Och, ciebie też męczy, że tak dramatyzują? – Wskazała na telewizor, gdzie Nadja i Alec wciąż coś omawiali. 

– Trochę…

– Przecież wiadomo, że bohaterowie dadzą sobie radę, a Biedronka to już szczególnie! – Też westchnęła. – Powinniśmy się wyluzować, zamiast przejmować się tymi głupotami! – Chloé wyłączyła telewizor i wstała, wyciągając rękę do Adriena. – Chodźmy gdzieś.

Zmarszczył brwi, ale złapał jej dłoń.

– Dokąd?

– A czy to ważne?

Nie zrozumiał, ale Chloé szybko pokazała mu, co miała na myśli. Gdy tylko zarzucili na siebie cieplejsze okrycia i wyszli z hotelu, złapała go pod ramię, przytuliła się do niego lekko i wolnym krokiem pociągnęła wzdłuż najbliższej ulicy. Uśmiechnął się delikatnie. Chloé miała rację. Trzeba było się do tego nieco zdystansować – na pewno wyjdzie mu to na dobre, a i może w ten sposób dostrzeże jakieś rozwiązanie.

Szedł więc razem z Chloé i po raz pierwszy od dawna był z nią tak blisko. I choć wiedział, że ona żyje w swoim własnym świecie, a on nie może jej wyjawić swoich problemów, to czuł, że nie jest sam. A właśnie tego ostatnimi czasy potrzebował. Gabriela praktycznie nie widywał, bo ten tak bardzo zajął się pracą, że prawie wcale nie przebywał w domu, a Nathalie również nie poświęcała mu nadprogramowej ilości uwagi. Ograniczała się jedynie do pilnowania jego planu dnia, a poza tym była niemal tak samo zajęta jak pan Agreste. Adrien z przykrością uświadomił sobie, że znajdowała dla niego te niedługie chwile tylko dlatego, że stanowiło to część jej obowiązków jako asystentki jego ojca. W przeciwnym razie ona też mogłaby się okazać zbyt zajęta, by z nim pobyć. Ze znajomymi co prawda widywał się w szkole, ale to nie było to samo, co mieć obok siebie kogoś, kto kompletnie nie rozumiał, co go gryzło, a jednak wyczuł, że potrzeba mu bliskości. Kogoś, kto przytuliłby go bez zbędnych pytań.

Kogoś takiego jak Chloé.

– Czy ty lubisz Marinette? – zapytała nagle, wyrywając go z rozmyślań. 

Zamrugał ze zdziwieniem.

– Marinette? No jasne, to świetna dziewczyna. Miła i pomocna, i… dobra…

Trochę jak Biedronka – podpowiedział mu jakiś głos w umyśle. – Tylko że ona pozwoliłaby mi się sobą zaopiekować… 

Potrząsnął głową. O czym właściwie myślał? Przecież zawsze kochał tylko Biedronkę, świata poza nią nie widział. Wiedział, że nie jest idealna, ale nigdy nawet się nie zastanawiał nad innymi dziewczynami. I nie cierpiał sam siebie za to, że ten sam głos doradził, że może warto zacząć, skoro u Biedronki nie miał szans. 

Chloé widząc takie zamyślenie na jego twarzy, nie odezwała się więcej na ten temat. Pozwoliła mu utonąć w tych myślach, cały czas przytulając się do jego ramienia i prowadząc go za sobą, jakby wyczuła, że Adrien nie miał pojęcia, co się wokół niego dzieje. W ten sposób dotarli do parku, gdzie trawnik już zakrywały złotobrązowe liście, choć wiele z nich jeszcze uparcie trzymało się gałęzi. Szeleściły cichutko na wietrze, jakby dostrajając się do szumu samochodów, które mknęły po ulicach. Zanim Adrien się zorientował, minęła dobra godzina, a oni zatrzymali się nagle. Młody Agreste jednak tak pogrążył się w myślach, że chciał iść dalej. Stanął dopiero, kiedy poczuł szarpnięcie. Odwrócił się ze zdziwieniem i spostrzegł, że Chloé zamarła w miejscu, patrząc na niego z czymś na kształt politowania i rozbawienia.

– Dalej nie idziemy – oznajmiła.

– Dlaczego? 

– Jesteśmy na miejscu. – Kiwnęła głową w stronę biurowca, obok którego stali. 

Adrien natychmiast rozpoznał w nim budynek firmy swojego ojca.

– Nathalie prosiła, żebyś w okolicach szóstej był z powrotem, pamiętasz?

Zamrugał. 

– Jasne… – odparł, wplatając palce we włosy. – Dzięki, Chloé. – Uśmiechnął się miło. Zupełnie o tym zapomniał, dobrze, że córka burmistrza była przytomniejsza od niego. 

– Nie ma za co.

Spojrzał na nią uważnie. Wyglądała zupełnie tak samo jak zawsze, z tym że teraz miała na sobie długie spodnie i bladożółty, sięgający jej do połowy uda płaszczyk. Nic dziwnego – dni stawały się coraz chłodniejsze, jeszcze z miesiąc, może nieco więcej, i nadejdzie zima. To nie to jednak zwróciło jego uwagę. Dostrzegł zmianę w jej postawie, wydawała się jakby bardziej… przyziemna niż Chloé, którą pamiętał z gimnazjum. Zwracała większą uwagę na to, co się wokół niej działo, i – choć początkowo w to odrobinę wątpił – naprawdę starała się być milsza dla innych. Jak gdyby przestała patrzeć jedynie na czubek własnego nosa, ale mimo to wciąż pozostał w niej ten upór i ta duma, a także zadziorność, przez które jednak wciąż była sobą. Adrien ze zdziwieniem uświadomił sobie, że Chloé wydoroślała nieco. Uśmiechnął się na tę myśl. Naprawdę, im starszy był, tym mniej czasu z nią spędzał, i trochę tego żałował.

– To ty idź – powiedziała Chloé – a jakby kto pytał, to odeskortowałam cię pod same drzwi!

– Dzięki – powtórzył. – A co z tobą? Wracasz do domu? Bo już się trochę ściemnia… 

– Daj spokój, odbiło ci? – Poprawiła kucyk, po czym odrzuciła włosy zamaszystym ruchem za ramię. – Nie będę przecież wracać na piechotę, zadzwonię po szofera. Już i tak w jedną stronę szłam pieszo!

– Ach… no tak. – Adrien nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Dla niego Chloé była jedyna w swoim rodzaju. – To do jutra? – zapytał. 

– Do jutra. – Odwróciła się już, wyjmując telefon z przepastnej kieszeni płaszcza. 

Adrien nie powiedział nic więcej, tylko skierował się ku drzwiom budynku. Dopiero kiedy przekroczył próg, zauważył, jak bardzo obniżyła się temperatura na zewnątrz. W środku bowiem panowało przyjemne ciepło i było zdecydowanie jaśniej. Wszystkie korytarze jednak ziały pustkami – niewiele osób przesiadywało w firmie wieczorami, a jeśli już, każdy zwykle barykadował się w którymś z pokoi. Nastawała wówczas cisza bardzo sprzyjająca tworzeniu, a Adrien musiał przyznać, że odpowiadała mu taka atmosfera spokoju. 

Przywitawszy się z kobietą siedzącą w recepcji, udał się ku schodom. Zamierzał się przejść po budynku, trochę w poszukiwaniu Nathalie, a trochę, żeby się rozejrzeć i pomyśleć. 

Kiedy jeszcze jego matka, Oriane, była z nimi, bawił się tam niemal codziennie. Uwielbiał to miejsce, a pracownicy jakoś nie mieli nic przeciwko małemu Adrienowi śmigającemu im pod nogami. Wszyscy tam go znali i swego czasu uważał firmę ojca za coś w rodzaju drugiego domu. Później, gdy pani Agreste zaginęła, dużo się zmieniło. Gabriel stał się zimniejszy i już nie był tak przychylny jego zabawom na terenie budynku. Adrien myślał o tym, ilekroć się tam znalazł.

Wreszcie dotarł do gabinetu, w którym zwykle przesiadywała asystentka jego ojca. Zapukał cicho, a po chwili znajomy głos pozwolił mu wejść.

– O, jesteś – stwierdziła Nathalie, gdy tylko go zobaczyła. – Niestety prace nad kolekcją się opóźniają, muszę jeszcze coś załatwić. Byłabym wdzięczna, gdybyś się stąd nie ruszał. 

– Ale pozwiedzać mogę?

– Zwiedzasz za każdym razem, jak tu jesteś – zauważyła słusznie.

– Przynajmniej się nie zgubię. – Posłał jej proszący uśmiech. 

– No dobrze – zgodziła się z niechętną miną. – Zadzwonię, jak skończę. Masz telefon? – upewniła się jeszcze.

– Ma się rozumieć! To do zobaczenia. 

Opuścił jej biuro i poszedł dalej, rozglądając się ciekawie po korytarzu. Miał ochotę zajrzeć do każdej sali, ale wiedział, że to byłoby nie na miejscu. Szedł więc, aż nagle jedne drzwi po lewej stronie otwarły się i ze środka wyszedł sprzątacz w szarym kombinezonie. Adrien nie zwrócił na niego większej uwagi, bo przez szparę dostrzegł siedzącą przy stole Marinette, która pochylała się właśnie nad stertą projektów. Zanim zdążył się zastanowić, wyminął sprzątacza i wśliznął się do środka, po czym pozwolił drzwiom za sobą zamknąć się powoli. Marinette była tak pochłonięta pracą, że nawet go nie zauważyła.

– Hej – przywitał się ostrożnie.

Spojrzała na niego z zaskoczeniem. Wyglądała na zmęczoną, lecz gdy tylko go ujrzała, poziom jej energii jakby zwiększył się dwukrotnie.

– Adrien? – zdziwiła się. – Co tu robisz?

– A akurat przechodziłem i zauważyłem, że tu siedzisz… Czekam na Nathalie – wyjaśnił. – Mogę się przysiąść?

Na początku nie dotarł do niej sens tego pytania, więc nie odpowiedziała, ale gdy cisza zaczęła się niebezpiecznie przeciągać, zreflektowała się nagle i wyskoczyła ze swojego siedzenia jak oparzona.

– No jasne! – odparła, może nieco zbyt głośno. – Siadaj! Znaczy… – Spuściła nieco z tonu. – Proszę, usiądź…

– Dzięki. – Adrien usiadł, kompletnie niezrażony jej zachowaniem. – Co robisz?

Marinette niepewnie usiadła z powrotem i zajrzała w szkice, które leżały na stole. Wróciło jej zmęczenie i swego rodzaju niechęć, dopadająca ją zawsze, gdy nie mogła uchwycić tego, co krążyło jej po głowie. Miała jakiś pomysł, wiedziała, że gdzieś tam jest, lecz nie potrafiła go wydobyć i przelać na papier, co ją niesamowicie frustrowało. Postanowiła siedzieć tam tak długo, aż się jej uda, ale zaczynała już powoli wątpić w powodzenie tego planu. Była tylko coraz bardziej śpiąca.

– A… próbuję dokończyć projekt – odpowiedziała w końcu. – Ale chyba słabo mi idzie. 

Adrien przekrzywił głowę w bok, usiłując zobaczyć coś na kartkach.

– To jest całkiem niezłe… – stwierdził zgodnie z prawdą.

– Niby tak, ale… wiem, że może być lepsze, tylko mi to jakoś… ucieka.

– Chyba rozumiem… – Oparł się o swoje krzesło. – To może warto byłoby zrobić jakąś przerwę albo w ogóle odpuścić na dzisiaj? Jak długo już tu siedzisz?

– No… – Marinette zerknęła na wiszący na ścianie zegar. Wskazywał kwadrans po osiemnastej. – Przyszłam zaraz po szkole… 

– To dobrych parę godzin!

– I tak nie mam nic ciekawszego do roboty… – Przeciągnęła się mocno i opadła zrezygnowana na oparcie swojego krzesła.

Adrien przyjrzał się jej dokładniej. 

– Wszystko w porządku? – zapytał nagle. – Wyglądasz na zmęczoną.

– Co? – Spojrzała na niego nieco nieprzytomnie. – Tak, ostatnio jestem… dość zajęta. Ale wszystko w porządku, nie musisz się martwić. 

On jednak się nią nie zgadzał. Widział przecież, że coś ją gryzie, ale nie chciał się wtrącać. Za to zwrócił uwagę na fakt, że mimo tego wciąż pojawiała się w firmie i starała najlepiej, jak mogła. Imponowało mu to.

– Naprawdę ci na tym zależy, co? – domyślił się.

– Hm? Ach, projektowanie… Naprawdę to uwielbiam i marzę o zostaniu projektantką, odkąd tylko pamiętam. Nie wiem tylko… czy się nadaję…

– Hej, co ty mówisz? – Adrien położył jej dłoń na ramieniu. – Przecież to właśnie ciebie wybrał mój ojciec. Myślisz, że zrobiłby to, gdybyś się nie nadawała?

Marinette patrzyła mu w oczy przez chwilę, jakby nie wierząc do końca w to, co mówił, lecz ostatecznie dała za wygraną. Jej oblicze rozjaśniło się nieco.

– Dzięki.

– Nie ma sprawy.

Zapadła cisza, jednak nie była ona niezręczna. Marinette i Adrien cieszyli się nią, siedząc w niewielkim pomieszczeniu, którego główne wyposażenie stanowił duży stół i ustawione wokół niego krzesła. Pod jedną ze ścian stał średniej wielkości regał od góry do dołu wypełniony segregatorami, na innej wisiał zegar. Niewielkie okno ukazywało fragment ciemnego, zaciągniętego chmurami nieba, a szereg wiszących na suficie lamp rzucał światło idealnie na stół. W kącie naprzeciwko szafki stała spora donica, z której wyrastały duże, ciemnozielone liście. Pokój ten był w jakiś sposób przytulny, więc ta cisza całkiem do niego pasowała. Mimo to Adrien postanowił ją przerwać, gdy coś mu się przypomniało.

– A jak tam u Nino i Alyi? – zapytał.

– W porządku… – odpowiedziała Marinette wolno.

– Układa im się?

– No tak… – Marinette zmarszczyła brwi, ale zaraz uśmiechnęła się lekko. – Nino ci się nie chwali?

Adrien też się zaśmiał.

– Nie bardzo. Chyba woli to zachowywać dla siebie.

– Cóż… – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Z tego, co wiem, to wszystko u nich okej.

– To dobrze… Chciałaś kiedyś o tym porozmawiać, pamiętasz? – wypalił.

Marinette zupełnie się tego nie spodziewała, on zaś nie miał pojęcia, co go podkusiło.

– O czym? – zdziwiła się.

– O miłości? – zaryzykował. Przyszło mu nagle do głowy, że może jakaś dziewczyna lepiej wyjaśni mu zachowanie Biedronki, ale po części części kazał mu tak zrobić ten niesforny głos w jego głowie, który mówił mu, żeby zainteresował się kimś innym niż Biedronką.

Adrien miał dziwne wrażenie, że ów głos brzmi bardzo podobnie do głosu Plagga.

Marinette, wbrew jego oczekiwaniom, zawiesiła się, bo nie pamiętała czegoś podobnego. Aczkolwiek z drugiej strony, skoro Adrien sam zaczął, poczułaby się usprawiedliwiona, jeśli zabrnie z nim w takie tematy, a poza tym właśnie tuż przed nią stała szansa, żeby poznać go lepiej. Żeby dowiedzieć się, co myśli o podobnych rzeczach i czy Marinette w ogóle ma u niego jakiekolwiek szanse. Zdawała sobie sprawę, że w końcu musi coś zrobić w tym kierunku, bo inaczej zawsze będzie tkwiła w tym samym martwym punkcie, co jednak nie zmieniało faktu, że ją to krępowało. Na jej twarz wpłynął rumieniec, ale zachowała zimną krew.

– Mhm, o miłości… – powtórzyła. Ale jak miała zacząć? 

Na szczęście on zrobił to za nią.

– Czy twoim zdaniem… jeśli osoba, którą kochasz, nie wykazuje tobą zainteresowania… trzeba odpuścić?

To pytanie wprawiło ją w osłupienie. Przez moment naprawdę pomyślała, że Adrien domyślił się, że jest w nim zakochana i pyta, czy zamierza sobie odpuścić. I przeraziło ją to. Odchrząknęła, gorączkowo poszukując jakiś logicznych słów, które mogłaby wypowiedzieć, ale jak na złość nic nie przychodziło jej na myśl. Kiedy jednak poczuła delikatny ruch w torebce, którą trzymała na kolanach, jej zapał opadł nieco. Tikki na pewno poradziłaby teraz, żeby nie wpadać niepotrzebnie w panikę i nie zakładać niczego pochopnie, zanim nie będzie się miało pewności. 

Odetchnęła głęboko.

– Chyba nie… – mruknęła.

– Nie?

– No… – Zerknęła na niego, ale czym prędzej odwróciła wzrok. – Uważam, że… dopiero jeśli ta osoba wyraźnie ci to powie… to dopiero wtedy można… Ale w żadnym wypadku nie wolno rezygnować, dopóki się nie powie, co się czuje. Bo wiele rzeczy może się odmienić… i wielu się nie spodziewamy… 

– No tak… – mruknął w zamyśleniu. – To przecież ma sens…

Może rzeczywiście powinien powiedzieć Biedronce wprost, że ją kocha? Tylko jak miał to zrobić, jeśli ona unikała go i nie chciała słuchać? Westchnął głęboko.

Marinette zaś wcale nie podobało się ciągnięcie tego tematu. Jakby wyczuła, że Adrien nie pyta tylko teoretycznie…

– Muszę już iść! – Podniosła się nagle. – Obiecałam jeszcze coś załatwić dla rodziców – skłamała.

– Och, jasne. – Adrien również wstał. – To do zobaczenia jutro w szkole.

– Tak, do zobaczenia…

Zanim się zorientowała, podszedł do niej i na pożegnanie musnął ustami jej policzek. Zaczerwieniła się, lecz nie chciała dać tego po sobie poznać. Wyminęła więc go szybko i umknęła za drzwi, ale nie przeszła nawet kilku kroków, gdy zatrzymało ją jego wołanie.

– Marinette! Zapomniałaś kurtki!

– Co? – Przez taką głupotę musiała znów na niego spojrzeć. Miała nadzieję, że nie dostrzegł jej rumieńców. – Dzięki! – zawołała, odbierając od niego swoje rzeczy i czym prędzej odwracając się z powrotem. – Do jutra! – krzyknęła jeszcze i pognała ku wyjściu. 

Adrien odprowadził ją wzrokiem, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. Jakkolwiek by na to spojrzał – Marinette naprawdę była nieco niezdarna i urocza. Podobna do Biedronki, ale mniej niezależna…

– Jakie to romantyczne. – Wręcz ociekający sarkazmem głos Plagga sprowadził go na ziemię.

– Weź daj spokój. – Adrien się skrzywił. – To tylko przyjaciółka… – powiedział, choć przestawał już mieć co do tego taką pewność.

– No i w tym problem – stwierdziło kwami, wychylając się zza jego koszuli. – Biedronka jest wkurzająca i ma cię kompletnie gdzieś. Co ty w niej widzisz?

– Biedronka takie ma zadanie… – starał się jej bronić. – Musi ratować Paryż, mierzyć się ze złem. Traktuje to bardzo poważnie, jest odpowiedzialna i dlatego… Stresuje ją to po prostu… 

– I dlatego traktuje cię jak piąte koło u wozu?

– Cóż…

– A Kameleona nie? 

Adrien spojrzał na Plagga smutno. Nie wiedział, co na to odpowiedzieć, ale też nie chciał przyznać mu racji. 

Pragnął wierzyć w Biedronkę.

– Pomyśl, bez przerwy jej pomagasz, zrobiłbyś dla niej wszystko, jak każdy zakochany idiota, ale nie widzisz, że jej to nie obchodzi? Jeszcze nigdy nie spotkałem tak niewdzięcznej Biedronki… 

– Plagg – upomniał go Adrien. – Nie mów tak. Przejdzie jej. I na koniec znowu… wszystko będzie dobrze…

Kwami nie odpowiedziało, choć wyraźnie nie było przekonane. Adrien trochę się na to zdziwił – nie sądził, że Plagga też zirytuje ta sytuacja. Stworzonko zwykle przejmowało się jedynie tym, czy dostanie swój camembert i jak szybko się to stanie, a tymczasem okazywało się, że na nie też wpływa obecny stan rzeczy. Adrien nigdy by nie pomyślał, że istnieje coś, co mogłoby pozbawić Plagga jego wyluzowanej postawy, ale najwyraźniej i jemu udzielał się nastrój jego właściciela. Młody Agreste westchnął przeciągle. Nie mógł się doczekać, aż to napięcie w końcu zejdzie i będzie tak jak dawniej.

– Chcesz coś zjeść? – zapytał, choć wiedział, jaka będzie odpowiedź.

– A masz ser? – zainteresował się Plagg, jakby zupełnie zapominając o tym, co mówił wcześniej. – Masz, co?

– Jasne, że mam. – Adrien wyjął z kieszeni kawałek camemberta, zapakowany w foliowy woreczek. Podał go kwami, a ono zaczęło zajadać bez słowa. – Chodź, poczekamy na Nathalie w jej gabinecie.

Plagg nie odpowiedział, ale Adrien uznał jego zadowolone mlaskanie za zgodę. Poszedł wzdłuż korytarza, tą samą drogą, którą tam wcześniej przyszedł.

Nie wiedział, że w tym samym czasie Marinette opuszczała budynek szybkim krokiem, jakby bała się wpaść po drodze na kogoś, za kim nie przepadała. Kiedy tylko znalazła się na zewnątrz, owionął ją chłodny, wieczorny podmuch, aż cała zadrżała. W tym pośpiechu zapomniała zupełnie założyć kurtkę. Skręciła w prawo, by znaleźć się jak najszybciej za zakrętem, dalej od częściej uczęszczanych chodników, zakładając jednocześnie okrycie na jedno ramię. Dopiero, gdy była już całkowicie ukryta przed niepożądanym wzrokiem, otwarła torebkę i zdjęła ją, by móc założyć kurtkę tak, jak powinno się to robić. 

Tikki w mgnieniu oka pojawiła się przed jej twarzą.

– Chyba za dużo na siebie bierzesz – stwierdziła od razu. 

– Nie, dlaczego? Wszystko jest w porządku. – Marinette machnęła ręką.

– Ale… – Tikki wyraźnie się nie zgadzała. – Szkoła, staż, bycie Biedronką… jeszcze pomaganie rodzicom… Każdy ma jakieś granice. Powinnaś odpocząć jakiś czas. 

– Tikki – zaczęła dziewczyna uspokajającym tonem – naprawdę wiem, co robię. Dotąd sobie ze wszystkim radziłam, to tylko mały kryzys. Z czasem wszystko wróci do normy, zobaczysz. Śpię dobrze, nawet mam ciekawe sny, chcesz posłuchać? 

Kwami zgodziło się, więc ruszyły w stronę piekarnii Tom&Sabine, a w tym czasie Marinette opowiadała jej swoje pokręcone marzenia senne. Między innymi o tym, jak przypadkiem kichnięciem wywołała plagę królików w szkole, przez co odwołano lekcje, albo o tym jak spóźniła się na swój własny ślub z Adrienem, a gdy dotarła na miejsce, okazało się, że chłopak poślubił Chloé, a potem razem stali się władcami Paryża, zaś Marinette została ich kucharką. Był również jakiś sen o krwiożerczych rogalikach, ale nie pamiętała go zbyt dokładnie, za to na dłużej zatrzymała się przy śnie o Kameleonie. 

Zaczynał się tak, jakby to działo się naprawdę – Marinette przemieniwszy się w Biedronkę, wyszła z domu, żeby patrolować okolicę. Przyjęła ten zwyczaj właśnie od Kameleona i uważała go za wyjątkowo przydatny, bo nie tylko miała wszystko na oku, ale i istniała szansa, że zauważy coś, co przybliży ich do schwytania Władcy Ciem. We śnie było tak samo jak w rzeczywistości, miasto żyło swoim spokojnym rytmem, jak na razie żaden superzłoczyńca się nie pojawił. Niedaleko Luwru spotkała właśnie Kameleona. Wiedziała, że o czymś rozmawiali, z czegoś się śmiali, lecz nie potrafiła tego przytoczyć, bo – jak to ze snami bywa – miało sporo luk i przeskoków. Na koniec chłopak spojrzał jej prosto w oczy, a jego szare tęczówki błyszczały w półmroku. To zapamiętała najlepiej. A poźniej, choć nie była z tego dumna, pozwoliła mu się przytulić i pocałować na pożegnanie w policzek… 

W ten sam, który dziś cmoknął Adrien, gdy się z nią żegnał.

Tikki słuchała w ciszy, ale im dłużej Marinette mówiła, tym bardziej marszczyła czółko. Już otworzyła usta, żeby coś odpowiedzieć, gdy nagle zadzwonił telefon. Marinette wygrzebała go z torebki, po czym odebrała połączenie od Alyi.

– No cześć – przywitała się.

– Nie uwierzysz! – wykrzyknęła od razu Alya. – Znowu się spotkali! 

Marinette zmarszczyła brwi.

– Kto taki? – spytała.

– Biedronka i Kameleon! Wczoraj wieczorem. Wyślę ci fotkę!

Dziewczyna odsunęła telefon od twarzy, żeby spojrzeć na wyświetlacz. Otworzyła wiadomość, która przyszła dosłownie przed sekundą. Na zdjęciu Biedronka i Kameleon obejmowali się na dachu jakiegoś budynku. Marinette od razu rozpoznała tę sytuację, jakby już ją gdzieś widziała. Miała wrażenie, że wszystko wygląda dokładnie jak…

– Kiedy to się wydarzyło?

– No mówię, że wczoraj wieczorem! Chyba muszę częściej chodzić po mieście, może wtedy sama zdobędę takie cudeńka… – Alya rozgadała się na dobre, lecz Marinette już jej nie słuchała.

Była bardziej zajęta przeszukiwaniem swoich myśli, ale nie znalazła tych wspomnień, na których najbardziej jej w tamtej chwili zależało. Udało się jej uchwycić tylko jedno.

To nie był sen.

Rozdział XX. To był wypadek

Powiedzieć, że Axelle i Vi się nie wyspały, to mało. 

Bo nie spały w ogóle.

Poprzedniego wieczoru pod naporem Yvonne Rentir zabrały się za zrobienie szkolnego projektu, na którego wykonanie mały właściwie dwa pełne tygodnie, lecz, według ich zwyczaju – najpierw odłożyły na później, a następnie zapomniały. Genialnie więc wymyśliły, że przygotują go w jedną noc, jednak pomoce w postaci kolorowych papierów, nożyczek, wstążek i brokatu oraz narastające znudzenie pracą domową sprowokowały je do wywołania wojny ze sobą nawzajem. Potyczka trwała przez dobre dwie godziny, albo i więcej, a w tym czasie życie straciło wiele niczemu niewinnych kartek, wstążki przetrwały przywiązane do patyczków na szaszłyki i dostały nową rolę bitewnych chorągwi, zaś dywan został nieuleczalnie poraniony drobinami brokatu i nawet pomoc medyczna w postaci odkurzacza nie pomogła mu w pełni. A takowa została udzielona, bowiem panią Rentir zbudziła ta mała wojna, więc bliźniaczki były zmuszone posprzątać.

A jako że bardzo nie lubiły sprzątać, zajęło im to dość sporo czasu. Kiedy skończyły, minęło już wpół do drugiej w nocy, przez co nie czuły już zmęczenia, a za to kompletnie się rozbudziły. Energię zaś spożytkowały na wszystko, co nie było robieniem projektu. Potem zajęły się z kolei leżeniem na podłodze i narzekaniem na wszystko – od szkoły począwszy, na Biedronce skończywszy. 

Zanim się zorientowały, nastał ranek. Ich matka najwyraźniej musiała wyjść wcześniej, bo równo o godzinie siódmej zamiast niej w progu pojawił się Henry, ich ojciec. Rozejrzał się sennym spojrzeniem po pokoju, aż wreszcie zlokalizował swoje córki leżące na dywanie. Chyba nie zauważył w tym nic niepokojącego, bo ziewnął przeciągle i mruknął:

– O, już wstałyście, dobrze… – Po czym nie przejmując się niczym, zamknął drzwi i poczłapał na dół, popijając kawę z kubka, który trzymał w dłoni.

Axelle i Vi zerknęły po sobie.

– Już jest ranooo? – Cheet zbudziła się i przeciągnęła mocno. – Cutte, wstawaj.

Białe kwami uchyliło powieki na minimalną szerokość, lecz zamknęło je niemal natychmiast.

– Jest za ciemno – jęknęła Cutte. – Nie może być jeszcze rano…

– Ale jest…

Bliźniaczki ze zmarszczonymi brwiami wgapiały się w stworzonka. Nawet nie zarejestrowały momentu, w którym kwami wyłączyły się z rozmowy i zasnęły.

– Nieee…

– Taaak – przedrzeźniła ją Cheet. 

– Ale nie ma zimy jeszcze, więc nie może być tak ciemno w dzień – sprzeciwiła się Cutte. – A to znaczy, że jest noc. Idziemy spać! – zarządziła i opadła z powrotem na poduszkę, na której wcześniej spała.  

– Ale za niedługo już grudzień, czyli prawie zima. – Pomarańczowe kwami zaczęło ciągnąć białe za łapki. – Wstawaaaaj… 

Vi skomentowała wszystko ziewnięciem. Dopiero wtedy Cheet i Cutte zwróciły na nie jakąś uwagę.

– I co? – odezwała się ta pierwsza. – Udało wam się skończyć projekt?

– Jaki pro… ?

– Ach, projekt. – Axelle machnęła ręką. – I tak byśmy go nie zrobiły… – Zerknęła na siostrę. – Może sobie dziś odpuścimy szkołę, co?

Vi przeniosła na nią wzrok. Widziała w jej brązowych oczach zmęczenie, a pod nimi widniały ciemniejsze wory. Nie musiała iść po lustro, żeby wiedzieć, że wygląda dokładnie tak samo.

– Czemu nie… – odparła w końcu.

– Nie możecie! – odezwała się Cheet z oburzeniem w głosie. – Macie za dużo nieobecności, już siedzicie na odsiadkach w niemal każdą sobotę! Za chwilę wasi rodzice będą mieli przez was kłopoty!

Siostry westchnęły równocześnie. Wiedziały, że kwami ma rację, co jednak nie zmieniało faktu, że ani trochę nie uśmiechało im się pójście do szkoły i ponoszenie konsekwencji za brak projektu z języka francuskiego. Już i tak miały nieciekawą sytuację, tak bardzo nieciekawą, że każde uchylenie się od lekcji i czepliwej nauczycielki uważały za dobry pomysł. Były jednak zbyt zmęczone, by prowadzić jakiekolwiek dysputy z kwami, toteż podniosły się z dywanu i w ślimaczym tempie zaczęły przygotowywać do wyjścia. I choć bardzo wolno, robiły to, co zwykle.

Najpierw udały się do kuchni, żeby coś zjeść po całej nieprzespanej nocy. Mimo to jednak nie miały zbyt wielkiego apetytu, więc wzięły parę gryzów przygotowanych przez ojca kanapek – o czym świadczyły wszystkie dodatki, jakie mieli w domu, umieszczone na kawałku bułki – po czym zapakowały resztę w papierowe torebki, żeby zjeść później w szkole. Niczym widma podążyły następnie do łazienki, gdzie Axelle zabrała się za mycie zębów, a w tym czasie Vi rozpuściła jej rozczochrane włosy i zaczęła układać je na powrót w wysoki kucyk. Było to zdecydowanie wygodniejsze, niż gdyby musiała sama rozczesywać swoje długie za pośladki kosmyki. Kiedy już obie skończyły, zamieniły się miejscami i powtórzyły to samo, z tym że teraz to Vi umyła zęby, a Axelle ułożyła jej fryzurę. Na koniec poszły się przebrać, by potem powlec się w stronę garażu. 

Dwa razy wracały z powrotem, bo najpierw zapomniały spakować kanapek, które uprzednio przygotowały, a potem okazało się, że nie wzięły klucza do garażu. Gdy już miały wszystko, czego potrzebowały, wytaszczyły rowery na zewnątrz i pojechały w stronę szkoły, choć przy poziomie ich zmęczenia mogło to nie być najlepszym pomysłem. Świeże powietrze i pęd na szczęście rozbudziły je na tyle, że nie zaliczyły żadnej poważnej kraksy i praktycznie bez przeszkód dotarły na miejsce.

Problem w tym, że zajęło im to nadprogramową ilość czasu. Zanim przypięły rowery do specjalnego stojaka i doszły do klasy, minęły kolejne minuty. W wyniku tego wszystkiego, kiedy weszły do środka, zwróciło się ku nim mnóstwo zdumionych i rozbawionych spojrzeń, w tym to nauczycielki. Kobieta jednak nie odezwała się słowem, tylko odprowadziła je wzrokiem. Bliźniaczki podeszły do swojej ławki i zajęły miejsca w zupełnej ciszy, której najwyraźniej nawet nie zarejestrowały. Siedziały jak gdyby nigdy nic, równo przez pięć sekund. Wtedy zadzwonił dzwonek na przerwę. Axelle zamrugała nieprzytomnie.

– Spóźniłyśmy się chyba… – stwierdziła.

– Tak? – zdziwiła się Vi i rozejrzała po klasie. 

Wszyscy zajęli się rozmowami i swoimi sprawami – przekąskami, pośpiesznym dokańczaniem projektu czy wyjściem do toalety. Następną lekcję mieli w tej samej sali, więc nikt się nie pakował, większość osób nawet nie ruszyła się z krzeseł. Zajęło im długą chwilę, żeby zrozumieć, co się dzieje. Wreszcie Vi ożywiła się nieco.

– Chyba nie wszyscy jeszcze przedstawili projekt! – ucieszyła się.

– Aha, super – odparła Axelle machinalnie. Nawet nie słuchała, co mówi jej siostra. Ona jednak, kompletnie tym niezrażona, złapała ją za ramiona i potrząsnęła.

– Nie rozumiesz?! – powiedziała. – Może nie dojdzie do nas!

– Wierzysz w to? – mruknęła Axelle ponuro. – Znasz nasze szczęście przecież… 

– Trzeba myśleć pozytywnie!

– O nie… – jęknęła. – Trzeba myśleć…

Vi nie próbowała jej dalej przekonywać, tylko oparła głowę na splecionych na ławce ramionach. Pomimo swoich słów szybko przypomniało jej się multum podobnych sytuacji. Zdarzały się takie dni, kiedy siostry Rentir praktycznie przyciągały pecha.

Niedługo potem ponownie rozległ się dzwonek, tym razem wołający uczniów na lekcję, więc w sali zaroiło się znów od wracających z przerwy trzecioklasistów. Wszyscy usiedli przy swoich stolikach, zanim do pomieszczenia na powrót weszła nauczycielka. Była to dość wysoka kobieta, o krótko ściętych czarnych włosach i grzywce ledwo spadającej na czoło, w okularach w kanciastych oprawkach. Minę miała zwykle naburmuszoną, zupełnie jakby ona też siedziała w tej szkole za karę. Bliźniaczki wiele razy się zastanawiały, na jakiej zasadzie pan Bonjour, dyrektor, przyjmował ludzi do pracy. Axelle i Vi przypuszczały, że po prostu kierował się ich niechęcią do życia – kto miał większą, ten dostawał posadę. 

Kobieta usiadła przy swoim biurku i od razu zajrzała do listy uczniów. Najwyraźniej nie zamierzała tracić cennego czasu.

– Dobrze, kto tam następny… – mruknęła cicho, przeglądając listę. Para, która miała teraz wyjść na środek, skuliła się na swoich miejscach, jakby licząc, że to ich uratuje, jednak nauczycielka nawet na nich nie patrząc, wyczytała ich nazwiska z listy. Chcąc jak najbardziej opóźnić nadejście przykrej konieczności, wywołani uczniowie wygramolili się z ławki wolno i niezdarnie, przy okazji udając, że jeszcze coś poprawiają przy dużej, kartonowej planszy, stanowiącej ich prezentację. 

Wreszcie stanęli tam, gdzie im kazano, i nieco drżącymi głosami zaczęli przedstawiać swój projekt, a robili to tak monotonnie, że Axelle i Vi nie wytrzymały nawet pięciu sekund, zanim kompletnie odpłynęły. Pogrążone w czymś na kształt półsnu, wgapiały się w jakieś bliżej nieokreślone punkty, usiłując powstrzymać powieki przed opadaniem. Trzymały się dzielnie, a im dalej, tym bardziej próbowały pozostać przytomne – czas bowiem uciekał, a nauczycielka wciąż nie dotarła do ich nazwisk. 

– Tak, dziękuję bardzo – powiedziała kobieta opryskliwie, widocznie niezadowolona z pracy dwóch uczniów, którzy właśnie skończyli prezentację. – Będziecie musieli to poprawić.

Dziewczyna i chłopak tylko wymienili spojrzenia, ale postanowili się nie odzywać, wiedząc, że mogą tylko pogorszyć swoją sytuację. Udali się z powrotem na swoje miejsca z niezadowolonymi minami, starając się, by kobieta tego nie dostrzegła. Ta jednak już straciła nimi zainteresowanie; patrzyła teraz na zegar, obliczając w głowie, ile jeszcze osób zdąży skazać na niezaliczenie przed dzwonkiem.

– Dobrze, to jeszcze jedna para, bo więcej dziś nie zdążymy. Reszta jutro. – Wlepiła znów wzrok w dziennik, aż okulary zjechały jej na czubek nosa. Poprawiła je wyćwiczonym ruchem. – Siostry Rentir – przeczytała w końcu. – Zapraszam.

Axelle i Vi rozbudziły się nieco, lecz to wcale nie oznaczało, że orientowały się, co się wokół nich dzieje. Rozejrzały się półświadomie po klasie, napotykając mnóstwo wpatrzonych w nie oczu. Nie od razu zrozumiały, co te spojrzenia znaczą, ale nauczycielka była równie niemiła, co niecierpliwa. 

Odchrząknęła znacząco. 

– Siostry Rentir – powtórzyła wolniej i wyraźniej, jakby mówiła do małych dzieci. – Zapraszam. 

Bliźniaczki wymieniły spojrzenia, lecz nie miały w tamtej chwili żadnego pomysłu. Podniosły się więc i poszły na spotkanie z nieuniknionym, jednak zamiast zająć miejsce pośrodku przed tablicą, stanęły prosto przed biurkiem kobiety, nad którą w tamtej chwili górowały, chociaż nawet to nie ujmowało jej autorytetu. Nawet Axelle i Vi zapewne poczułyby się mniejsze pod naporem spojrzenia tych srogich, zimnych jak lód oczu, lecz były zbyt zmęczone, by w ogóle zwrócić na to uwagę. Axelle ziewnęła lekceważąco, a Vi oparła się o biurko nauczycielki na wyprostowanych rękach, nie myśląc zupełnie o konsekwencjach. 

– Nie mamy projektu – powiedziała prosto z mostu. 

– Jak to nie macie?! – obruszyła się kobieta. – I zabierz ręce z mojego biurka.

Vi jakby w ogóle jej nie dosłyszała.

– No tak jakoś wyszło – wytłumaczyła. – Miałyśmy inne… 

– …sprawy do załatwienia – weszła jej w słowo Axelle, kiedy już przezwyciężyła niepowstrzymaną chęć ziewania. – Tak się złożyło, że… ten… – Przetarła oczy, chcąc chociaż trochę odpędzić senność.

Nie uszło to uwadze nauczycielki.

– Co wam jest? – zainteresowała się, lecz troski w jej tonie to ze świecą szukać. – Spałyście w ogóle? Kto to widział w takim stanie zjawiać się w szkole?! Wstyd!

– Ależ to ma – odparła Axelle – ścisły związek z tą sprawą.

– Jaką sprawą?

– Projektu! – zawołała Vi, jakby to było oczywiste. – To, że się nie wyspałyśmy, jak i to, że nie mamy pracy domowej.

– Na zrobienie której miałyście dwa tygodnie. Cokolwiek się stało, mogłyście zrobić to wcześniej. Nie zamierzam słuchać waszych bzdurnych wyjaśnień. – Sięgnęła po swój notes, w którym miała już zanotować im obu najniższą z możliwych ocen, gdy znów odezwała się Vi.

– Ale mamy usprawiedliwienie! – powiedziała, choć w gruncie rzeczy nie miały żadnego. Zaczęły improwizować.

– Dobrze, tylko się streszczajcie, to jeszcze kogoś zapytam – odpowiedziała nauczycielka ku przerażeniu reszty uczniów. Ich oczy zrobiły się wielkie jak spodki od filiżanek, gdy wbili uporczywe spojrzenia w plecy bliźniaczek, jakby chcieli im przekazać, żeby w żadnym wypadku nie ważyły się streszczać.

One jednak i tak tego nie zauważyły.   

Zegar tykał w ciszy, dopóki Axelle nie odezwała się znowu.

– Musiałyśmy pilnie się zająć… umierającym… 

– Umierającym? – Nauczycielka uniosła brwi.

Vi na potwierdzenie pokiwała gorliwie głową. Od razu podjęła temat, ożywiając się nieco.

– Umierającym, tak właśnie! – Uniosła palec w górę, a gdy do głowy wpadł jej pomysł, od razu weszła w rolę. – Ale nie chodzi o człowieka, niech się pani nie martwi, w naszym domu i okolicach wszyscy są zdrowi jak złote rybki. Tylko życzeń spełniać nie chcą. 

– Niewiarygodne, co nie? – Axelle dołączyła do przedstawienia. – Przy takim poziomie zdrowia, jaki u nas na osiedlu panuje, lekarze musieliby się przerzucić na weterynarię, żeby roboty nie stracić!

– A weterynarze z kolei są teraz bardzo potrzebni, wie pani? Bo ten umierający to tak naprawdę zwierzę. I to nie byle jakie! Nasz pies! Strasznie jest chory, robimy, co możemy, żeby mu pomóc, ale to nie na wiele się zdaje. – Na twarzy Vi pojawiła się zbolała mina. – Czuwamy przy nim dniami i nocami, przecież nie możemy pozostawić go w potrzebie, prawda?

– Jakby nie patrzeć, to żywe stworzenie, też czuje i cierpi. Gabinet weterynarza jest daleko, a auto mamy popsute, przewożenie go tam codziennie na kontrole i… zastrzyki było dość kłopotliwe i zajmowało nam dużo czasu, a miałyśmy jeszcze inne obowiązki…

– …które, rzecz jasna, starałyśmy się wykonywać w tym czasie najlepiej, jak potrafiłyśmy, jednak tego projektu nie dałyśmy już rady udźwignąć… 

– Jest nam bardzo przykro i wiemy, że tak to nie powinno wyglądać. Dlatego też jesteśmy gotowe ponieść karę.

– Zaliczony projekt z francuskiego przecież nie uratowałby Rodzynka – Vi wymyśliła imię na poczekaniu – a o to przecież nam wszystkim chodzi. 

Zapadła cisza. Nauczycielka wpatrywała się w nie przez zmrużone powieki – jeszcze trochę, a jej oczy stałyby się jedynie szparkami, jak u gada przed atakiem.

– Rodzynek to imię psa – wyjaśniła Axelle, udając, że źle zinterpretowała minę kobiety. – Być może nieco dziwne, ale zdążyłyśmy się przywiązać… 

– Tak? – zapytała nauczycielka złowrogo niskim tonem. Chyba przekroczyły już granicę jej cierpliwości. – Poprzednim razem, kiedy nie miałyście pracy domowej, usłyszałam, że wasz pies zdechł. Czyżby powstał z martwych? 

Siostry nie zaryzykowały wymienienia spojrzeń. Vi przełknęła głośno ślinę.

– Cóż za niedorzeczność! 

Wyrażanie się w taki sposób najwyraźniej nie zadziałało na jej korzyść, bo kobieta uniosła jedną brew. Zaskakująco wysoko.

– To był inny pies! – wypaliła Axelle. 

Vi spojrzała na nią z paniką w oczach. Wzrok Axelle był podobny, ale skoro już zaczęła, brnęła dalej.

– Zdechł, więc wzięłyśmy nowego – wyjaśniła pospieszne. – Ale tym razem… ten… chciałyśmy się przysłużyć większemu dobru! I… em… Wzięłyśmy psa ze schroniska… 

– Otóż to! – poparła ją Vi. – Chciałyśmy, żeby jego ostatnie dni były jak najlepsze…

– Bo jest stary! Wspomniałam, że jest stary?

– Tak, bardzo stary! Dlatego nikt nie chciał go wziąć. Ale ja i Axelle mamy bliźniaczo dobre serduszka, więc postanowiłyśmy się zlitować nad tym nieszczęsnym zwierzęciem i wziąć je pod nasz dach… 

– Był z nami bardzo szczęśliwy, ale jego wiek niestety nie pozostawił mu zbyt wiele czasu wśród nas… Wczoraj musiałyśmy się z nim pożegnać i to właśnie przez to nie mogłyśmy zmrużyć oka… – Demonstracyjnie pociągnęła nosem. – To był taki radosny pies!

– Musiałyśmy go zakopać w…

– Ten wasz pies – przerwała im nagle nauczycielka – podobno jest bardzo chory, ale żywy – powiedziała, kładąc nacisk na ostatnie słowo.

Siostry przez całą tę gadaninę i towarzyszące im wciąż rozkojarzenie z powodu zmęczenia pogubiły się zupełnie w swoich własnych słowach. Już nie miały pewności, co powiedziały, a co nie.

– Eee… – Axelle zająknęła się, szukając jakiejś deski ratunku. – Ach, głupia pomyłka! Rodzynek zdechł, ten nowy faktycznie u weterynarza, gapy z nas…

– Podobno Rodzynek to imię waszego obecnego psa.

– Miały tak samo na imię! – wykrzyknęła Vi. – Żeby się nie myliło!

– Dosyć tego! – zirytowała się wreszcie kobieta i wstała z miejsca. Jako że Axelle i Vi nie były szczególnie wysokie, górowała teraz nad nimi, co zmusiło je do instynktownego skulenia się w sobie. – Marsz do dyrektora! Jemu się będziecie tłumaczyć. – Wskazała palcem na drzwi sali, a bliźniaczki niechętnie udały się w tamtą stronę, odprowadzane spojrzeniami reszty klasy. Zanim jednak wyszły, nauczycielka krzyknęła jeszcze za nimi: – I macie niezaliczone!

Skrzywiły się obie, czego kobieta już nie mogła dostrzec, i zamknęły za sobą drzwi. Powlokły się korytarzem ku dobrze im znanemu gabinetowi. Kwami skorzystały z tej chwili i wyleciały z kieszeni bluz, które siostry miały na sobie.

– No i po co wam to było? – zapytała Cheet takim tonem, jakby wcześniej ostrzegała je, że wydarzy się coś podobnego i teraz innymi słowami przekazywała: „A nie mówiłam?”. 

– Trzeba czasem zaryzykować, żeby wygrać, wiesz? – odparła kwaśno Axelle.

– Ale nie, kiedy macie pewność, że przegracie.

– Wiesz, co mówi nasza mama? – odezwała się Vi, patrząc na unoszące się w powietrzu pomarańczowe kwami. – Że jedyne, czego możemy być pewne, to śmierć z jej rąk, jeśli wylecimy ze szkoły. A to znaczy, że cała reszta może się obrócić na naszą korzyść!

– Chyba nie o to w tym chodzi… – mruknęła Cutte.

Nikt jednak nie odpowiedział, bo siostry zbliżyły się już do drzwi gabinetu pana Bonjour. Kwami ponownie się ukryły, podczas gdy Vi już pukała. Czekały długą chwilę, tak długą, że nawet przez chwilę zabłysła im w głowach iskierka nadziei, że dyrektora nie ma i uda im się wywinąć ze spotkania z nim, lecz kilka sekund później rozległ się jego głos.

– Proszę. 

Weszły powoli do gabinetu i niemal od razu znów dopadła je senność.

Wnętrze było bowiem dość ciemne przez ciemnozielone pionowe żaluzje zasłaniające okno znajdujące się po lewej stronie. Wykładzina miała podobny kolor i tłumiła ich kroki, gdy podchodziły do sporego i widocznie ciężkiego biurka, wykonanego z ciemnego drewna. Wyglądało na mebel nieco zabytkowy, toteż stojący na nim monitor, klawiatura, myszka oraz sterty papierów i innych przyborów zaburzały nieco ten obraz. Za nim, w czarnym, skórzanym fotelu na kółkach siedział dyrektor w swojej nieodłącznej białej koszuli z krótkimi rękawami. Nadmiar kilogramów wylewał się przez szparę między podłokietnikami a siedzeniem, a siwiejące, krzaczaste wąsy poruszały się w rytm mruczanych cicho słów. Émile Bonjour pochylał się nad jakąś kartką i zapisywał coś, nie zwracając szczególnej uwagi na otoczenie. Za nim stał jeszcze regał wypełniony kolorowymi teczkami i segregatorami – podobna szafka znajdowała się po lewej stronie, w kącie obok okna. Tuż przy drzwiach, w prawym rogu, mieściła się biała donica z paprotką w żywym odcieniu zieleni; zbyt długie liście pełzały po wykładzinie, wpadając wchodzącym pod nogi.

Siostry nie miały tyle przytomności umysłu, by to zauważyć, więc potknęły się obie tuż za progiem. Rozpaczliwymi ruchami usiłowały złapać równowagę i choć udało im się to w ostatniej chwili, przydepnięty przez Axelle liść pociągnął resztę rośliny za sobą. Doniczka przewróciła się powoli, jak na zwolnionym filmie, rozsypując dookoła ziemię. Dopiero wtedy pan Bonjour zauważył, kto go odwiedził. Na sam ich widok wziął bardzo głęboki, uspokajający oddech.

– Co się znowu stało? – zapytał bez żadnego wstępu. 

Ani Axelle, ani Vi już nie miały siły, żeby usiłować przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Zmęczenie nie pozwalało im racjonalnie myśleć, a poza tym – obie dobrze wiedziały, że tak czy inaczej czeka je odsiadka w sobotę. 

– Nie zrobiłyśmy projektu na francuski…

– …co próbowałyśmy usprawiedliwić kłamstwem, że nasz pies Rodzynek jest ciężko chory. 

Dyrektor aż zmarszczył brwi, słysząc od razu przyznanie się do winy. Zmrużył oczy. 

Czy to kolejny podstęp bliźniaczek z piekła rodem?

Siostry ziewnęły równocześnie, co zwróciło jego uwagę na blade twarze i podkrążone oczy.

– Dobrze się czujecie? – zapytał.

– Stuprocentowo – zapewniła Axelle. – Tylko pilnowanie Rodzynka przez całą noc nas tak zmęczyło.

Vi sprzedała jej kuksańca w bok.

– Spędziłyśmy całą noc na próbach stworzenia tego głupiego projektu – wyjaśniła. 

Pan Bonjour najwyraźniej był oszołomiony ich szczerością, bo postanowił tym razem dać za wygraną. Machnął dłonią w stronę wyjścia.

– Waszą jedyną karą jest zrobienie tego projektu – oznajmił. – I musicie wynagrodzić nauczycielce kłamstwo. Nie obchodzi mnie jak, ale na pewno się dowiem, czy to zrobiłyście. 

– Co? – zmartwiła się Vi. – A nie możemy dostać odsiadki? 

– A wolicie odsiadkę? – zdziwił się dyrektor.

– Zdecydowanie! – stwierdziła Axelle nieco zbyt głośno. – Wszystko lepsze niż robienie miłych rzeczy dla tej baby!

Dyrektora wyraźnie usatysfakcjonowała ta odpowiedź, bo uśmiechnął się lekko, lecz bez radości. 

– W takim razie tym bardziej musicie to zrobić. Do widzenia. – Pochylił się znów nad papierami i kompletnie przestał zwracać na nie uwagę. Nawet nie upomniał się o posprzątanie przewróconej rośliny. 

Siostry nie kontaktowały wystarczająco, żeby się kłócić, więc po prostu wyszły, przy czym Axelle wtarła wysypaną ziemię butem w wykładzinę, ile tylko się dało. Zatrzasnęły za sobą drzwi z głośnym trzaskiem. 

Przeszły ledwie parę kroków, gdy zadzwonił dzwonek. Udały się więc z powrotem do sali z języka francuskiego po swoje rzeczy, a potem powlokły się ku klasie, w której miała się odbyć następne lekcja. Aż do przerwy obiadowej wszystko szło dobrze, poza tym, że bliźniaczki wciąż walczyły z przemożnym zmęczeniem.

Potem na jednej z przerw przez nieuwagę stoczyły się z głównych schodów, ale na szczęście nic poważniejszego się im nie stało. Poobijały się tylko mocno, więc część następnej lekcji spędziły u pielęgniarki, gdzie kobieta poza maścią na siniaki nie mogła zaproponować im nic więcej. Pozwoliła im zostać w swoim gabinecie, żeby się upewnić, iż nic im nie jest, i żeby całkowicie doszły do siebie. Ona sama zaś wyszła z pomieszczenie, zostawiając siostry sam na sam ze sobą. Cheet i Cuute wyjrzały z plecaków, do których się przeniosły. Białe kwami pochrupywalo popcorn, pomarańczowe wpatrywało się w Axelle i Vi ze skrzywioną miną.

– Jak następnym razem postanowicie spaść ze schodów, uprzedźcie mnie.

– Nie zrobiłyśmy tego specjalnie przecież…

– To ten dzień – powiedziała Axelle, kładąc nacisk na drugie słowo. 

– Ten dzień? – powtórzyła Cutte z zaciekawieniem.

– Nazywamy go „DzieLŻAN” – powiedziała Vi z powagą.

– Dzielżan? – powtórzyła Cheet z niezrozumieniem. – Kwiatki takie?

– Nie dzielżan. „DzieLŻAN”. 

Zarówno pomarańczowe, jak i białe kwami przekrzywiły równocześnie główki w bok. 

W ten sam bok.

– „Dzie” jest od słowa „Dzień”… – zaczęła Vi.

– A literki L, Ż, A i N oznaczają kolejno: Licznych, Żałosnych, Arcyokropnych i Nieszczęść.

– Arcyokropnych? – powtórzyła Cutte.

– Właśnie? – zawtórowała jej Cheet, jakby zdziwiona, że bliźniaczki znają takie słowa.

– Owszem… – Axelle pokiwała głową i wymieniła spojrzenia z siostrą, po czym obie wypowiedziały razem:

– Dzień Licznych Żałosnych Arcyokropnych Nieszczęść. 

Kwami patrzyły na siostry, jakby te nie były w pełni władz umysłowych.

– Co jakiś czas zdarza nam się dzień do granic możliwości zły – wytłumaczyła Vi. – Prześladuje nas wtedy pech i przydarzają nam się wszystkie możliwe katastrofy.

– I to chyba przez to wszyscy zwykle trzymają się od nas z daleka… – mruknęła Axelle, wbijając wzrok we wzór na wykafelkowanej podłodze. 

Zapadła chwila ciszy, podczas której nawet Cheet nie odważyła się zabrać głosu. Właściwie dopiero teraz, kiedy zwrócono im na to uwagę, kwami dostrzegły, że tak w istocie było – Axelle i Vi nie miały żadnych bliższych przyjaciół ani koleżanek czy kolegów. Czasami zamieniły z kimś jakieś słowo, ale na dłuższą metę nie spędzały czasu ze znajomymi z klasy albo ze szkoły tańca. Praktycznie zawsze przebywały razem, za towarzystwo mając wyłącznie siebie nawzajem. Po części dlatego, że zdążyły przywyknąć do takiego stanu rzeczy i uważały, że nikogo więcej nie potrzebują, ale najwyraźniej i one czasem chciały być akceptowane. A tymczasem nauczeni złymi doświadczeniami ludzie starali się omijać je szerokim łukiem. Cutte chyba nigdy tak naprawdę nie zastanawiało zachowanie jej właścicielki, chyba polubiła ją taką, jaka jest. Nastawienie Cheet jednak nieco się różniło, lecz teraz zaczynało się ono nieco zmieniać. Rude kwami westchnęło przeciągle. 

– Mimo wszystko powinnyście czasem pomyśleć, zanim coś zrobicie.

– Planowanie jest dla słabych! – Vi od razu się ożywiła. – Po prostu chodźmy na lekcje.

– Co? Macie teraz wuef, chcecie iść takie poobijane? – zdumiała się Cutte.

– I zmęczone? – dodała Cheet.

– A co mamy robić? W sumie to – Axelle poruszyła się, sprawdzając stan swojej używalności – nic nam nie jest… 

Skrzyżowały spojrzenia, po czym obie równocześnie wzruszyły ramionami. Poczekały, aż wróciła pielęgniarka i potwierdziła, że mogą wracać na zajęcia bez żadnych przeszkód. Chyba nie zauważyła ich opadających co i rusz powiek, więc pozwoliła im wyjść. Tę lekcję jednak bliźniaczki postanowiły sobie odpuścić i przez czas jej trwania włóczyły się po szkole, usiłując unikać wzroku ludzi i kamer. Sporo czasu spędziły w gabinecie higienistki, więc potem musiały czekać jedynie nieco ponad dwadzieścia minut na dzwonek na przerwę. Kiedy ten wreszcie się odezwał, powędrowały ku szatniom umieszczonym w korytarzu prowadzącym do sali gimnastycznej. Wcisnęły się w swój ulubiony kąt pomieszczenia, przebrały szybko i pognały na salę. Ze względu na ich zainteresowania i szkołę taneczną były dość wysportowane, a co za tym szło – lekcje wychowania fizycznego całkiem im się podobały. Lubiły się ruszać i wychodziło im to dobrze, więc na wuefie czuły się jak ryby w wodzie.

Dziś jednak był ten dzień, przez co nie potrafiły się cieszyć tymi zajęciami tak jak zwykle. Straszna senność nie pozwalała im zwracać zbyt dużej uwagi na otoczenie, a po tym wszystkim, co im się już zdążyło przydarzyć, wolały nie ryzykować kolejnych nieszczęść. Cały czas przemykały gdzieś bokiem, a że później nie miały już żadnych lekcji, w ich sercach narodziła się nadzieja, że może resztę dnia przetrwają bez kolejnych katastrof. Wyparowała ona jednak zupełnie, kiedy nauczyciel zarządził zaliczenie z piramid. Jako że ćwicząc to wcześniej, Axelle i Vi znajdowały się zwykle w podstawie, i teraz przypadła im ta sama rola.

Pełne obaw zajęły swoje miejsca na materacu i starały się utrzymać ciężar kolejnych pięter konstrukcji. Była to piramida sześcioosobowa – trzy dziewczyny w podstawie, dwie na kolejnym „piętrze” i jedna na szczycie. Axelle i Vi trzymały się dzielnie może przez dwie sekundy, lecz w końcu, wymęczone brakiem snu i upadkiem ze schodów, ugięły się pod naporem pozostałych osób. 

Piramida runęła w dół w akompaniamencie dziewczęcych pisków. Większość wylądowała na materacu, tylko uczennica z samego szczytu nie miała tyle szczęścia. Wyglądało na to, że nic poważnego się jej nie stało, ale była wyraźnie zdenerwowana. Patrzyła na bliźniaczki gniewnie, rozmasowując stłuczony łokieć. Axelle i Vi rozejrzały się dookoła i zauważyły, że reszta darzy ich podobnymi spojrzeniami. Tylko na twarzy nauczyciela malowała się bardziej niechęć niż złość. 

Z braku lepszych pomysłów obie uśmiechnęły się niewinnie.

– Przepraszamy – powiedziały chórem. – To był wypadek.

Nikt im nie odpowiedział.

Rozdział XXI. Śpicie?

– Dlaczego wszyscy zawsze myślą, że robimy to specjalnie?!

Bliźniaczki brnęły przez miejski tłok, prowadząc rowery obok siebie. W takim tłumie prędzej by kogoś potrąciły, więc wybrały wpychanie się między ludzi. Ci nie byli zbyt zadowoleni, co dawali im do zrozumienia stękami i jękami za każdym razem, gdy siostry za bardzo naruszały ich przestrzeń osobistą. Wracały po wuefie do domu, wciąż rozpamiętując, że przez nie zawaliła się ludzka piramida, przez co reszta uczniów, a nawet nauczyciel, darzyła je niechętnymi spojrzeniami, dopóki nie zniknęły im z oczu.

Axelle spojrzała na Vi, która pchała rower z gniewną miną, kompletnie nie zwracając uwagi na to, gdzie idzie.

– Bo zwykle robimy to specjalnie? – podsunęła.

Vi zerknęła na nią spod zmarszczonych brwi.

– Ale robimy to specjalnie, żeby nie wyszło, że… – zaczęła, ale ostatecznie zrezygnowała. – To jest niesprawiedliwe! – wykrzyknęła zamiast tego. Kilka zdziwionych lub oburzonych spojrzeń zwróciło się ku niej. 

I tak sporo ludzi na nie patrzyło – w końcu wyglądały niemal identycznie, nawet plecaki i rowery miały takie same. Obecnie jedyną rzecz, dzięki której można by je rozróżnić, stanowiły miracula – naszyjnik Axelle był biały, Vi zaś czarny. Dwie połówki yin-yang. Siostry jednak nie zamierzały ułatwiać innym zadania, więc skoro nie mogły się rozstać z magiczną biżuterią, w miarę możliwości chowały ją pod ubraniem. A poza tym zawsze miały możliwość zamienienia się tożsamościami na moment. I tak nikt nie potrafiłby stwierdzić, że kłamią. No może poza ich matką. Pomimo tego przyciągały wzrok swoim dość głośnym zachowaniem. 

Przynajmniej ze względu na tłum Cheet nie mogła ich uciszać.

– No i co zrobisz? – Axelle wzruszyła ramionami. – Powiedziałyśmy prawdę, nie zrobiłyśmy tego celowo.

– I co nam po tej prawdzie, skoro nikt w nią nie wierzy? – fuknęła Vi.

– Co ty, nie dość anime się naoglądałyśmy? – powiedziała z uśmiechem. – Wszyscy tacy jak my na koniec zostają bohaterami, pamiętasz?

– My już jesteśmy bohaterkami – zauważyła Vi, dyskretnie dotykając swojego naszyjnika. – Wyobrażasz to sobie?! – ożywiła się nagle. 

Rozejrzała się szybko dookoła i złapawszy siostrę za ramię, pociągnęła ją za sobą. O mało nie przewracając się na rowerach, wpadły w boczną uliczkę, gdzie nie było już tak wiele ludzi, a na tym najwyraźniej Vi zależało. Nie zatrzymała się jednak, ciągnęła siostrę dalej, aż znalazły się wystarczająco daleko od zgiełku. Same nie wiedziały, gdzie teraz są, lecz to nigdy nie stanowiło dla nich problemu – wiele razy błądziły po nieznanych im miejscach i zawsze ostatecznie odnajdywały drogę do domu.  

Wreszcie Vi zatrzymała się pod jedną ze ścian. Axelle zdyszana puściła kierownicę i jej rower upadł z łoskotem na bruk, zaś ona sama oparła dłonie na kolanach i pochyliła się. Brak snu zdecydowanie nie poprawiał kondycji – nawet po tak niewielkim wysiłku była zmęczona, jakby wzięła udział w sprinterskim biegu. Vi również dyszała bardziej niż zwykle, ale nie przejęła się tym. W przeciwieństwie do Axelle oparła swój pojazd o ceglany mur. Zaraz potem zaczęła żywo gestykulować.

– Weź pomyśl! Gdyby tak świat dowiedział się, że Lisice to my? – zapytała podniecona. – Byłybyśmy bohaterkami nie tylko w maskach!

– Wykluczone! – dobiegł głos z plecaka Vi. Chwilę potem Cheet przeniknęła przez jego materiał.

Bliźniaczki skrzywiły się jednocześnie, przypominając sobie, że kwami mogą przechodzić przez przedmioty. Cutte wyczuła, że coś się święci, więc i ona pojawiła się przed nimi. Zrobiła pętelkę w powietrzu i przysiadła na głowie Axelle. Rude kwami zawisło pomiędzy nimi i łypało gniewnie to na jedną, to na drugą.

– Przyjęłyście miracula ze świadomością, że nikt nie może poznać waszych tożsamości! – zrugała je Cheet. – Posiadacze miraculów mają służyć dobru i bronić słabszych, a nie dążyć do spełnienia własnych egoistycznych zachcianek! I czy muszę wam przypominać, że jeśli się zdradzicie, wasza rodzina i przyjaciele znajdą się w niebezpieczeństwie?

– Daj spokój, Władca Ciem to idiota i ofiara losu – stwierdziła Axelle, rozkładając ręce. – Od jakichś dwóch lat próbuje zdobyć miracula i jak na razie guzik zdziałał. Naprawdę uważasz, że to, że będzie wiedział, z kim walczy, zrobi tak wielką różnicę? Ja mam wrażenie, że to mogłoby nawet zadziałać na naszą korzyść. Wreszcie przestalibyśmy się chować jak tchórze po kątach.

– Nieprawda – sprzeciwiła się Cheet. – Nie zauważyłyście, że od niemal miesiąca nie było żadnego ataku? 

– No właśnie, Władca Ciem się cofa – powiedziała Vi. – Czemu nie dobijemy go, póki mamy okazję? Po prostu go wyzwijmy i…

– Po pierwsze – wtrąciła się Cutte – Władca Ciem nie jest tak głupi, żeby dać się nabrać na podobne sztuczki. Jest bardzo ostrożny. A po drugie… – przekrzywiła główkę w bok – są gorsze rzeczy niż on. 

Zabrzmiało to zadziwiająco poważnie, zważywszy na fakt, że Cutte często zdawała się niezbyt przejmować tym, co ją otaczało.

– Co to znaczy, że gorsze? – zdziwiła się Axelle.

– Nic, głupoty gada. – Cheet posłała białemu kwami ostrzegawcze spojrzenie. – Chodzi mi o to, że dzięki wam nikt i nic jak na razie nie niepokoi Paryża.

Ledwie skończyła mówić, a rozległ się śmiech. To Vi pochyliła się i zaśmiewała cicho, lecz wcale nie radośnie. Dźwięk ten przesycony był zaskakująco dużą ilością kpiny. 

– Kwami są dość wiekowe, co nie? – zapytała. – Ile masz lat, z pięć tysięcy?

– Nieładnie jest pytać o wiek, ale tak, przeżyłyśmy już dość sporo. I? 

– Jak na tak stare stworzenie jesteś zaskakująco naiwna. Sama powiedziałaś, że nie jest tak głupi, więc naprawdę myślisz, że to my zmusiliśmy go do odwrotu? Przecież ostatnim razem załatwił nas na cacy. Miał nas praktycznie na widelcu, a zniknął na ponad trzy tygodnie. 

– Co masz na myśli? – Cheet już się zniecierpliwiła.

– Możecie udawać, że nic nie widzicie, ale my nie jesteśmy aż tak ślepe, jak wam się wydaje. – Vi skrzyżowała ręce na piersi.

– Też się domyślamy, że skoro Władca Ciem nie atakuje tak długo, to może szykować coś większego – uzupełniła Axelle. 

– Więc uważacie, że wystawienie mu się byłoby w takim razie dobrym pomysłem, tak? – zapytała Cheet z niezadowoloną miną. 

Vi westchnęła przeciągle. 

– No dobra no, nie kłóćmy się – poprosiła. – Przyszło mi do głowy, że może lepiej byłoby się go pozbyć, zanim on zaatakuje nas, to wszystko. Kto wie, co tam teraz przygotowuje… 

– Wiemy, że nawet wy się tym denerwujecie. – Cutte uspokoiła wszystkich swoim cichym głosikiem. – Jeszcze w drużynie wam się ostatnio gorzej układa… ale tym bardziej nie możecie działać pochopnie. Władca Ciem tylko na to czeka. Wiemy, że chciałybyście coś zrobić, ale na razie… mamy trochę za mało informacji. 

Zapadła cisza, kiedy siostry pogrążyły się w myślach. Cheet skinęła z uznaniem ku Cutte. Dała bliźniaczkom chwilę, aż odezwała się znowu.

– Cutte ma rację. Jesteście też bardzo zmęczone. Może najpierw prześpijcie się, odpocznijcie, i dopiero potem snujcie plany. Ze świeżym umysłem.

Jakby w odpowiedzi Axelle ziewnęła.

– Coś w tym jest… – mruknęła Vi. 

Wzięły z powrotem swoje rowery w dłonie i poprowadziły je dalej uliczką. Nikt nie odezwał się więcej, najwyraźniej doszli do porozumienia. Axelle i Vi zaczynały powoli rozumieć zdenerwowanie kwami i ich własne. Chodziło właśnie o to czekanie – nie wiedzieli, co na nich czyha ani kiedy zaatakuje. 

Szybko jednak zapomniały o problemach natury superbohaterskiej. Po kilkudziesięciu długich minutach dotarły wreszcie do domu. Rzuciły rowery na podjazd, jak to miały w zwyczaju, i nie witając się z nikim, pognały od razu do swojego pokoju na piętrze. Rzuciły się na łóżka, po czym, nie zważając na nic, zamknęły oczy i czekały na upragniony sen. 

Choć sądziły, że mogą mieć problem z zaśnięciem po długim czasie bez spania, odpłynęły, zanim Cheet i Cutte zdążyły upomnieć się o popcorn.

* * *

Władca Ciem ocknął się w ciemności. Powiódł spojrzeniem dookoła, lecz nie dał rady dostrzec niczego w mroku. Wiedział jednak, gdzie jest. To mogło być bowiem tylko jedno miejsce.

Jego kryjówka.

Czujesz, Władco Ciem? 

Tak, czuł to. Narastający gniew. Poczucie niezrozumienia i niesprawiedliwości. Coraz silniejsze. Emocje, które wkrótce wybuchną.

Poczekaj na właściwy moment… i wyślij akumę.

Mężczyzna zmarszczył brwi.

– Myślałem, że nie masz sił – zauważył. – Już się zregenerowałeś?

Owszem… – Głos zabrzmiał nieco szorstko, jakby jego właściciel nie był zadowolony, że Władca Ciem ośmiela się go o to pytać. – A poza tym mój eksperyment będzie wymagał trochę więcej… poświęcenia. Dlatego chcę wykorzystać okazję i spróbować zdobyć miracula. A nuż tym razem mnie nie zawiedziesz.

– Oczywiście, że nie…

Milcz – rozkazał, lecz zrobił to spokojnie, bez złości. – Jeśli tym razem się nie uda… – odczekał wymowną chwilę. – Wygrana zadziała przede wszystkim na twoją korzyść, Władco Ciem, pamiętaj o tym. Porażka zaś ciebie będzie kosztować znacznie więcej niż mnie.

– Zrozumiałem – odparł, ledwo otwierając usta. 

Dobrze. Czekaj na właściwy moment, a gdy ten nadejdzie, pomogę ci. 

Władca Ciem zacisnął zęby. 

Daj z siebie wszystko.

– Tak jest.

* * *

Marinette miała wrażenie, jakby ostatnie tygodnie były tylko snem. Wszystko, czego się podejmowała, robiła mechanicznie, jej myśli krążyły gdzieś zupełnie indziej, ale nie potrafiła ich pochwycić. Czuła się, jakby wymykał się jej własny umysł, jakby żył innym życiem i kierował ciałem bez niczyjej pomocy. A wszystko przecież odbywało się tak jak zwykle. Chodziła do szkoły, spotykała się z przyjaciółmi, w wolnym czasie przesiadywała w firmie pana Gabriela Agreste’a i zgłębiała tajniki świata mody albo pomagała rodzicom w piekarni. Zdawało się jednak, że zupełnie nie zauważa tego wszystkiego. Działała jak nakręcona zabawka.

– Poczekaj, aż drzwi się otworzą – doradził jej jakiś znajomy głos. 

Odwróciła się w jego stronę i ze zdziwieniem dostrzegła sprzątacza Remiego. Zatrzymała się automatycznie, co wyszło jej na dobre, bo w przeciwnym razie wpadłaby na zamknięte drzwi windy. Chwilę zajęło jej wrócenie myślami na ziemię, ale wreszcie zorientowała się, przed czym właśnie uchronił ją Remi.

– Dzięki. – Uśmiechnęła się do niego miło. Wcisnęła przycisk przywoływania, a znaczki na wyświetlaczu zawieszonym nad srebrnymi drzwiami zaczęły się zmieniać.

– Nie ma za co – rzucił i odszedł.

Mimo wszystko resztę dnia spędziła dokładnie tak samo – wykonując swoje obowiązki, jednak uciekając przy tym w jakiś nieznany świat w swojej głowie. Cokolwiek się działo, wydawało się dziwnie nierealne, jej umysł jakby nie zwracał na to uwagi.

Czy to przez to, że tak bardzo się martwiła ich walką z Władcą Ciem?

Właśnie temu w głównej mierze przypisywała swoje rozkojarzenie. Zastanawiała się, czy nie powinna porozmawiać o tym z Tikki, gdy nagle w jej głowie zaświtała myśl, że kwami już jej coś radziło na ten temat. Powinna odpocząć. Wzięła głęboki oddech i spojrzała na szkic przed sobą. Przez cały czas siedzenia w przydzielonym jej miejscu nie poczyniła żadnych postępów w kwestii projektu, którym polecono jej się zająć. Nie miała w ogóle pomysłów ani chęci, nie potrafiła się skupić. 

Stwierdziła, że ma dość na dziś. Zerknęła na zegar – dochodziła już siedemnasta. Za oknem się ściemniało, coraz bardziej ogołocone z liści drzewa uginały się pod naporem zimnego wiatru. Zima zbliżała się wielkimi krokami. 

Marinette podniosła się z krzesła, pozbierała swoje rzeczy w postaci małej różowej torebeczki i granatowej kurtki z futerkiem, a potem wyszła z pomieszczenia i skierowała się wprost do gabinetu pana Agreste’a. Mężczyzna jakiś czas temu prosił ją, żeby meldowała mu o postępach swojej pracy, a nawet powiedział, że chętnie jej w razie czego pomoże. Marinette była ucieszona, że sam Gabriel Agreste pomimo zapracowania jest gotów poświęcać komuś takiemu jak ona swój cenny czas. 

Dotarła do drzwi. Zapukała lekko i nie czekając weszła do środka.

– Dzień dobry, ja tylko… – zamilkła. W gabinecie zamiast pana Agreste’a zastała tylko jego asystentkę. Kobieta porządkowała jakieś papiery na biurku, jakby ona też już zbierała się do wyjścia. Uniosła głowę, kiedy ją usłyszała.

– Marinette? – zdziwiła się. – Coś się stało?

– Nie, wszystko w porządku. – Dziewczyna zmieszała się trochę. – Chciałam tylko powiedzieć panu Agreste’owi, że jak na razie nie miałam żadnego pomysłu na ten projekt i… że już idę do domu. – Spojrzała pytająco na pusty fotel za biurkiem. – Ale chyba mnie wyprzedził… 

– Pan Agreste miał ważne sprawy do załatwienia, musiał wyjść wcześniej. Mogę mu coś przekazać, jeśli sobie życzysz.

– Nie, nie trzeba. – Marinette uniosła dłoń z uśmiechem. – Może tylko tyle, że następnym razem już na pewno poprawię ten projekt. Do widzenia.

– Do widzenia – odparła Nathalie, powracając do swojej pracy. 

Marinette zamknęła za sobą drzwi gabinetu i podążyła ku windom. Tym razem sama pamiętała, by wcisnąć przycisk przywoływania i zaczekać, aż wejście stanie otworem. Stanęła więc tak, by nie blokować przejścia na korytarzu, gdy nagle jej uszu dobiegły krzyki z któregoś z pobliskich pokoi. Zmarszczyła brwi.

– Ty nic nie rozumiesz! – kłócił się męski głos. – To nie moja wina!

– A kto śpi w pracy?! – zezłościła się jakaś kobieta. – Po raz kolejny zasnąłeś, a teraz jeszcze krzyczysz na mnie. Takie zachowanie wobec przełożonego jest niedopuszczalne i nie zamierzam go tolerować! Zwalniam cię!

– Nie możesz! Nie masz prawa! Pan Agreste…

– Pan Agreste zatwierdzi moją decyzję, gdy dowie się, z jaką powagą – niemal wypluła to słowo – traktujesz swoje obowiązki. Od spania jest dom.

– Przecież ci tłumaczyłem! – wołał rozpaczliwie. – To nie moja wina! Nie mogę spać! Gdy tylko zamknę oczy, dręczą mnie koszmary! Kocham tę pracę, przecież wiesz, że nie zrobiłbym tego specjalnie!

– Wszystko ma swoje granice. Ty właśnie jedną przekroczyłeś. Jesteś zwolniony, już nie masz tu czego szukać. Kwestie papierkowe załatwimy jutro. Do widzenia. 

Na moment zapadła cisza. Marinette niemal wbrew sobie wychyliła się ku źródłu dźwięków, lecz niemal natychmiast wróciła do poprzedniej pozycji, gdy mężczyzna wypadł z jednego z pokoi. Rozpoznała go –  to był ten sam zmęczony człowiek, który siedział z grupą projektantów i panem Agreste’em, gdy Marinette po raz pierwszy zjawiła się w firmie. Pamiętała jego krótkie ciemne włosy, grube brwi i cienie pod wówczas ciepłymi i bystrymi oczami. Teraz jednak w brązowych tęczówkach błyszczała jedynie wściekłość i chłód. Twarz miał poszarzałą i garbił się jakby pod naporem zmęczenia, a mimo to wciąż był ogromnym i barczystym mężczyzną. 

– Jesteście niesprawiedliwi! – wrzasnął jeszcze i udał się szybkim, ciężkim krokiem ku schodom.

Marinette przycisnęła się do ściany, kiedy ją mijał, lecz on nie zwrócił na nią uwagi; nie była pewna, czy w ogóle ją zauważył. Odprowadziła go wzrokiem. 

Biedny człowiek – przemknęło jej przez myśl.

Wybudził ją dźwięk zamykającej się windy. Przez to zamieszanie nawet nie zauważyła, że ta zdążyła już przyjechać, a nawet się zamknąć. Marinette dopadła drzwi, lecz nie dała rady powstrzymać ich przed całkowitym domknięciem. Na szczęście nikt inny nie przywoływał windy, więc wystarczyło, że kliknęła jeszcze raz, a drzwi rozsunęły się od razu. Wsiadła.

Minęła chwila, nim winda sięgnęła parteru. Marinette chciała wyjść, lecz zanim jej stopa dotknęła posadzki w głównym holu, rozległ się szept, który kazał jej zatrzymać się w miejscu. 

– Ludzie nie rozumieją.

Głos był spokojny i cichy, zdawał się przenikać przez ściany i docierać do Marinette, drażniąc każdy nerw w jej ciele. Rozlewał się wokół jak spokojne wody oceanu, który wabi samotnych rybaków, by dali mu się pochłonąć. 

– Dopóki nie znajdą się w jakiejś sytuacji, myślą, że mogą wszystko. I nie potrafią pojąć, jak to jest faktycznie się w niej znajdować.

Włoski na całym ciele dziewczyny stanęły dęba. Przeszedł ją dreszcz.

– Zwę się Siewca Koszmarów – oznajmił złowrogi szept. – Moja szefowa pożałuje swojej arogancji, a wraz z nią pożałuje cały Paryż. Pokażę wam wszystkim…

Marinette miała wrażenie, że głos przenika do jej głowy, jakby chciał zniszczyć ją od środka.

–  …jak to jest…

Powietrze zafalowało.

– …wiecznie śnić koszmary. 

Rozległ się huk, ziemią wstrząsnął grzmot. Marinette zachwiała się na nogach, oszołomiona porażającą mocą głosu Siewcy Koszmarów. Ten jednak zamilkł, co przywróciło jej zdolność logicznego myślenia. 

Zebrała się w sobie i pobiegła do znajdujących się po lewej stronie łazienek. Wpadła do środka, nie przejmując się, czy ktoś tam jest, i wrzuciła wszystkie swoje rzeczy do jednej z kabin, po czym zamknęła się wewnątrz. Otworzyła torebkę.

– To coś strasznego… – sapnęła Tikki z przerażeniem. Nie wyleciała od razu, jak gdyby wolała się schować niż wkroczyć do walki.

– Damy radę. 

Nawet samą Marinette zaskoczyła stanowczość w jej głosie. Wzięła głęboki oddech.

– Tikki, kropkuj!

Przemieniła się w rozbłysku jasnego światła. Wyszła z kabiny górą i pomknęła od razu do najbliższego okna. Na zewnątrz niebo pociemniało, a wiatr dął ze straszliwą siłą, porywając zalegające na ziemi liście. Chmury kłębiły się nad budynkami, grożąc oberwaniem, powietrze rozdzierały krzyki uciekających w popłochu ludzi. Błysnęło, świsnęło, rozległ się grzmot. Biedronka wzdrygnęła się. Przełknęła głośno ślinę. To od niej zależało bezpieczeństwo mieszkańców. 

I tym razem nie zamierzała pozwolić na czyjąkolwiek krzywdę.

Wyskoczyła w burzę. 

Ogłuszający ryk wiatru na moment przyćmił jej zmysły, nie miała pewności, w którą stronę powinna iść, nie wiedziała, dokąd teraz zmierza. Błyskawice co i rusz oświetlały okolicę, ale to wcale nie pomagało dziewczynie odnaleźć się w sytuacji. Nieregularne błyski i biegający dookoła ludzie sprawiali wrażenie, jakby to była głośna impreza, pełna chaosu, gdzie nie sposób odnaleźć jakąś znajomą twarz. 

Wreszcie wypatrzyła go – ogromną widmową postać, unoszącą się wysoko na tle chmur. Można by pomyśleć, że składał się wyłącznie z czarnego jak noc płaszcza, falującego niezależnie od wiatru. Pod nasuniętym na głowę kapturem nie dało się widzieć twarzy, spod materiału na świat patrzyła tylko pusta ciemność. O tym, że pod peleryną naprawdę ktoś się znajduje, poza jej kształtem, świadczyły jedynie wysunięte z rozszerzających się u dołu, długich rękawów dłonie. Szczupłe, odziane w czarne, zamszowe rękawiczki. Ręce trzymał rozłożone szeroko na boki, a Biedronka zmrużywszy oczy, dostrzegła, że spod jego szaty coś się wydobywa. Jakby czarny dym, choć w krótkich rozbłyskach piorunów nie mogła dokładniej się przyjrzeć. 

Pognała w jego stronę.

Kolejna błyskawica oślepiła ją na moment i nagle znikąd tuż obok pojawił się Kameleon. Zmarszczyła brwi, lecz nie miała czasu się zastanawiać, skąd się tam wziął. Skinęła mu głową na powitanie, on odpowiedział tym samym. Biegli dalej. 

– Biedronko i Czarny Kocie – szept rozgległ się zewsząd – jeśli nie chcecie skończyć jak oni, oddajcie mi miracula. – Jedna z jego rąk opadła, kiedy wycelował palec wskazujący w ziemię pod sobą. 

Biedronka wytężyła wzrok i ujrzała grupę co najmniej sześciu osób, leżących na bruku i nie dających żadnych oznak życia. Przeszedł ją dreszcz.

– Musimy ich stamtąd zabrać! – zawołała, przekrzykując burzę. 

– Już nie musimy! – odkrzyknął Kameleon, a gdy dziewczyna spojrzała na niego ze zdumieniem, bez słowa wskazał w tamtą stronę.

Trzy postacie w superbohaterskich strojach zabierały już nieprzytomne osoby jedną po drugiej. Potem zaczęli zajmować się tymi, którzy sparaliżowani strachem zalegali na drogach i chodnikach, niezdolni do ucieczki. Czarny Kot wylądował obok nich.

– A wy co?! – zawołał. – Śpicie?!

Biedronka od razu się zjeżyła.

– Oducz się żartowania w takich chwilach! – krzyknęła. – Do roboty, musimy ich stąd zabrać! 

Czarny Kot nie odpowiedział. Zniknął w mroku. Chwilę później Biedronka i Kameleon poszli w jego ślady, zabierając po drodze każdą osobę, jaką napotkali, i wynosząc poza zasięg superzłoczyńcy. Choć w gruncie rzeczy nie wiedzieli, jakiego zasięgu się spodziewać. 

Trzymali się blisko siebie, by nie pogubić się w ciemnościach. Wiatr wywoływał taki szum, że nawet nie próbowali ze sobą rozmawiać – i tak by nic nie usłyszeli. Zamiast tego skupili się na ewakuowaniu ludzi. Przeskoczyli przez budynek, oboje z dziećmi na rękach, i wylądowali po drugiej stronie. Ułożyli parę śpiących maluchów pod ścianą. Na dachu dostrzegli Lisice i udało im się je przywołać gestami do siebie. Czarny Kot po drugiej stronie drogi kazał uciekać tym, którzy mogą, ale i on dostrzegł coś na kształt zebrania, więc gdy tylko skończył, dołączył do reszty.

– Jak sytuacja?

– Kiepsko. – Liszka skrzywiła się.

Biedronka otworzyła usta, lecz zanim zdążyła się odezwać, przemówił Siewca Koszmarów.

– Chowanie się jest bezcelowe. I tak was odnajdę, lecz im dłużej to trwa, tym więcej osób ucierpi. Poddajcie się, Biedronko i Czarny Kocie… 

Zamilkł, ale wiedzieli, że teraz przeczesuje teren. Nie mieli zbyt wiele czasu.

– Co z tymi ludźmi? – Biedronka od razu przeszła do konkretów. – Co im zrobił?

– Nie wiemy. – Biała Lisica wzruszyła ramionami. – Ale żyją. Są tylko nieprzytomni. 

– Może w jakiś sposób otumania ich tym dymem? – zastanowiła się na głos.

– To nie dym – wyjaśnił jej Czarny Kot. Brwi miał zmarszczone, zielone oczy błyszczały dziko. – To piasek. Bardzo drobny piasek. Nie można go wdychać, chyba że się chce skończyć jak tamci. – Kiwnął głową w stronę miejsca, gdzie zostawili nieprzytomnych. 

Biedronka zerknęła ku nim. Grupa osób, których nikt ze zdrowych nie zdecydował się zabrać dalej od pola bitwy, leżała pod ścianą. Na początku, gdy widziała ich pod stopami Siewcy, odniosła wrażenie, że są jak martwi – bladzi i nieruchomi. Teraz jednak dostrzegła, że choć skórę istotnie mieli białą jak kreda, wcale nie są zastygli niczym wyciąnięci z grobów umarli. Niektórzy od czasu do czasu drgali nagle, jakby ktoś ukłuł ich czymś ostrym, inni wiercili się ciągle, zlani potem, a twarze większości marszczyły się i wykrzywiały w bólu oraz strachu. 

– To, gdzie jesteście, nie ma znaczenia – oznajmił nagle Siewca. – Mój piasek odnajdzie was wszędzie i zaprowadzi do krainy wiecznych koszmarów. 

– Oni śpią – domyśliła się nagle Biedronka. – Ten piasek ich uśpił. I teraz śnią…

– Koszmary. – Wzdrygnęła się Vi. – Mało fajne.

– Ale w takim razie nie mamy z nim szans – zauważył Kot.

Oczy wszystkich zwróciły się na niego.

– Jeśli dosięgnie nas ten piasek, będzie po nas – powiedział. – Musielibyśmy przestać oddychać.

Umysł Biedronki jak na zawołanie zaczął pracować na pełnych obrotach. Rozglądała się dokoła, usiłując dojrzeć coś w ciemności, w poszukiwaniu jakiegoś rozwiązania. Chociaż na chwilę, żeby zyskać na czasie. W świetle błyskawic w oczy rzucały się jej tylko witryny okolicznych sklepów. Co mogli zrobić, żeby drobiny nie dostały im się do płuc?

– Za mną! 

Superbohaterka poprowadziła ich do najbliższego sklepu odzieżowego. Tam zaopatrzyli się w apaszki, chusty czy skrawki innego materiału, po czym osłonili nimi twarze. Ziarenka czarnego piasku były naprawdę maleńkie, więc nie gwarantowało im to pełnej ochrony, ale w tamtej chwili nie mieli nic lepszego. Zwłaszcza że skończył im się czas na myślenie. Nie musieli nawet wychodzić ze sklepu, by wiedzieć, że Siewca Koszmarów ich znalazł. Powietrze zgęstniało, wiatr się nasilił. Za szybą pojawił się ogromny cień, aż wreszcie ujrzeli całość czarnego płaszcza. Zamarli na moment, jak gdyby spojrzenie rzucane im spod kaptura zamieniło ich w kamień. 

– Znalazłem was. 

Uniósł ręce i w jednej chwili fala jego piasku uderzyła w przednią ścianę sklepu. Okna roztrzaskały się w drobny mak i zalały wnętrze morzem odłamków. Drzwi wypadły z zawiasów i poleciały w głąb budynku. Ściana zaczęła pękać i nie minęła chwila, a i ona skruszyła się pod naporem zabójczego pyłu. Sufit, pozbawiony jednej z podpór, poddał się grawitacji i spadał kawałek po kawałku, podczas gdy ziarenka wciąż drążyły dziury w pozostałych ścianach. Budynek walił się pod naporem mocy Siewcy Koszmarów.

Superbohaterowie zaczęli przepychać się między szafkami i stojakami pełnymi ubrań, usiłując dotrzeć do najbliższego wyjścia i jednocześnie uciec złoczyńcy. Walające się po ziemi materiały, skąpane w pyle i odłamkach, nie przypominały już części garderoby, którymi niegdyś były. Teraz stanowiły tylko przeszkodę na drodze do wolności. Plątały się pod nogami, powodowały potknięcia, lecz nie powstrzymały ich przed wciśnięciem się na zaplecze. Biała Lisica dopadła drzwi jako pierwsza. Naparła na klamkę z całą swoją siłą, lecz nic się nie wydarzyło – drzwi ściśnięte przez trzymający się głównie na tej ścianie sufit nie zamierzały drgnąć.

– Nie chcą się otworzyć! – wrzasnęła Lisica, szarpiąc się z klamką. 

– Odsuń się! – Czarny Kot położył jej rękę na ramieniu. – Rozwalę je.

– Zaczekaj! – Głos Biedronki był ledwo słyszalny zza materiałowej zasłony. – Kotaklizm może nam się jeszcze przydać, spróbujmy inaczej!

– Jak?!

– Siłą! 

Wspólnym atakiem wypchnęli drzwi z zawiasów i przez rozpęd polecieli za nimi. Na całe szczęście, bo nie minęły dwie sekundy, a resztki sklepu zawaliły się, zaś gruzy w mgnieniu oka omiótł czarny pył. W powietrze wzbiła się lawina odłamków, bohaterowie musieli uważać, żeby ich przypadkiem nie dosięgły. Każde z nich, bez wyjątku, czuło strach na myśl o bezpośredniej walce z superzłoczyńcą. Już sam jego głos, ten potworny szept rozlegający się ze wszystkich stron naraz, jeżył im włosy na karku. Bali się nieznanego, lecz wiedzieli, że przeciwnika da się poznać tylko jednym sposobem. 

Walcząc.

Ruszyli.  

Wszyscy zgodnie wymachiwali swoimi broniami, by odpędzić od siebie drobiny piasku, co stawało się tym trudniejsze, im bliżej Siewcy Koszmarów byli. Ten jednak nie zamierzał im pozwolić podejść bliżej, a już udowodnił, że poza usypianiem jego czarne ziarenka mogą znacznie więcej. Zamaszystym ruchem dłoni skierował je ku zaparkowanemu przy drodze samochodowi, one zaś wspólnymi siłami uniosły go i cisnęły w superbohaterów, jakby to była piłka. Ci rozpierzchli się na wszystkie strony, cały czas usiłując ustrzec się przed resztą krążącego w powietrzu pyłu.

Siewca najwyraźniej nie zamierzał ich przekonywać do poddania się, bo milczał, kierując piaskiem jak dyrygent na koncercie. Wisiał wciąż wysoko ponad nimi, wiatr zagłuszał pulsujący w uszach bohaterów strach, a niebo co i rusz rozświetlały błyskawice. Ziemia trzęsła się od grzmotów, które przechodziły przez okolicę niczym gardłowy pomruk przybyłej z piekieł bestii.

Nawet Czarnemu Kotu odechciało się żartów.

– Odwróć jego uwagę!

Tak znajomy głos Biedronki dodał mu otuchy i pewności siebie. Pobiegł prosto na Siewcę, tym odważnym atakiem skupiając na sobie całą jego uwagę. Szybko odskoczył przed strumieniem piasku, wylądował na bruku dobre kilkanaście metrów dalej. Za nim pojawiła się Biedronka.

– Dobrze, tak trzymaj – powiedziała. 

– A ty coś wymyśl, nie potrzebujesz więcej kropek na kostiumie, prawda? – Mrugnął do niej wesoło. Poczuł się, jak za starych dobrych czasów, gdy byli tylko we dwoje, niezawodni, niepokonani.

I szczęśliwi.

Ta chwila zwłoki, ten jeden niewinny żart zdecydował o wszystkim. Siewca Koszmarów nie zamierzał przepuścić Kotu, że ośmielił się go tak otwarcie zaatakować, więc gdy tylko się zorientował, gdzie podział się bohater w czarnym kostiumie, wycelował w niego kolejny atak.

– Uwaga!

Nim którekolwiek z nich zdążyło zareagować, Kameleon odepchnął Kota na bok. Nie miał czasu, by to samo zrobić z Biedronką, więc stojąc przed nią, zamachnął się swoją kotwiczką i rozbił czoło czarnej fali, zmniejszając siłę uderzenia. Mimo to, wyrzuciło ich kilka metrów w tył. Czarny Kot szybko przybiegł im na pomoc. Biedronka najwyraźniej była cała, bo niemal od razu podniosła się z ziemi. Kameleon jednak przyklęknął na jedno kolano i zamarł w tej pozycji z opuszczoną głową.

– Wszystko w porządku? – Biedronka pochyliła się nad nim.

Nie zwracała uwagi na kłębiące się wokół chmury czarnego piasku.

Kameleon spojrzał na nią z bladym uśmiechem na ustach. Oczy Biedronki rozszerzyło przerażenie, gdy zdała sobie sprawę, że nie miał już chustki, która wcześniej osłaniała jego twarz. Dziewczyna rozejrzała się gorączkowo i dostrzegła skrawek materiału, leżący zaledwie kilka kroków od nich. Musiał mu spaść podczas ataku Siewcy.

– Nie wdychaj tego, zaraz ci… 

Nie zdążyła. Kameleon opadł bez słowa na chodnik. Pogrążony we śnie.

– Nie… – mruknęła Biedronka cicho. Nagle zapłonął w niej gniew.

Odwróciła się do Czarnego Kota, który wciąż stał z boku i przyglądał się im.

– Coś ty narobił?! – wrzasnęła na niego.

– Ja? – zdziwił się. Automatycznie przeszedł do obrony. – Przecież to nie moja wina!

Zajęci kłótnią, nie dosłyszeli ostrzegawczych krzyków Lisic.

– Gdyby nie te twoje głupie żarty… – zamilkła nagle. – Zauważylibyśmy… 

Piasek wcisnął się pomiędzy chustki a skórę, nawet nie wiedzieli kiedy. W jednej chwili ich oboje ogarnęła senność.

– Zauważylibyśmy… – chciała dokończyć – na czas… 

Kolana się pod nimi ugięły. Upadali, osuwając się w ciemność.

Zasnęli, nim ich ciała sięgnęły bruku.

Rozdział XXII. To tego tak się boisz

Paryż płonął.

Ciemne budynki waliły się i rozsypywały, znacząc ulice zwałami kamienia, betonu i drewna. Ogromne dziury ziały w podłożu, zaś wszędzie wokół walały się grudki rozrzuconej ziemi. Ze zniszczonych hydrantów wypływała woda, która wąskim, powolnym strumieniem brnęła po chodnikach, wciskając się w łączenia kostek brukowych i zabierając ze sobą zalegający wszędzie wokół brud i pył. Było niemal zupełnie ciemno – zachmurzone niebo przybrało lekko pomarańczową barwę od tańczących w dole płomieni, jakie trawiły większość miejskich zabudowań. Wznoszący się w górę dym przesłaniał widok, wpychał się do płuc kaszlącym i słaniającym się na nogach ludziom, drażnił oczy, zmuszając je do łzawienia. Ci mieszkańcy, którzy mogli się samodzielnie poruszać, już dawno stamtąd uciekli, cała reszta zbiła się w ciasne grupki lub leżała pojedynczo wśród gruzów, niezdolna do niczego.

W niebieskich oczach Biedronki odbijał się blask pożaru, gdy patrzyła z przerażeniem na swoje rodzinne miasto. 

Miasto, które poprzysięgła chronić.

Co tu się wydarzyło?

Nie mogła ruszyć się z miejsca. Nie sądziła nigdy, że dane jej będzie oglądać tak wielkie dzieło zniszczenia. Co miała robić? Dokąd pójść? Kogo ratować?

Zawiodłaś.

Zdusiła niechciane myśli i zepchnęła na dno umysłu, skąd nie mogły się wydostać. W pierwszej kolejności pomyślała o rodzicach – czy wszystko z nimi w porządku? Musiała to sprawdzić. 

Przemknęła pomiędzy ruinami niczym cień, cicha i niedostrzegalna. Uważała, by nie natknąć się na kogoś niepożądanego, bo w gruncie rzeczy nie wiedziała, co się stało, nie miała pojęcia, na co uważać lub zwrócić uwagę. Dlatego też nie użyła joja do przemieszczania się. Biegła, nisko przy ziemi, blisko pozostałości ze ścian budynków, starając się, by nikt jej nie zauważył. Szept płomieni i męczeńskie jęki gmachów, które trawił ogień, stanowiły jedyne dźwięki, jakie słyszała. Powietrze stało w miejscu, przesycone zapachem dymu i palonego mięsa. Biedronka skrzywiła się, gdy przyszło jej do głowy, co jeszcze mogło ucierpieć w pożarze. 

Minęła zgliszcza parku – po drzewach nie pozostał ślad, ławki zamieniły się w sterty połamanego, rozrzuconego wszędzie drewna, trawa została niemal w całości wypalona, a źdźbła, które ocalały, przybrały ponury kolor nocy, zwęglone wystygłym już żarem. Mogła się tylko domyślać, że kawały kamienia i metalu są pozostałościami po fontannie, ogrodzeniu oraz pomniku Biedronki i Czarnego Kota. Zmarszczyła brwi z niepokojem. Gdyby nie wiedziała, że właśnie patrzy na park przed swoim domem, w życiu by go nie rozpoznała. Zerknęła na zabudowania po drugiej stronie drogi. Piekarnia jej rodziców trzymała się całkiem nieźle, ale i ona nie wyszła bez szwanku. Niemal całe górne piętro, gdzie mieścił się pokój Marinette, było rozwalone, a tylną ścianę budynku już lizały płomienie. Biedronka widziała ich wijące się czubki ponad dachami, a także odbicia w szybach, które jakimś cudem tkwiły wciąż w swoich ramach.

Po jej plecach przebiegł dreszcz, lecz nie zatrzymała się na dłużej. Pobiegła od razu ku dobrze znanym drzwiom. Dotknęła klamki, ale było otwarte – ledwo trzymające się na zawiasach drzwi odchyliły się do środka, skrzypiąc złowieszczo. Biedronka przekroczyła próg, przyglądając się uważnie sufitowi, ale ten nie wyglądał, jakby miał się zawalić. Mimo to nieco nieufnie zagłębiła się w pomieszczenie, w którym spędziła tak wiele czasu. Teraz trudno było jej je poznać. Z przytulnej i jasnej piekarni zamieniło się w oblepioną ciemnym kurzem ruinę. 

Poszła dalej, ostrożnie stawiając kroki. Z sercem boleśnie obijającym się o żebra pokonywała każdy zakręt, spodziewając się ujrzeć najgorsze. Kiedy jednak cały budynek okazał się zupełnie pusty, odetchnęła z ulgą.

– Twoi rodzice nie żyją.

Szept zwiększył jej czujność parokrotnie. Złapała jojo i przyjęła pozycję bojową. 

– Kto tu jest?! – zawołała.

– Nie ma ich tu. – Głos zdawał się wylewać spomiędzy zdewastowanych ścian i mebli. – Zawiodłaś ich. Zabiłaś… 

– Nieprawda! – zbuntowała się. – Nic im nie jest, wiem to – powiedziała twardo, ale to było kłamstwo. Nie miała pojęcia, co mogło się z nimi stać, a całe otoczenie nie wskazywało na nic dobrego. Czy chciała, czy nie, obawiała się najgorszego. 

Zimny śmiech odbił się od ścian. Ona jednak nie zamierzała go słuchać. Przycisnęła dłonie do uszu i wybiegła z piekarni, już w ogóle nie przejmując się faktem, że ktoś mógłby ją zauważyć. Popędziła ku sercu Paryża, ku wielkiej i dumnej Wieży Eiffla. Musiała odnaleźć pozostałych. Kota, Kameleona, Lisice… Razem na pewno coś wymyślą. A gdzie indziej miałaby ich szukać, jeżeli nie w punkcie ich stałych spotkań? Jeśli gdzieś byli, jeśli wszystko z nimi w porządku… będą czekać właśnie tam.

Jeśli żyją.

Stłumiła niechciany głos we własnej głowie i najszybciej, jak mogła, pognała w kierunku wieży. Miała nadzieję, że ucieknie od strasznego szeptu, od złych przeczuć i myśli. Do oczu cisnęły się łzy. Nie rozumiała niczego, a co gorsza – nie miała pojęcia, co zrobić. Nikt nie mógł jej pomóc, to od niej wszystko zależało, a tymczasem umysł odmawiał posłuszeństwa, powoli, kawałek po kawałeczku, poddając się panice.

Zawiodłaś.

Gdy osiągnęła cel, poczuła się, jakby ktoś uderzył ją pięścią w brzuch. Przez całą drogę nie miała zbyt dobrych przeczuć, ale to przeszło jej najśmielsze oczekiwania.

Wieża Eiffla, jak dotąd niepokonana strażniczka Paryża, teraz była jedynie wielkim lasem żelaznych, wbitych w ziemię prętów, spowitych jasnym, oślepiającym płomieniem. Metal topił się na oczach Biedronki i skapywał na ziemię, sycząc wściekle, jakby do wtóru trzaskającego ognia. Dziewczyna zamarła, nie mogąc oderwać wzroku od zniszczonej wieży. Czy coś jeszcze jej pozostało?

– Są tutaj. – Szept swoją dziwnie hipnotyzującą mocą kazał jej spojrzeć w lewo. – Zobacz.

Niemal wbrew sobie poszła w tamtą stronę, tam, gdzie na ziemi majaczyły dwa ciemne kształty. Wiedziała, co tam ujrzy, czuła to od pierwszego kroku, ale nie potrafiła się już zatrzymać. Podeszła do dwóch ciał, wciąż splecionych w ciasnym uścisku, jak gdyby chcieli na daremno się nawzajem obronić przed nieuchronnym końcem. Skóra gdzieniegdzie była poparzona, wręcz zwęglona, ale ich twarze pozostały nietknięte – umazane jedynie czarnym brudem. 

Twarze jej rodziców. 

Po okolicy poniósł się śmiech. 

Ona jednak już go nie słyszała. Targana rozpaczą i gniewem, zacisnęła pięści i powieki, spod których toczyły się łzy bezsilności. Nie zamierzała tego tak zostawić. Bez namysłu postanowiła zrobić wszystko, by pomścić ludzi, których kochała, a których straciła, by dowiedzieć się, kto za tym stoi, i zadać mu ból po dwakroć większy, niż on zadał jej, odbierając wszystko, co miała. Ktokolwiek to był…

– Naprawdę nie wiesz? – Głos spoważniał. 

Już chciała wydrzeć się na niego, gdy jej uwagę odwrócił jakiś ruch po drugiej stronie żelaznego, trawionego ogniem lasu. Poszła tam, gotowa na wszystko, gotowa, by się zemścić.

Gotowa, by zabić.

Pomyliła się jednak. Na to, co tam zastała, nie była przygotowana ani trochę. 

Na tle szalejących płomieni stał mężczyzna, którego rozpoznała, choć nigdy nie miała okazji widzieć się z nim twarzą w twarz. Władca Ciem. 

– To ty do tego doprowadziłaś.

Szept przerażał ją, zdawał się wbijać w jej kości, jakby chciał rozerwać ją od środka. Ta sytuacja nagle zaczęła ją przerastać.

– Nieprawda… – mruknęła. – To niemożliwe…

– To twoja wina. Spójrz.

Dopiero teraz dostrzegła, że Władca Ciem nad czymś się pochyla. Serce w niej zamarło, gdy zdała sobie sprawę, że u jego stóp leży ludzkie ciało. Nie wiedziała, co z nim robił, ale nie mogła pozwolić mu na bezczeszczenie zwłok. Sięgnęła po jojo, lecz nie znalazła go. Zerknęła po sobie ze zdumieniem i strachem, ale wbrew jej nadziejom kostium Biedronki zniknął. Była znów tylko słabą Marinette.

– Obiecałaś ich chronić.

Znieruchomiała zupełnie, gdy spostrzegła, że postać, nad którą pochylał się Władca Ciem, ma na sobie czerwony kostium w czarne kropki. 

– Zaufali ci.

– Nie… – jęknęła płaczliwie. – Nie…

Mężczyzna wyprostował się wreszcie, unosząc wysoko w dłoni jakiś przedmiot. Marinette wiedziała, co to jest. Kolczyki.

Miraculum Biedronki.

– Biedronka już wam nie pomoże! – zawołał Władca Ciem donośnie.

Obraz przed jej oczami zaczął się rozmywać. 

– To tego tak się boisz – szepnął głos, sprawiając, że zaczęła drżeć. – Że zawiedziesz…

– Nie… To nie mogło…

– Już zawiodłaś…

Zakryła uszy dłońmi.

– Zawiodłaś…

– Nie! – Opadła na kolana, usiłując z całych sił przegnać tę straszną wizję.

Na próżno.

– Zawiodłaś… 

Jęczała i krzyczała. Zwijała się na ziemi, ale na nic się to nie zdawało. Szept wnikał w każdą komórkę jej ciała, nie mogła od niego uciec. Wołała przyjaciół, wołała rodziców. Wołała kogokolwiek. Robiła wszystko, żeby przestać słyszeć.

– Zawiodłaś… 

Lecz nic nie mogło zagłuszyć tego głosu.

– Zawiodłaś… 

Tego słowa.

* * *

Pokój był ogromny. Choć gdyby przyjrzeć się bliżej, można by mieć wątpliwości co do tego, czy to miejsce rzeczywiście stanowiło zamknięte pomieszczenie. Ściany bowiem wydawały się dziwnie zwiewne, jakby zostały wykonane z woalu lub były jedynie obrazem jakiejś zabłąkanej myśli. Miało się wrażenie, że jeśli się ich dotknie, ręka przejdzie na wylot, zatonie w falującym materiale, nawet wówczas nie wiedząc, czy istniał naprawdę, czy to tylko wytwór czyjegoś umysłu.

Pokój był pusty. Niczego tam nie ustawiono, ale podłoga z pewnością znajdowała się tam naprawdę, twarda i stabilna. Kameleon stał na niej, usiłując pojąć, gdzie jest i co się właściwie dzieje. Pomieszczenie jednak nie dawało mu żadnych wskazówek, poza tym, że kojarzyło się z czymś nierealnym. Czasem ogrodzone czterema ścianami, czasem jakby nie mające końca. 

Co to za miejsce? 

Kameleon ruszył przed siebie w nadziei, że głębiej odnajdzie jakieś odpowiedzi, ale nic z tego. Szedł długie minuty, a może i godziny, a wszystko wciąż pozostawało takie samo – puste i białe, choć poszarzałe, jak gdyby nadgryzione już zębem czasu. Krajobraz nie zmieniał się wcale, Kameleon równie dobrze mógłby stać w miejscu. Czuł się jak postawiony na bieżni sportowiec – niby biegł, ale się nie przemieszczał. Zaczynał powoli dochodzić do wniosku, że takie chodzenie jest zupełnie bezcelowe, gdy nagle usłyszał cichy chrzęst pod swoją lewą stopą. Zatrzymał się raptownie i spojrzał ku źródłu dźwięku. Zmarszczył brwi, kiedy dostrzegł, że na jak dotąd nieskazitelnej powierzchni podłogi pojawiło się pęknięcie. 

Ostrożnie zabrał nogę i chciał iść dalej, lecz sytuacja powtórzyła się. Szczeliny zaczęły się powiększać i łączyć, aż wreszcie utworzyły pajęczynę pęknięć, sięgającą daleko za horyzont. Kameleona zastanowiło nagle, jak wielkie jest to miejsce, lecz szybko przestało go to obchodzić. Musiał szybko się cofnąć, bowiem podłoże zatrzęsło się lekko i moment później z ogłuszającym łoskotem zapadło się w ogromną czarną przepaść. Kameleon odczekał chwilę, po czym nieufnie podszedł do krawędzi. Zarówno ona, jak i całe zbocze były idealnie równe i gładkie, jakby ktoś uciął resztę podłogi nożem. Na dodatek nie dało się dojrzeć dna – ciemna czeluść ciągnęła się nieskończenie we wszystkie strony, ograniczona tylko tą półką, na której stał Kameleon.

– Uważaj, bo możesz spaść.

Odwrócił się gwałtownie. Za nim stała dziewczyna. Sporo niższa od niego, bardzo szczupła, w za dużych ubraniach i starych, wytartych butach. Uśmiechała się, lecz w jej szaroniebieskich oczach czaiła się jakaś nieodgadniona dzikość. Włosy miała zadbane, spięte w dwa kucyki, z grzywką opadającą luźno na prawy bok, w odcieniu blondu tak jasnego, że można by stwierdzić, że są praktycznie srebrne. 

Znał ją. Znał bardzo dobrze.

– Co ty tu robisz? 

Rozejrzała się dookoła, nie rozumiejąc, o czym mówi. 

– A co niby mogłabym tu robić? – zapytała retorycznie. – Zbaczasz ze ścieżki, Remi. 

Podeszła do niego i zerknęła w przepaść, dokładnie tak jak on wcześniej. 

– Nie chciałbyś spaść, prawda? Ale jesteś na skraju.

Kameleon chciał postąpić krok w tył, jednak powstrzymała go jakaś niewidzialna siła. Nie mógł się cofnąć. 

Nagle dziewczyna, widząc jego wysiłki, zaśmiała się głośno i pchnęła go w przód. Zamachał rękami, ale przed upadkiem powstrzymało go dokładnie to samo dziwne zjawisko. Bezcielesna moc uwięziła go między twardym gruntem a czarną czeluścią.  

– Co robisz? – Spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi.

– Ja? Nic. – Wzruszyła ramionami. – To ty masz problem. Bo jesteś tutaj, a powinieneś być tu. – Postąpiła parę kroków, lecz nie spadła w bezdenną otchłań. Unosiła się w powietrzu, jakby ktoś położył tam przezroczystą kładkę. – Boisz się, prawda? – szepnęła. – Remi…

Jego kostium zniknął. Teraz był zwykłym osiemnastolatkiem, który na co dzień sprzątał w firmie światowej sławy projektanta mody. Zatrzymany między ratunkiem i upadkiem.

– Remi? – powtórzyła dziewczyna. Zdziwiona, przekrzywiła głowę w bok i wtedy, w jednej chwili, niewidzialna platforma uciekła jej spod stóp. Spadła w całkowitym milczeniu.

– Nie! – Głos Remiego poniósł się po okolicy. 

– Ty ich w to wplątałeś… 

Szept, jaki dobiegł ze wszystkich stron naraz, wzbudził w nim strach. Był złowrogi, jak groźba śmierci wypowiedziana w ciemnościach. 

– Zagubiłeś się. Nie wiesz, co robić. Nie wiesz, po czyjej stronie stanąć…

– Nie. To nieprawda! 

Właściciel głosu go nie słuchał.

– Ale w rzeczywistości obawiasz się czegoś innego, prawda? Że dasz się przeciągnąć na tę niewłaściwą… 

Remi zacisnął zęby. Nie chciał go dłużej słuchać.

– Zbyt wiele od ciebie zależy. Nie możesz popełnić błędu. Ale okazuje się, że to nie jest takie proste, jak ci się na początku wydawało…

Upiorny szept zdawał się zacieśniać wokół niego, jak gdyby pochwycił go w pułapkę swoich słów, a teraz domykał wszystkie zatrzaski, by zdobycz nie mogła uciec. Remi złapany w niewidzialne sidła, których nie sposób rozerwać, mógł jedynie zaciskać dłonie na głowie, licząc, że to mu jakoś pomoże.

– To tego tak się boisz. – Szept odbił się echem od zwiewnych ścian. – Że ich zdradzisz…

Chłopak pokręcił głową. Nie chciał mu się poddać. Nie chciał mu uwierzyć.

– Już zdradziłeś… 

Nie. Nie mógł go słuchać. Musiał coś zrobić, żeby zamilkł albo żeby jego głos nie miał możliwości go nękać swoim przerażającym brzmieniem. 

– Zdradziłeś… 

Ten szept mroził mu krew w żyłach.

– Zdradziłeś…

Remi nie miał wyboru. Musiał jakoś to znieść, nie mógł tutaj przegrać. Miał jeszcze tyle do zrobienia…

– Zdradziłeś… 

Chciał stracić przytomność, żeby go nie słyszeć. To jednak nie było takie proste. Musiał go słuchać. 

Nic bowiem nie było w stanie zagłuszyć tego szeptu.

Tego słowa. 

* * *

Rezydencja Agreste’ów wyglądała dokładnie tak jak zawsze. Ogromna i nowoczesna, w większości utrzymana w barwach bieli, czerni i szarości. Wydawała się opustoszała, ale to wcale nie zdziwiło Czarnego Kota. I tak prawie nigdy nikogo tam nie było – Gabriel Agreste niemal cały czas przesiadywał w pracy, a Nathalie zwykle mu towarzyszyła. Adrien często zostawał całkiem sam, pilnowany jedynie przez mrukliwego szofera, którego obecność stawała się zwykle praktycznie niewyczuwalna.

Czarnemu Kotu przyszło na myśl, że przecież nie może tu zostać. Mimo wszystko nagle ktoś mógł się tam zjawić, a wytłumaczenie jego pobytu we dworze mogło być kłopotliwe. Powinien wyjść, przemienić się gdzieś, gdzie nikt go nie ujrzy, i dopiero potem wrócić, nie przyciągając zbędnej uwagi. Kiedy jednak spróbował wcielić swój plan w życie, okazało się, że drzwi wejściowe są zamknięte na cztery spusty. Czarny Kot zmarszczył brwi i zaczął szarpać się z klamką, ale to nic nie pomogło. Nie miał przy sobie kluczy, więc musiałby najpierw jakieś znaleźć, choć z drugiej strony wątpił, by poszło tak łatwo. Jeśli drzwi były zamknięte, to i zapewne zostały zabezpieczone systemem antywłamaniowym, a co za tym szło – musiałby najpierw go wyłączyć, inaczej ich nie otworzy. Panel znajdował się w gabinecie jego ojca, lecz Czarny Kot nie chciał ryzykować włóczenia się po willi. Zamiast tego udał się do najbliższego okna, mając nadzieję za jego pomocą wydostać się z domu, ale tak jak w przypadku drzwi rama ani drgnęła. Spróbował z kilkoma następnymi, ale żadne nie miało zamiaru się przed nim otworzyć. Westchnął więc męczeńsko i rozglądając się uważnie, wrócił do holu, by następnie zacząć wspinać się po schodach. Najwyraźniej nie miał innego wyjścia niż wyłączyć system. 

Gdy znalazł się na piętrze, od razu skierował się do gabinetu ojca, lecz, choć klamka ugięła się pod naporem, drzwi ani drgnęły. 

Nie ma go? – zapytał sam siebie, chociaż znał odpowiedź. Mimo to nagle otoczył go cichy pomruk, który w mgnieniu oka zamienił się w słowa.

– Nigdy go nie ma… 

Czarny Kot zmarszczył brwi. Szept był niewyraźny i miał w sobie coś tak nierealnego, że chłopak nie wiedział, czy naprawdę coś usłyszał. Rozejrzał się w poszukiwaniu źródła głosu, lecz nic takiego nie znalazł. Nadstawił uszu, jednak dookoła panowała nieprzenikniona cisza, pośród której wychwytywał jedynie szmer swojego oddechu i niespokojne bicie własnego serca. 

Zawrócił i podążył w stronę swojego pokoju. Skoro nie mógł wyjść i wrócić, może po prostu przemienić się w łazience i udawać, że był tam cały czas. Już nieraz wychodził z podobnych kłopotów, miał więc nadzieję, że i dziś nie wzbudzi niczyich podejrzeń. 

Zanim jednak dotarł na miejsce, usłyszał melodię graną na fortepianie. Była mu dziwnie znajoma i jednocześnie odległa, jak sen, którego nie dał rady pochwycić zmysłami i w całości zapamiętać. Przyspieszył kroku, po czym z drżącym sercem wszedł cichutko do środka.

Jego pokój pozostał dokładnie taki, jak zapamiętał. Mimo to coś się nie zgadzało. Przy fortepianie bowiem siedziała kobieta, której nie mogło tam być. Pochylała się nad klawiszami, wydobywając z nich te kojące nuty. Uśmiechała się delikatnie, a w jej jasnozielonych oczach błyszczała radość i pasja, gdy podążały błyskawicznie za ruchami dłoni. Złociste włosy opadały na ramiona łagodnymi falami, z przodu zatknięte za uszy, by nie przeszkadzały w grze. Czarny Kot wpatrywał się w nią jak urzeczony. Wtem jego kostium zniknął i stał się na powrót Adrienem Agreste’em, nie zwrócił na to jednak szczególnej uwagi. 

Pani Agreste wyglądała dokładnie tak jak ostatnim razem, kiedy ją widział. I roztaczała wokół siebie tę samą atmosferę. Uwielbiał ją. Jakby każdym swoim gestem mówiła cicho: „Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Jestem tu”. Chciał do niej podejść, chciał jej dotknąć, chciał się przytulić jak za dawnych czasów. Była na wyciągnięcie ręki…

– To teraz czas spać, Adrien – odezwała się nagle. Jej głos sprawił, że chłopak zamarł. Miał wrażenie, że słyszał ją zaledwie wczoraj. 

– Jasne, mamo – odezwał się inny głos. Nieco wyższy od jego własnego, ale na pewno znajomy. Adrien przeszedł parę kroków dalej i dostrzegł na łóżku samego siebie, w wieku może ośmiu lat. Chłopczyk pomimo zamykających się już oczu siedział z szerokim uśmiechem przyklejonym do twarzy. Kochał słuchać, jak jego matka gra, a jeszcze bardziej lubił grać razem z nią.

Kobieta wstała z miejsca i przysiadła się do syna, by następnie pochwycić go w swoje objęcia. Adrien ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że zrobiło się zupełnie ciemno, a za oknem migają gwiazdy, mimo że zaledwie chwilę wcześniej świeciło słońce. Pani Agreste i mały Adrien leżeli razem na łóżku, tuląc się i zasypiając. Razem… 

– Ona zawsze była przy tobie.

Szept zmroził mu krew w żyłach. Nie miał odwagi się choćby poruszyć. Całe ciepło, które czuł, patrząc na matkę, wyparowało, zastąpione chłodem. 

– Ale jej już nie ma.

Adrien mrugnął, lecz w tym czasie pani Agreste zdążyła zniknąć. Młodszy on wciąż spał spokojnie na swoim miejscu, jakby w ogóle tego nie zauważył. 

– Mówią, że zaginęła, ale ty i tak się boisz, prawda?

– Nie…

– Boisz się, że odeszła przez ciebie.

– Nie, to nie tak…

– Boisz się, że cię nie chciała.

– Wiem, że tak nie było – oświadczył Adrien twardo. To jednak były tylko pozory. W rzeczywistości czuł się w tamtej chwili słaby i kruchy jak szkło. 

– A jednak nie ma jej przy tobie – zauważył szept. Przerażająco spokojne stwierdzenie zabolało bardziej, niż gdyby ktoś wykrzyczał mu je w twarz. – A ojciec? Woli przesiadywać gdziekolwiek, byle nie z tobą.

Adrien pokręcił głową w niemym zaprzeczeniu. 

– A ona?

Scena zmieniła się. Mały Adrien zniknął, w pokoju za to pojawił się ktoś inny. 

Biedronka.

– Ona też cię nie chce. Wiedziałeś od początku, że nigdy nie pokocha Czarnego Kota, którym tak bardzo chciałbyś być na stałe. 

Dziewczyna wpatrywała się w niego lodowatym spojrzeniem niebieskich oczu. Była zupełnie inna niż ta Biedronka, którą kochał. Przerażała go. Nagle jednak uczucie to zmieniło się w zdziwienie, gdy obok niej pojawił się Kameleon. Miał wzrok równie zimny jak ona.

– Obawiasz się, że zamiast ciebie wybierze jego.

Na oczach Adriena Biedronka i Kameleon złapali się za ręce, splatając razem swoje palce. Ruszyli przed siebie, prosto na niego, lecz on był zbyt zdumiony tym wszystkim, by usunąć im się z drogi. Na szczęście nie musiał – bohaterowie przeniknęli przez niego, jakby w ogóle go tam nie było. Odwrócił się gwałtownie, podążając za nimi nierozumiejącym spojrzeniem.

– To tego tak się boisz… 

Upiorny szept wdarł się do jego umysłu, odbierając mu zdolność logicznego myślenia.

– Że zostaniesz sam…

– Nie… – Adrien pokręcił głową. Biedronka i Kameleon dotarli do ściany, lecz nie przeniknęli przez nią tak jak wcześniej przez niego. Rozpłynęli się w powietrzu, zanim jej dotknęli. 

W pokoju nie pozostał nikt poza Adrienem.

– Już jesteś sam… 

– Nie!

– Sam…

Adrien rozejrzał się rozpaczliwie dookoła, ale towarzyszyła mu jedynie ciemność.

– Sam…

Słowo zwielokrotnione przez echo dało się słyszeć w całym pokoju, powtarzane bez przerwy wywołującym ciarki szeptem.

– Nie! Nie, nie, nie, nie!

– Sam…

Adrien upadł na ziemię i oparł głowę o ścianę. Miał ochotę uderzać w nią z całych sił, ale złowrogi szept otumaniał go, wnikał głęboko w głowę i nie pozwalał myśleć.

– Nie… – jęczał. 

– Sam…

Nic jednak nie dawało rady zagłuszyć tego głosu.

Tego słowa.

* * *

Władca Ciem w swojej kryjówce nie posiadał się z radości. Oto oczami swojego superzłoczyńcy widział tych, na których polował już od ponad dwóch lat, a którzy zawsze jakimś cudem mu umykali za pomocą swoich magicznych sztuczek. Biedronka i Czarny Kot leżeli na bruku, drżąc niespokojnie, śniąc swoje najgorsze koszmary, a on miał ich na wyciągnięcie ręki. Marzył o tym dniu od tak dawna, a teraz wreszcie widział przed sobą swój cel, tak wyraźnie jak nigdy dotąd. Tym razem miał zamiar zwyciężyć.

Na jego twarzy pojawił się świetlisty symbol motyla, gdy połączył się z ofiarą akumy.

– Świetna robota, Siewco! – pochwalił. – Teraz musisz tylko zabrać ich miracula i przynieść je do mnie! 

Siewca Koszmarów nie odpowiedział, lecz Władca Ciem wyczuł niemą zgodę w jego umyśle. 

– Nie zawiedź mnie! – dodał jeszcze i przerwał połączenie. Stał, przez moment napawając się swoim bliskim zwycięstwem, aż w końcu odważył się na coś, czego nigdy dotąd nie zrobił.

Odezwał się jako pierwszy.

– Widzisz? – rzucił w przestrzeń. – Tym razem postawimy na swoim.

Tak naprawdę nie spodziewał się odpowiedzi. Nie był nawet pewien, czy on może inicjować kontakt z nim, ale w tamtej chwili się tym nie przejmował. Już samo wypowiedzenie tych słów na głos sprawiło mu niemałą satysfakcję. Zacisnął dłonie na swojej lasce i wówczas, wbrew oczekiwaniom, usłyszał westchnienie.

Nie ciesz się zawczasu, Władco Ciem – odezwał się. 

– Nie ma żadnego „zawczasu” – odparł. – Wygraną mamy już w kieszeni!

Mam ci przypomnieć, ile razy byłeś w podobnej sytuacji? O krok od zwycięstwa, myśląc, że nic już ci nie przeszkodzi? 

– Spójrz! – zawołał Władca Ciem w odpowiedzi, obserwując pole walki oczami swej ofiary. – Czy moglibyśmy wymarzyć sobie lepszą sytuację?

Na zewnątrz, gdzie grasował Siewca Koszmarów, wciąż było ciemno i wietrznie. Choć nie padał deszcz, burza szalała w najlepsze, co i rusz rozświetlając kłębiące się na niebie chmury blaskiem błyskawic. Ziemia drżała, cierpliwie znosząc grzmoty, powietrze zaś pełne było drobnych ziarenek czarnego piasku, niemal niemożliwego do wypatrzenia w mroku. Na ulicach walały się odłamki ze zniszczonych budynków, pośród których wcześniej leżeli ludzie. Superbohaterowie zdążyli wynieść większość z nich w bezpieczne miejsca, a teraz nikt nowy nie zamierzał się tam zapuszczać. Mieszkańcy musieli odczuwać tę bitwę nawet daleko stamtąd.

Na polu walki pozostał właściwie jedynie Siewca i superbohaterowie. Z czego Kameleon, Czarny Kot i Biedronka, dotknięci jego mocą, pogrążeni byli we śnie, z którego nie sposób ich wyrwać, zdani tylko na jego łaskę. Wystarczyło jedynie zdjąć im miracula i dostarczyć je do Władcy Ciem, czego Siewca Koszmarów nawet nie musiał robić osobiście. Wystarczyłoby, że powierzyłby to zadanie swojemu piaskowi – czarne drobiny bez trudu przeniosłyby miracula wysoko nad ziemią, poza zasięgiem niepożądanych rąk. I wprost do celu. Istotnie, trudno było wyobrazić sobie bardziej sprzyjające okoliczności.  

On jednak się nie zgadzał.

Owszem, Władco Ciem – powiedział. – Będzie lepiej, gdy już będziesz trzymał miracula w ręku. 

Zapał Władcy Ciem opadł nieco, ale ten nie zamierzał się poddać. Zbyt wiele zależało od tego, czy zdobędzie te miracula. Musiał je mieć. 

A tak niewiele już go od nich dzieliło.

– Szybciej, Siewco! – wrzasnął, tryskając śliną, gdy znów połączył się ze swoim sługą. – Nie trać czasu!

Siewca Koszmarów jak zawsze milczał. Już dawno mógł zdobyć miracula, a mimo to wciąż ich nie miał.

– Co się dzieje?! – Władca Ciem zaczynał się coraz bardziej niecierpliwić.

Nie nie doceniaj wroga.

Władca Ciem zmarszczył brwi i przyjrzał się ponownie temu, co widział Siewca Koszmarów. Trójka superbohaterów, jak dotąd śpiąca nisko w dole, pod stopami złoczyńcy, zniknęła nagle. Siewca przeszedł do obrony, Władca Ciem zaś nie mógł pojąć, co się dzieje. Wtem jednak w jego polu widzenia pojawiły się dwie bohaterki w lisich strojach. Na ich twarzach widniały identyczne uśmiechy. 

Jedna z nich, ta w rudym stroju, odchyliła głowę w bok i zawołała bez krzty strachu w głosie:

– Nie zapomniałeś o kimś?!

– Pff. – Władca Ciem prychnął z dezaprobatą. – W dwie sekundy poradzi sobie z tymi małolatami. 

Na twoim miejscu uważałbym na nie – odezwał się. – Mają w sobie coś… szczególnego. 

– Mają miracula od dwóch miesięcy! Nie powstrzymają mnie!

Równe pięć sekund ciszy.

To się okaże.

Rozdział XXIII. I taki to koniec...

Lisice nie zamierzały pozwolić Siewcy Koszmarów odebrać miraculów pozostałym superbohaterom. Choć obu im przemknęło przez myśl, że sami są sobie winni i zasłużyli, błyskawicznie – jakby do wtóru lejących się z nieba piorunów – zabrały ich z pola walki i ułożyły w bezpiecznej odległości, razem z pozostałymi uśpionymi. Wiedziały jednak, że to może nie wystarczyć. Ziarenka czarnego piasku wciąż wirowały w burzowym powietrzu, zdolne unieść nawet kilkutonowy samochód i rzucić nim na odległość kilkudziesięciu metrów. Ściągniecie bohaterom miraculów byłoby dla nich dziecinne proste, lecz siostry nie miały zamiaru do tego dopuścić. Zamierzały sprawić, by złoczyńca całą swoją uwagę skupił wyłącznie na nich i nie miał czasu szukać swoich ofiar; żeby cały piasek był mu potrzebny do obrony. 

Chciały do granic możliwości uprzykrzyć mu życie.

A w tym miały całkiem niezłą wprawę.

Rzuciły się do walki. Jak to miały w zwyczaju, zaatakowały z dwóch stron. Liszka z lewej, Biała Lisica z prawej. Skakanka tej pierwszej owinęła się wokół czarnych szat Siewcy, druga miała więc okazję do zadania ciosu. Zanim jednak jej się to udało, ciało złoczyńcy rozsypało się w proch, a pozbawiona oparcia broń opadła na bruk z głuchym trzaskiem. Lisice zmarszczyły brwi, lecz rozmyślania musiały odłożyć na później, bo jeszcze nim wylądowały na ziemi, z tyłu wystrzeliły ku nim dwa strumienie czarnych drobin. Nie zdążyły się obronić, obie zostały odrzucone na kilkunastometrową odległość. Axelle wylądowała dość pewnie na nogach gdzieś pośrodku jezdni. Vi nie miała tyle szczęścia i zatrzymała się dopiero na szybie jakiegoś sklepu. Szkło popękało z głośnym chrzęstem, ale wytrzymało. Dziewczyna opadła z jękiem na chodnik.

– Sny bywają nieuchwytne – powiedział wszechobecny szept. 

Włosy na karku stanęły im dęba. Całkiem bliski grzmot poniósł się echem po okolicy, podczas gdy Siewca Koszmarów wisiał na tle nieba, ogromny i ciemny, niewzruszony, jakby nawet nie zauważył ich ataku. Przyjęły pozycje bojowe.

– Walka nie ma sensu – odezwał się znowu. Głos wymieszał się z szumem wiatru i suchej burzy, lecz dało się słyszeć wyraźnie każde słowo. 

A żadne z nich się bliźniaczkom nie podobało. 

– Wasz upór jest bezcelowy. Oni już się nie obudzą. Ich sen wkrótce zamieni się w sen wieczny, a wy będzie się temu bezradnie przyglądać, by potem do nich dołączyć. Czy tego chcecie, czy nie.  – Zamilkł na moment, po czym powtórzył: – Walka nie ma sensu.

Lisice nawet na siebie nie spojrzały. Obie wbijały wzrok w Siewcę, a robiły to z takim uporem, że aż dziw, iż nie przewierciły go na wylot. Ich oczy pociemniały w mroku, zdawać by się mogło, że czekoladowy brąz tęczówek w całości pochłonęła czerń, spośród której wyzierał jedynie jakiś nieuchwytny, drapieżny błysk.

– To my zdecydujemy…

– …co ma sens, a co nie.

Nim Siewca zdołał coś odpowiedzieć, ich sylwetki rozmyły się w mroku. Pomimo że miał do dyspozycji miliony czarnych ziaren, nie mógł nigdzie zlokalizować swoich dwóch celów. Lisice w jednej chwili stały się równie nieuchwytne jak szalejąca wokół burza, szybkie jak błyskawice, potężne jak grzmoty. Wiatr przybrał na sile, jakby niósł je do walki, one zaś wykorzystywały jego pomoc w każdy możliwy sposób. Pomimo tego, że nie zamieniły ze sobą ani jednego słowa, nawet nie wymieniły spojrzeń, atakowały synchronicznie, jakby dokładnie wiedziały, co ma się za moment wydarzyć. Siewca Koszmarów obracał się we wszystkie strony, usiłując zawczasu dostrzec zagrożenie, lecz nawet on miał problem z nadążeniem za Lisicami. 

Świst za plecami. Obrócił się natychmiast, lecz w tym momencie na skraju jego szaty owinęła się skakanka. Powiódł wzrokiem za linką, której drugi koniec ginął w mroku. Spodziewał się uderzenia z tamtej strony i nie pomylił się – Liszka z morderczym spokojem wyskoczyła z kryjówki i wymierzyła kopnięcie prosto w jego głowę. Odchylił się do tyłu, jej but przesunął się centymetry nad krańcem jego kaptura. Dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że to tylko zmyłka, lecz było już za późno. Biała Lisica z niewyobrażalną prędkością pojawiła się nad nim i wystrzeliła w dół, szykując pięść do ciosu. Złoczyńca w ostatniej chwili rozproszył się w tysiące ziaren piasku. 

Bohaterki wylądowały pewnie na bruku. Nie próbowały gonić Siewcy ani nawet szukać go wzrokiem. Stały, spokojne i cierpliwe, czekając, aż ich przeciwnik zdecyduje się na atak. Wtedy go wykończą. Były tego pewne. Czuły to. 

Władca Ciem z kolei czuł wzbierającą w nim panikę. Nie chciał dać wiary słowom swojego rozmówcy, jednak musiał przyznać, że ów nigdy jeszcze się nie pomylił. Dlatego kiedy nagle stracił kontakt ze swoją ofiarą, zaczął się denerwować.

– Co się tam dzieje?! – zirytował się. – Powinien już dawno dać sobie z nimi radę! Siewco! 

Coś tak pierwotnego jak strach nie dotyczyło Siewcy Koszmarów. Chodziło tylko o osiągnięcie celu. Jeśli zostanie pokonany, nie osiągnie go, dlatego musiał uciec przed atakiem, jednakże nie wynikało to z tchórzostwa. To tylko konieczne do osiągnięcia celu. Dlatego też nie trzeba było długo czekać na jego powrót. Chmara ciemnych ziaren zebrała się w powietrzu, by następnie wirując, zacząć składać się w powiewający na wietrze płaszcz. Spod kaptura patrzyła ciemność, równie zimna i obojętna jak na samym początku. Gdy tylko przybrał swoją cielesną formę, Władca Ciem odzyskał połączenie. 

– Siewco! – zawołał znowu. – Przestań się z nimi bawić! Przynieś mi Miracula Biedronki i Czarnego Kota! Nic innego się nie liczy, rozumiesz?!

Siewca Koszmarów usłuchał i niemal od razu skierował się ku zrujnowanym budynkom. Nie zwracając zupełnie uwagi na wciąż stojące niemal w bezruchu Lisice, wysłał swój piasek na poszukiwania pogrążonych we śnie superbohaterów. Z każdym metrem pokonanym przez czarne drobiny czuł, że jest coraz bliżej. Znajdował rozproszoną obecność, wychwytywał drżący szmer ludzkich oddechów, już prawie wyczuwał ciepło jeszcze żywych ciał…

Dwa równoczesne ciosy – jeden z góry, drugi z dołu – kompletnie zaburzyły jego skupienie. Piasek natychmiast przerwał swoje poszukiwania, by powrócić i bronić Siewcy. Złoczyńca zaledwie o włos uniknął uchwytu skakanki, ale przez to nie zdołał w żaden sposób obronić się przed pięścią, którą Liszka wymierzyła w jego ukrytą w fałdach szaty szczękę. Uderzenie odrzuciło go najpierw w górę, by następnie oddać go w bezlitosne dłonie grawitacji. Biała Lisica nie zamierzała czekać, aż mężczyzna się pozbiera. Ponownie znalazła się nad nim i precyzyjnie wymierzonym kopnięciem pomogła sile ciążenia przygwoździć go do bruku. Rozległ się huk, jakby do wtóru grzmotów. W miejscu, gdzie upadł Siewca, powstał mały krater, a chodnik dookoła popękał i pokruszył się.

– Nie może być… – Władca Ciem przełknął głośno ślinę.

Ostrzegałem cię.

– Ale…

Będzie z nimi problem.

– Ale dlaczego? – Władca Ciem zmarszczył brwi, nie mogąc tego pojąć. Jedno z jego największych dzieł właśnie upadało pod naporem dwóch niepozornych dziewczyn, które jakimś cudem znalazły się w posiadaniu magicznych kamieni. Dlaczego wygrywały?

Mówiłem już. Są szczególne.

Siewca Koszmarów leżał w miejscu, wciąż straszny i milczący. Można by pomyśleć, że to już koniec, że zaledwie chwile dzielą go od porażki. 

Ale on potrzebował tylko zebrać siły.

Czarny piach zawirował dookoła niego, podnosząc go powoli do pozycji pionowej. Rwący wiatr szamotał jego peleryną. Błyskawica oświetliła okolicę – pełną zniszczeń i ciemnych ziaren, które jak gdyby patrolowały miasto w poszukiwaniu nowych ofiar. Siewca Koszmarów, ogromny, widmowy i potężny, wzniósł się na powrót w niebo, a podmuchy przybrały na sile. Zaś pośród tego wszystkiego stały one. Dwie słabe i niepozorne Lisice.

Ostatnia nadzieja Paryża.

– Poradzi sobie z nimi – stwierdził Władca Ciem z przekonaniem.

Siewca, zupełnie jakby usłyszał jego słowa, zaatakował. Nie powstrzymywał się wcale – w jednej bardzo krótkiej chwili uwolnił cały piasek, jaki zebrał się wokół niego. Ulicę przesłoniła czarna fala porywająca wszystko, co stało jej na drodze. Zmiotła zupełnie budynki, które jeszcze tam stały, wyrwała z asfaltu latarnie i betonowe słupy. Zerwane kable pofrunęły z wiatrem, skrząc się w miejscach, gdzie zostały przerwane. Drzewa nie miały szans utrzymać się w ziemi – piasek zabrał ze sobą wszystko, co się dało.

Włącznie z bliźniaczkami.

Na twarzy Władcy Ciem pojawił się triumfalny uśmiech.

– Widzisz? – zapytał zadowolonym tonem. – Widzisz to? Nie ma już nikogo, kto mógłby ich ocalić! Pokonałem ich! Wreszcie pokonałem! Teraz już tylko musi mi przynieść ich miracula i…

Nie zastanawiałeś się nigdy, dlaczego nagle pojawiły się aż dwa Lisy?

– Hę?

Pośród rumowiska nie było widać niczego. Każdy, kto patrzyłby z boku, bez wątpienia mógłby stwierdzić, że bohaterki zostały zmiecione z powierzchni ziemi. Wiatr wciąż dął mocno, świszczał pomiędzy tym, co jeszcze wystawało ponad poziom gruntu. Siewca Koszmarów obserwował wszystko spod kaptura, niewzruszony. Nie czekał zbyt długo. Niemal niedostrzegalnym ruchem dłoni rozproszył znów drobiny, każąc im szukać miraculów. Tym razem przejęcie ich stanowiło jedynie kwestię czasu.

Skoncentrował się na celu.

Widziałeś kiedyś inne miraculum, które reprezentowałoby to samo zwierzę, co twoje?

– Nie… 

W czasie, gdy złoczyńca zajęty był szukaniem swoich zdobyczy, Axelle i Vi leżały w bezruchu tam, gdzie wyrzucił je jego atak. Brudne i poobijane, oszołomione, lecz żywe, powoli odzyskiwały świadomość. Musiały coś zrobić.

Ja widziałem.

Otwierały powoli oczy, mrugając, by pozbyć się kurzu i pyłu. Ze swojego miejsca mogły dostrzec, jak Siewca – dotąd zawieszony w powietrzu niby kolejna czarna, gradowa chmura – nagle rusza naprzód, ciągnąc za sobą poły falującego płaszcza. Znalazł to, czego szukał.

Miracula Biedronki i Czarnego Kota.

I wiem, że w odpowiednio dobranych rękach…

Lisice pochwyciły swoje spojrzenia. Były przecież ostatnimi osobami, które mogły go teraz powstrzymać. Od pewnego momentu czuły się zupełnie inaczej niż podczas jakiejkolwiek innej walki. Coś w nich było, coś czego nie znały.

Coś, co chciało wydostać się na zewnątrz.

…to niemal…

Dłoń Axelle szukała palców Vi. Obie musiały się nieco naciągnąć, żeby móc się złapać, ale udało im się. 

…nieskończony potencjał.

Można by pomyśleć, że rozpętała się kolejna burza – druga w pierwszej. Przerażający huk wiatru wypełnił okolicę, gdy powietrze zawirowało wokół sióstr. Zaczęła otaczać je ciemność – czarna mgła, której nie dałoby się dostrzec, gdyby nie to, że z centrum małego cyklonu wydobyło się nagle blade, białe światło. To one, dwa chytre Lisy, przechytrzyły nawet mrok. Świeciły własnym blaskiem, podczas gdy jakaś niewidzialna siła podnosiła je z rumowiska, najpierw do pozycji stojącej, potem ponad gruzy. Z pozbawionych emocji twarzy zniknął jakikolwiek brud, jakby opadł razem z chustami, którymi dotąd chroniły usta przed piaskiem. Wcześniej umorusane, teraz stały się niemal nieskazitelnie czyste. Jedynie ich oczy – źrenice, tęczówki i białka – pochłonęła nieprzenikniona czerń, na której widok zamarli zarówno Siewca Koszmarów, jak i Władca Ciem.

Ciemna mgła zaczęła falować złowrogo, jakby w poszukiwaniu odpowiedniej formy. Wiła się i kłębiła, zupełnie odporna na podmuchy wiatru, powolna i leniwa, nie odstępująca bliźniaczek na krok. Wreszcie zaczęła przybierać jakiś konkretniejszy kształt – najpierw pojawił się tułów, do którego przyłączyły się później cztery łapy. Następnie z formującej się powoli głowy wystrzeliło dwoje szpiczastych uszu, na koniec zaś ukształtował się gruby, machający powoli to w jedną to w drugą stronę ogon.

Bez wątpienia lisi ogon. 

Zwierzę, choć utkane z czarnej mgły, emanowało jakimś niewyjaśnionym blaskiem. Wielkie i dumne, trwało w kompletnym bezruchu, jedynie falującym ogonem dając znać, że istotnie jest żywym stworzeniem. Siedziało zawieszone w powietrzu, cierpliwie czekając na rozkazy.

Milczące i straszne.

– Czarny Lisie. – Głosy bliźniaczek zlały się w jedno. – Opętaj. 

Widmowy lis ruszył z miejsca. Dostojnym krokiem parł naprzód, coraz bardziej przywierając do niewidzialnego podłoża, jakby szykował się do skoku. Pełen dumy i gracji znalazł się naprzeciwko Siewcy Koszmarów, zanim ten zdążył się zorientować, co się dzieje. Zwierzę płynnym ruchem zbliżyło się do niego, lecz nie zamierzało się zatrzymać – brnęło przed siebie, aż wpadło na Siewcę, jednak wbrew pozorom nie zrzuciło go z nieba ani nie uczyniło mu żadnej fizycznej krzywdy. Zamiast tego wniknęło powoli w jego klatkę piersiową, aż nawet po mglistej, czarnej kicie nie pozostał ślad. 

Oddech Siewcy Koszmarów przyspieszył. 

– Co się dzieje?! – zaniepokoił się Władca Ciem, obserwujący wszystko jego oczami. – Siewco?!

Dokładnie w tej chwili stracił połączenie ze swoją ofiarą.

– Co się dzieje?! – powtórzył z większym naciskiem. Nie otrzymał odpowiedzi, ale wyczuł, że tamten jest z jakiegoś powodu zadowolony z takiego obrotu wypadków.

Tymczasem zaś Siewca Koszmarów usiłował wyrzucić ze swojej głowy dwa dodatkowe umysły, które nie powinny się tam znajdować. Ich obecność była jednak bardzo wyraźna i uporczywie napierała na jego własną. Czuł, jakby coś zgniatało mu czaszkę od wewnątrz, próbując pozbawić go kontroli nad samym sobą. 

– Poddaj się. 

Głosy, które usłyszał, dochodziły z wnętrza jego głowy. Słowa wypowiadane były tak równo, że można by przypuszczać, że mówi tylko jedna osoba. 

– Nie zamierzam. – Siewca Koszmarów utrzymał swój spokój. – Wynoście się stąd.

Ich obecność naparła mocniej. Zaczął się pod nią uginać.

– Poddaj się – powtórzyły tonem nie znoszącym sprzeciwu. – To nie my jesteśmy twoimi wrogami. To ten, który opętał cię przed nami. 

– Więc taka to dobroć, tak? – W jego szepcie dało się słyszeć jakąś nutkę rozbawienia. – Mam zamienić jeden głos w głowie na dwa inne? Czym to się różni? W czym jesteście lepsze od niego?

– My chcemy cię uwolnić. 

– A może mnie taka sytuacja odpowiada? Nie wiem, czy wiecie, ale ofiary Władcy Ciem same się na to godzą.

– Bo nie są w stanie mu się przeciwstawić. – Z każdym słowem napierały na niego coraz bardziej. – To tylko pozory, które Władca Ciem podtrzymuje, by przekonać was do swojej racji. Ale to, co robisz, jest złe. Musisz się poddać. 

Nie odpowiedział. Moc, jakiej musiał się opierać, pochłonęła go bez reszty. Walczył ostatnim skrawkiem woli. 

– Wyrwiemy cię spod kontroli Władcy Ciem. A jeśli będzie trzeba…

Miał wrażenie, że od pęknięcia czaszki dzielą go tylko sekundy.

– …zrobimy to siłą.

Świat spowiła ciemność.

Nie miał pojęcia, co się wydarzyło. Spodziewał się, że zostanie rozszarpany na strzępy od środka, że przyjdzie niewyobrażalny ból, a potem wszystko się skończy. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Poczuł nagle, jak wszystko wraca do normy – siła napierająca na jego umysł cofnęła się, przywracając mu całkowitą jasność myślenia. W tej samej chwili spod jego peleryny wyleciał czarny jak noc motyl, a on sam ocknął się pośród gruzów. Zamrugał. 

– C-co tu się wydarzyło? – zapytał z przerażeniem. 

Jedyne osoby w zasięgu jego wzroku – dwie Lisice – nie zamierzały my odpowiedzieć, bo i wyglądały na równie oszołomione jak on. Siedziały na kamieniach pozostałych po jakimś budynku i gapiły się tępo w przestrzeń, aż wtem Vi uśmiechnęła się głupkowato i wskazała na coś, co wyróżniało się na tle teraz już nieco rozjaśnionego nieba.

– Te, patrz. Akuma.

Axelle powiodła za jej wzrokiem.

– O. Faktycznie.

Po sekundzie je olśniło.

– Akuma! – wrzasnęły, jednocześnie spoglądając na siebie. 

Zarwały się z miejsc i podążyły za motylem, potykając się po drodze na odłamkach i innych przeszkodach. 

– No łap ją! – krzyknęła Biała Lisica.

– Jak niby?! – obruszyła się Liszka. – Zaakumuje mnie, jak jej dotknę!

– Ale jak jej nie złapiemy, to kogoś innego zaakumuje!

– Nah, gdzie jest Biedronka, jak raz by się przydała?

– Pewnie zapadła w sen zimowy – rzuciła Axelle sarkastycznie.  

Brnęły dalej za akumą, nie wiedząc, co mają zrobić, ale ze świadomością, że coś zrobić muszą. 

Prawie jak w szkole – pomyślały równocześnie.

– Może do słoika! – wymyśliła nagle Vi.

– Skąd ja ci wezmę tu słoik?!

Mężczyzna, który jeszcze do niedawna był Siewcą Koszmarów, patrzył na nie kompletnie bez zrozumienia.

Nagle jednak Vi stanęła jak wryta.

– Chwila… – zaczęła wolno – skoro nie ma tu Biedronki… to kto go pokonał? 

Axelle zmarszczyła brwi i również się zatrzymała. Spojrzała na siostrę uważnie, ale nic nie powiedziała. Obie myślały o tym samym – obie czuły, że to ich zasługa. To one pokonały Siewcę. Tylko że to, w jaki sposób tego dokonały, nie było już dla nich tak oczywiste. Nie miały pewności, co się właściwie wydarzyło. A to im obu wydało się nieco niepokojące, na tyle, że zapomniały zupełnie o hulającej sobie po niebie akumie.  

Na całe szczęście w porę pojawiła się Biedronka i pochwyciła czarnego motyla w swoje jojo. Oczyściła go czym prędzej, a potem nie zwlekając, dołączyła do bliźniaczek. Kot i Kameleon zjawili się chwilę później. Siostry nawet nie musiały się zbyt dokładnie przyglądać, żeby zauważyć, iż cała trójka wciąż wygląda na zmęczoną, zupełnie jakby ten sen, w który zapadli, wcale nie przyniósł im odpoczynku, a wręcz na odwrót – wyssał z nich resztę sił.

– Co tu się stało? – zapytała Biedronka z niezrozumieniem. W jej głosie pobrzmiała jakaś nutka podejrzliwości. – Jak go pokonałyście?

Bliźniaczki wymieniły szybkie spojrzenia.

– Zabawna sprawa, wiesz?

– No, uśmiejesz się.

Biedronka patrzyła to na jedną, to na drugą ze zmarszczonymi brwiami. Wreszcie odezwała się chyba najbardziej oschłym tonem, jaki potrafiła z siebie wydobyć.

– Nie wydaje mi się, żeby w tej sytuacji było cokolwiek zabawnego. Przez ten wasz brak powagi niemal przegraliśmy. – Choć użyła liczby mnogiej, jej wymowne spojrzenie zatrzymało się tylko na Czarnym Kocie.  

Chłopak już zaczął otwierać usta, żeby powiedzieć coś na swoją obronę, lecz uprzedziła go Vi.

– Tak? – zapytała sarkastycznie. – A kto tu robił cokolwiek, podczas gdy ty sobie spałaś, co?

Biedronkę przeszedł dreszcz, kiedy nagle w jej głowie pojawił się obraz z koszmaru, który dopiero co śniła. Płonący Paryż. Przegrani bohaterowie. To jedno słowo.

Zawiodłaś.

To przecież nie była jej wina. 

– To wszystko nie wydarzyłoby się, gdyby Kot nie stroił sobie żartów w nieodpowiedniej chwili.  – Starała się zachować spokój i myśleć racjonalnie. – A wy powinnyście być bardziej…

– My was uratowałyśmy… – wpadła jej w słowo Biała Lisica.

– …więc nie mów nam, co powinnyśmy – dokończyła Liszka. – Sama nie zrobiłaś nic. Właśnie się okazało, że cudowna Biedronka nie jest tak całkiem niezastąpiona, co? Coś twój autorytet zaczyna podupadać.

– Dajcie spokój… – rzucił Czarny Kot, lecz bez przekonania. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. 

– Nie taka niezastąpiona? – powtórzyła Biedronka coraz bardziej zirytowana całą sytuacją. – Przestańcie robić z tego jakieś głupie zawody czy inne zabawy! To jest poważna sprawa. Rozejrzyjcie się. – Machnęła ręką, obejmując tym gestem całą wypełnioną zniszczeniem okolicę. – Pokonałyście złego, ale jakim kosztem?! Pół miasta leży pod gruzami! – Zmarszczyła brwi i nie spuszczając spojrzenia z Vi, wyrzuciła jojo w górę. – Szczęśliwy Traf!

Na jej wyciągnięte dłonie powoli opadła niewielka różowa karteczka. Na niej, wypisane ozdobnymi literami, czerwonymi w czarne kropki, widniały tylko dwa słowa: „Niezwykła Biedronka”.

– Niezwykła Biedronka – przeczytała na głos i wypuściła kartkę, pozwalając, żeby porwał ją wiatr. 

W jednej chwili wszystkie odłamki zaczęły wznosić się i łączyć, poruszone niewidzialną siłą. Każdy z superbohaterów widział to mnóstwo razy, lecz mimo to wciąż trudno było uwierzyć w taki widok – w zaledwie sekundę wszystkie zniszczenia naprawiły się same. Moc Biedronki sprawiła, że Paryż znów wyglądał jak sprzed ataku superzłoczyńcy. Dokonała czegoś, czego Lisice nie mogłyby zrobić, choćby bardzo chciały. Wciąż jej potrzebowali, co bliźniaczkom się nie podobało. 

Kameleon w milczeniu przypatrywał się temu, stojąc nieco na uboczu. Siostry i Biedronka mierzyły się nawzajem wojowniczym wzrokiem, a Czarny Kot wodził spojrzeniem od jednej osoby do drugiej, usiłując znaleźć jakiś sposób, żeby powstrzymać tę kłótnię. Źle się działo, czuł to, czuł wyraźnie, lecz nie wiedział, co z tym zrobić. Miał wrażenie, że wszystko, co dotąd osiągnęli, sypie się na jego oczach.

A to wszystko przez…

– Naprawdę nie rozumiecie, że tu nie chodzi o zabawę? – powiedziała Biedronka twardo. – To nie są żadne zawody ani konkurs na najlepszego superbohatera. Naszym zadaniem jest chronić mieszkańców, zapewniać im bezpieczeństwo. Przyjmując miracula, zgodziłyście się na wypełnianie tego obowiązku, tak samo jak my wszyscy. Dobro Paryża powinno być dla was priorytetem. 

– Nie przesadzasz trochę? – wtrącił się wreszcie Czarny Kot. – Przecież uratowały nas. Uratowały nas wszystkich! Pokonały Siewcę Koszmarów. Bez nich Władca Ciem już miałby nasze miracula, a my nie mielibyśmy nic do gadania. I owszem, naszym zadaniem jest chronić paryżan, ale nie uważasz, że one właśnie spełniły swój obowiązek? Że zasłużyły na te miracula?

Biedronka przeniosła na niego pełen gniewu wzrok. Nie miał wątpliwości, że cała jej złość skupi się teraz na nim, lecz był na to gotów. Jemu też jej zachowanie się nie podobało. To chyba był najwyższy czas, by wyjaśnić sobie kilka spraw.

– Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale to wszystko w ogóle by się nie wydarzyło, gdyby nie ty. 

Czarny Kot poczuł bolesne ukłucie gdzieś w środku. Nigdy nawet mu przez myśl nie przeszło, że kiedyś usłyszy od niej coś takiego. Przecież go znała. Wiedziała, że stara się dla niej, jak może, że zależy mu na bezpieczeństwie innych tak samo jak jej. Ponad dwa lata walczyła u jego boku, miała okazję nieraz się przekonać, że Kot nie zawiedzie oczekiwań, że znajdzie w nim wsparcie, że zawsze będzie mogła na niego liczyć. Dlaczego po tym wszystkim zaczęła traktować go jak wroga? 

– Przykro mi to mówić, ale ona ma rację.

Chłopak odwrócił się gwałtownie na dźwięk tego głosu. Kameleon stał dokładnie tak jak wcześniej, nieco na uboczu, i przyglądał się im z chłodną obojętnością w oczach. Bohater w zielonym kostiumie był chyba ostatnią osobą, jakiej zdanie obchodziłoby Czarnego Kota.

– A tobie co do tego? – Momentalnie zapomniał o smutku. Te uczucia, które jak dotąd tłumił w sobie, skoncentrowały się na Kameleonie i zapragnęły wydostać się na zewnątrz. – Co ty możesz wiedzieć? Jesteś tu od paru miesięcy, a zachowujesz się, jakbyś wiedział wszystko. To sprawy między mną a Biedronką.

Kameleon uniósł brew i uśmiechnął się kącikiem ust.

– Bawi cię to? – warknął Czarny Kot.

– Dwie rzeczy – odparł. – Po pierwsze, rozmawiamy teraz o tym, co bezsprzecznie dotyczy nas wszystkich, bez wyjątku. A po drugie – przekrzywił lekko głowę, po czym kiwnął nią lekko w stronę Lisic – one współpracują z wami jeszcze krócej ode mnie, a mimo to ich bronisz. 

– Może dlatego, że mamy kurde rację? – zapytała Axelle sarkastycznie. – I nie zachowuj się, jakbyś był tutaj niewinny. Wiemy, że masz zmowę z Biedronką, więc pójdziesz na wszystko, co powie. 

Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale Czarny Kot jej na to nie pozwolił.

– Zmowę? – zapytał podejrzliwie. – O czym ty mówisz? 

– Och, nie powiedziała ci? – Liszka zdziwiła się demonstracyjnie. – A to ciekawe – spojrzała na Biedronkę – to byłby przecież świetny sposób, żeby spławić zakochanego zwierzaczka. 

Biedronka prychnęła.

– Nie wiem, co tam sobie ubzdurałyście, ale nie zamierzam tego słuchać. Jestem tu, by bronić miasta. I tylko po to. Nie obchodzi mnie, czy będę musiała robić to w grupie, czy w pojedynkę. Nikt was tu nie trzyma.

– Ubzdurałyśmy? – powtórzyła Biała Lisica. – No to może ty. – Obróciła się w stronę Kameleona. – Też uważasz, że sobie wymyśliłyśmy wasz pocałunek?

Nawet jeśli Kameleona w jakiś sposób zaskoczyło, że bliźniaczki o tym wiedzą, nie dał tego po sobie poznać.

– Ja nic takiego nie mówię – odparł niewinnie, po czym, zerkając ukradkiem na Kota, dodał: – Ale to przecież sprawy między mną a Biedronką.

– Ale akurat rozmawiamy teraz o tym – Axelle umyślnie zaczęła powtarzać jego własne słowa – co bezsprzecznie dotyczy nas wszystkich. 

Biedronka słuchała ich ze zmarszczonymi brwiami, gorączkowo usiłując dopasować do siebie fakty. Czarny Kot z kolei był w szoku i najwyraźniej nie zamierzał dopuścić do siebie tej myśli.

– Jaki pocałunek? – zapytał cicho, zwracając na siebie uwagę Lisic i Kameleona.

Siostrom zmiękły serca na widok jego miny.

– Po walce z Ariadną – wyjaśniła mu Vi. – Poszli do parku. A potem on poszedł prawie na sam koniec miasta. Powiedz, czego szukałeś w opuszczonej od lat firmie Agreste’a?

– Co? – Czarny Kot już kompletnie nie mógł pojąć, co się dzieje. Właśnie zrozumiał, o jak wielu rzeczach nie miał pojęcia. Zaczął sobie również powoli uświadamiać, że się pomylił. Myślał, że traci Biedronkę, dlatego starał się coś zrobić, żeby utrzymać ją przy sobie. A tymczasem okazało się,  że on już ją stracił. 

Kameleon mu ją zabrał.

Jego Biedronkę.

– Sprawdzałem tylko pewne poszlaki – wyjaśnił Kameleon spokojnie. – Doszły mnie słuchy, że tamtejsi mieszkańcy często widują w okolicy czarne motyle. Chciałem się tylko rozejrzeć, to wszystko. 

– Tak, oczywiście – parsknęła Liszka.

– Co wy zrobiłyście, żeby pomóc pokonać Władcę Ciem? – zapytał, mierząc je znaczącym spojrzeniem.

– Dopiero co was wszystkich uratowałyśmy, jakbyś nie zauważył.

– Kameleon ma rację – odezwała się wreszcie Biedronka, spychając wątpliwości na dalszy plan. Spojrzała na niego, a gdy napotkała szare, spokojne oczy, nabrała pewności siebie. – Stara się nam pomóc, jak może, a wy bezpodstawnie go oskarżacie. Sami nie robicie nic ponad…

– No nic dziwnego, że go bronisz – powiedział Czarny Kot zmienionym głosem. Można by przypuszczać, iż mówi zupełnie obojętnie, ale gdzieś tam w środku tliła się iskra gniewu.

A od iskry zaczyna się każdy pożar.

– I skoro my nic o tym od was nie wiedzieliśmy, to chyba znaczy, że nie macie do nas zbytnio zaufania – zauważył słusznie. – Wolicie sami zająć się pokonaniem Władcy Ciem, mimo że macie do dyspozycji jeszcze trójkę superbohaterów?

– Mówiłam już. – Biedronka brnęła w to dalej. Coś jej mówiło, że właśnie tak powinna. A jako że nie miała żadnego innego punktu zaczepienia, chwyciła się właśnie tego. – Więcej przeszkadzacie, niż pomagacie. A to jest delikatna sprawa.

– Tak, że nawet nie raczyłaś wspomnieć o tym naiwnemu Kotu, któremu przez tyle czasu powtarzałaś, że masz do niego pełne zaufanie? – zapytał retorycznie. Zaczął mówić i choć chciał przestać, nie mógł już tego powstrzymać. – Zapomniałaś już, kto pomagał ci przez ponad dwa lata? Wcześniej jakoś nie narzekałaś. I teraz nagle pojawia się on i już nawet nie możesz mi powiedzieć, że macie plan, do którego nie chcecie, żebym się wtrącał? Nawet tego? Naprawdę?

– Daj spokój, przecież wiesz, jak to by się skończyło – sprzeciwiła się Biedronka twardo. – I tak chcielibyście pomóc i ostatecznie zepsulibyście wszystko. Jak zawsze. 

– Więc można nas olać, tak?! – wtrąciła się Biała Lisica, ale Biedronka tylko zerknęła na nią groźnie i szybko skupiła znów całą uwagę na Czarnym Kocie.

– Chcesz mi powiedzieć, że nie zasługujemy już na to, żebyś się nami przejmowała?

Szybkie, niemal niezauważalne spojrzenie na Kameleona. 

– Niestety muszę się wami przejmować – odparła. – Ktoś musi po was sprzątać.

Czarny Kot zmarszczył brwi.

– Naprawdę nie widzisz, co się dzieje? – Machnął ręką w stronę Kameleona. – To on próbuje nas skłócić! To on nastawia cię przeciwko mnie! Co się stało, Biedronko? Dlaczego się tak zachowujesz? 

Czarny Kot nie pamiętał, żeby kiedykolwiek patrzyła na niego z taką wyższością jak teraz.

– Po prostu przejrzałam na oczy. Nie wchodźcie nam więcej w drogę.

– Co chcesz przez to powiedzieć? Mamy się wycofać?

– I co, może mamy jeszcze oddać jej miracula? – rzuciła Liszka sarkastycznie.

– To na pewno świadczyłoby, że macie w sobie jeszcze jakieś resztki przyzwoitości.

– Ty chyba żartujesz… 

– Nie. – Oczy Biedronki stały się zimne jak stal. – Mówię całkiem poważnie. Ja i Kameleon sami podołamy temu zadaniu i to bez zbędnego narażania niewinnych przez jakieś zabawy czy wygłupy. Jeśli chcecie udowodnić, że w jakiś sposób zależy wam na bezpieczeństwie mieszkańców, powinniście oddać miracula i pozwolić nam w spokoju wykonać misję. Tak będzie lepiej.

Czarny Kot czuł bolesny ucisk w klatce piersiowej. Nie chciał wierzyć w to, co usłyszał. Rozumiał, że cała ta sytuacja jest trudna dla Biedronki, ale to już wychodziło poza granice. Coś tam musiało być na rzeczy, coś niedobrego, z czego dziewczyna nie zdawała sobie sprawy. Kot musiał coś z tym zrobić. 

I właśnie dlatego nie miał najmniejszego zamiaru oddawać jej miraculum.

– Nie – mruknął cicho.

– Co?

– Nie – powtórzył dobitniej. – Nie możemy tego zrobić. Paryż potrzebuje nas wszystkich. I ty nas potrzebujesz. – Jego oczy błysnęły. – I ci to udowodnię. Nie wiem, co się stało, ale to naprawię. Nieważne, czy mi pozwolisz, czy nie.

Biedronka odwróciła się i wolnym krokiem podeszła do stojącego wciąż nieco na uboczu Kameleona. 

– Nie chcę mieć z tobą już nic wspólnego – zaznaczyła, nawet na niego nie patrząc. Zarzuciła jojo na pobliską latarnię i wystrzeliła w górę. Kameleon bez słowa podążył za nią, rzucając pozostałym tylko nieodgadnione spojrzenie.

Kot zacisnął zęby. 

Lisice najwyraźniej nie przejęły się tym zbytnio, choć nawet im do śmiechu wówczas nie było.

– I taki to koniec… – zaczęła Vi, by Axelle za nią dokończyła:

– …Biedronki i Czarnego Kota.

Rozdział XXIV. Poczekać, aż się sprawa rozwinie

Przyznam, że mnie zaskoczyłeś.

Władca Ciem nie był pewien, czy ów głos odbił się od metalowej konstrukcji kopuły, czy jedynie od ścian jego własnej czaszki. 

Aż sam nie wiem, czy w obecnej sytuacji pochwalić cię, czy zbesztać.

– Co masz na myśli? – Władca Ciem starał się nie dać po sobie poznać, jak bardzo obawia się właściciela tego głosu. Przełknął ślinę, próbując zachować zimną krew. Chyba jednak nie zepsuł wszystkiego, skoro wprawił w zamyślenie nawet jego, lecz mimo to go to niepokoiło. Nie miał pojęcia, czego może się spodziewać.

Odpowiedź długo nie nadchodziła, lecz mężczyzna czekał cierpliwie. 

 – Ciągle nie mamy miraculów – stwierdził oczywistość. – Aczkolwiek udało ci się ich poróżnić. Pytanie tylko, czy to działa na naszą korzyść, czy zupełnie odwrotnie. 

– Jak to odwrotnie?

Pomyśl, Biedronka i Czarny Kot będą teraz walczyć osobno. A to znaczy, że ich miracula również trzeba będzie zdobyć osobno. Do tego te Lisice…

– Co z nimi?

Stanowią spore zagrożenie. Nie wiem, czy warto ryzykować kolejne spotkanie…

Sekunda ciszy zmieniła się w minutę.

– Co planujesz? – Władca Ciem odważył się odezwać.

Hmm… 

Głęboki pomruk wypełnił jego umysł.

Powiedzmy, że… twoja pomoc powoli przestaje mi być potrzebna. Mimo to nie zamierzam zostawić cię całkiem z niczym. Jeśli uda ci się zdobyć miracula, chętnie je przyjmę i dotrzymam warunków umowy. Jednak nie jesteś mi już niezbędny. Znalazłem inny sposób. 

– Nie rozumiem. Nie jestem ci potrzebny, ale każesz mi kontynuować?

To, co teraz robię, jest dość… czasochłonne. Miracula załatwiłyby sprawę szybciej. Wspomaganie twoich złoczyńców jednak mnie osłabia. A jak dotąd nic z tego nie mam.

Władca Ciem zmarszczył brwi. Nagle uderzył go pewien fakt – on istotnie stawał się coraz silniejszy. Coraz mniej zależny. Niegdyś posiadacz Miraculum Motyla nawet nie zdawał sobie sprawy z obecności, która mu towarzyszyła od tamtego przeklętego dnia. Od dnia, w którym stracił wszystko. Z czasem jednak owa obecność stawała się coraz silniejsza, aż wreszcie zaczął słyszeć ten głos. Głos prześladujący go w snach.

Głos, który zaproponował mu pewien układ i tym samym zapalił we Władcy Ciem płomyk nadziei. Zgodził się bez wahania. Przez dwa lata dokładał wszelkich starań by zdobyć Miracula Biedronki i Czarnego Kota, żeby ostatecznie odzyskać to, co utracone. A teraz, gdy byli już coraz bliżej – gdy udało mu się doprowadzić do rozłamu w grupie superbohaterów, kiedy przynajmniej jedno z miraculów było już na wyciągnięcie ręki – okazało się, że być może nie będzie już potrzebny. Tamten poradzi sobie sam albo z pomocą tej swojej srebrnej służącej, a Władca Ciem pójdzie w odstawkę, nie otrzymując tego, co mu obiecano. 

Wewnątrz niego się zagotowało, lecz niemal w tym samym momencie poczuł wzbierającą w nim gniewną determinację. Właściciel głosu być może jeszcze o tym nie wiedział, ale Władca Ciem zdążył dowiedzieć się czegoś o miraculach. Wystarczyło posłuchać kilku legend. Znalezienie ludzi, którzy by mu je opowiedzieli, nie było już takie proste, lecz kilka wycieczek w owiane tajemnicą miejsca załatwiło sprawę. Mieszkańcy uwielbiają straszyć przyjezdnych niestworzonymi historiami. Ludowe opowieści, co prawda, były właśnie takie – niestworzone – jednak niektóre informacje pokrywały się z wiedzą Władcy Ciem i z tym, co miał okazję widzieć na własne oczy. Dlatego też bez problemu domyślił się, że powtarzające się niemal w każdym z podań wzmianki o Życzeniu muszą być prawdziwe. I że właśnie tego pragnie ten, z którym Władca Ciem zawarł umowę. 

Miracula Biedronki i Czarnego Kota stanowiły bowiem pewną szczególną parę. Tworzenie i zniszczenie, szczęście i pech, dopełniające się nawzajem jak Yin i Yang. Połączone w jedno, obdarowywały posiadacza boską niemal mocą – Życzeniem. Pozwalały spełnić jedną tylko prośbę, ale za to zupełnie dowolną. Władca Ciem, mając je w swoich rękach, mógłby zażyczyć sobie dosłownie wszystkiego. 

Włącznie z tym, co zostało mu obiecane, jeśli dopełni swojej części umowy. 

– Zatem następnym razem już mi nie pomożesz? – upewnił się Władca Ciem.

Odpowiedź nadeszła po chwili.

Nie. To już trwa zbyt długo, a nawet moja cierpliwość ma swoje granice. Nie podołałeś zadaniu, Władco. 

– Rozumiem… 

Obecność zniknęła. Władca Ciem został sam, teraz już zupełnie pewny swojej decyzji. 

Tym razem zdobędzie miracula. Zdobędzie je bez niczyjej pomocy.

I przywłaszczy sobie ich boską moc.

* * *

Czarny Kot wciąż stał w tym samym miejscu, w którym zostawiła go Biedronka. Ona i Kameleon zniknęli już dawno wśród budynków, a on wciąż patrzył za nią, jakby miał nadzieję, że jednak opamięta się i wróci. Bliźniaczki w tym czasie dyskutowały między sobą na temat tego, jak bardzo miały rację co do Biedronki i ogólnie zastanawiały się, co by tu zrobić, żeby pokazać jej, że sióstr Rentir tak się nie traktuje. Na szczęście Czarny Kot był zbyt zajęty swoimi myślami, by rejestrować dokładnie ich słowa. W przeciwnym razie zbierający się gdzieś w głębi niego gniew mógłby zostać wyładowany właśnie na nich. Bo jednak, pomimo wszystkich negatywnych rzeczy, jakie czuł, wciąż chciał bronić Biedronki, chciał wierzyć w nią do samego końca. Zacisnął zęby i ostatkiem woli oderwał wzrok od horyzontu. Odwrócił się w przeciwną stronę i ruszył przed siebie wolnym krokiem, rozdarty między uczuciami.

On i Biedronka pracowali razem, odkąd tylko miracula znalazły się w ich rękach. Zwalczali zło przez długie dwa lata, broniąc się wzajemnie, pomagając sobie, każde zawsze z pełnym zaufaniem do drugiej strony. Czarny Kot nie wyobrażał sobie nawet, co by było, gdyby nigdy nie spotkał Biedronki. Kiedy tylko otrzymał miraculum, jego życie zmieniło się diametralnie, a on sam uważał, że była to zmiana zdecydowanie na lepsze. Dotąd nie widział zbytniego sensu w tym, co robił. Uczył się pilnie, uczęszczał na mnóstwo dodatkowych zajęć, wolny czas poświęcał na sesje zdjęciowe i przymiarki nowych strojów. Wszystko to miało na celu jedynie uszczęśliwienie jego ojca. Adrien wiedział, że Gabriel tęskni za jego matką. Że to przez jej zaginięcie stał się taki smutny i zimny. Dlatego też Adrien starał się go zadowolić. Wiedział, że nie wróci ojcu żony, lecz pragnął, by mimo jej nieobecności byli wciąż rodziną, tak jak wcześniej. Głęboko wierzył, że ona właśnie tego by chciała. 

Mijały jednak lata i Adrien zaczynał powoli tracić nadzieję na odzyskanie swojego dawnego ojca – pogodnego, acz niekiedy surowego człowieka, który miał swoje słońce, wokół którego mógł się obracać. Cieszył się tym słońcem jak małe dziecko i zrobiłby dla niego wszystko. Kochał je całym sercem, dlatego do dziś nie potrafił się pogodzić z tym, że już zaszło. Ukryło się za horyzontem, by prawdopodobnie nigdy więcej nie wzejść. Adrien chciał mieć nadzieję i gdzieś w głębi siebie ją miał. Nadzieję na to, że matka się odnajdzie. Widział jednak to, czego nie potrafił dostrzec Gabriel – minęło już osiem lat od jej zniknięcia. Prawdopodobieństwo, że wróci kiedykolwiek, malało z każdym dniem. Adrien więc coraz bardziej dostrzegał, że jego ojca uszczęśliwi tylko to, czego on nie może mu dać, dlatego też z czasem coraz mniej sensu widział w swoich staraniach. 

Dopóki pewnego pięknego dnia nie został Czarnym Kotem.

Wtedy wszystko się zmieniło. Dostał niepowtarzalną szansę bycia, kim tylko zechce. Nie musiał już starać się na próżno, mógł być sobą i nikt go nie ograniczał. Będąc Czarnym Kotem, czuł, że może wszystko. I to wcale nie dlatego, że nagle wszedł w posiadanie niezwykle potężnej mocy i został znanym na cały Paryż, a może i nawet całą Francję, superbohaterem. O nie, tu chodziło o coś innego. Od samego początku chodziło o coś innego.

Od pierwszego spotkania z Biedronką chodziło tylko o nią. 

Adrien nigdy nawet nie myślał, że mógłby się zakochać. Odkąd pamiętał, ojciec zamykał go w domu, chował przed całym światem, to i Adrien rzadko zastanawiał się nad tym, co dzieje się za murami jego małego więzienia. Marzył czasem o tym, co by robił, gdyby nie musiał akurat ćwiczyć gry na fortepianie, uczyć się albo po prostu nie wychodzić z domu, bo dzięki temu pan Agreste czuł się spokojniejszy. Marzył o wielu rzeczach, o miłości również, lecz ten świat był dla niego tak odległy, że nie spodziewał się, by te marzenia miały kiedykolwiek stać się czymś więcej. A potem wydarzyło się nagle kilka rzeczy naraz. To wszystko uderzyło w niego z ogromną siłą. Poszedł do szkoły, choć wcześniej zawsze był uczony w domu pod czujnym okiem Nathalie. Został superbohaterem, sam nie wiedział dlaczego. I zakochał się na zabój w dziewczynie, o której wiedział tylko tyle, ile odważyła się mu pokazać. Której twarzy nigdy tak naprawdę nie widział. Nie znał nawet jej imienia. 

Biedronka fascynowała go od samego początku. Imponowała mu jej siła, jej odwaga, determinacja w walce ze złem. Lubił jej powagę, mimo że uważał, że mogłaby się czasem nieco rozluźnić. Podziwiał ją za to, że całą odpowiedzialność za bezpieczeństwo mieszkańców miasta wzięła na swoje barki i że potrafiła ją nieść niemal bez jego pomocy. Skupiona na celu, nie przejmowała się czasem, że może kogoś urazić; umiała być bezwzględna, ale Czarny Kot dobrze wiedział, że w gruncie rzeczy jest dobra, miła i ciepła. Zdawał sobie sprawę, że ciężar, jaki niesie za sobą miraculum, jest wymagający, że to przez niego dziewczyna nie pozwala sobie ani na chwilę wytchnienia. Rozumiał to. I starał się być dla niej oparciem, jak tylko potrafił. Myślał, że więź, jaka się między nimi zrodziła w przeciągu tych dwóch lat, była niemal nie do rozerwania. Walczyli razem, ramię w ramię. Razem wygrywali i podnosili się po porażkach. Czasem się kłócili, lecz zawsze stali po tej samej stronie. Zawsze ufali sobie nawzajem, bo i w świecie superbohaterów byli dla siebie jedynym wsparciem. Poza Władcą Ciem tylko oni dwoje, z magicznymi klejnotami, które nie wiadomo skąd się wzięły.

Dopóki nie pojawił się Kameleon.

To on zburzył cały ich świat. Odkąd do nich dołączył, zaczęły dziać się same niedobre rzeczy. Zaczął przeciągać Biedronkę na swoją stronę, a ona, jakby zupełnie nie dostrzegając jego zamiarów, pozwoliła mu na to i ostatecznie wybrała jego zamiast swojego towarzysza, z którym już tyle przeszła. Czarny Kot kochał ją, kochał całym sercem, i dlatego tak bardzo bolało go to, co zrobiła. W ostatecznym rozrachunku nie zadała sobie nawet trudu, by zapytać go o zdanie. Wszystko ustaliła sama lub z Kameleonem, jakby Kot zupełnie się nie liczył. Poczuł się zdradzony i okradziony. Kameleon zabrał mu to, co cenił sobie najbardziej – zaufanie Biedronki. A ona nawet nie obejrzała się za siebie, gdy odchodziła. Czarny Kot był wściekły na Kameleona, ale nie potrafił określić, co czuje względem Biedronki. Rozdarty między złością i miłością do niej, nie wiedział, co ma począć. Walczyć o nią?

A może pozwolić jej odejść?

– Cholera! –  Sfrustrowany własną bezsilnością, kopnął doniczkę, którą ktoś ustawił sobie pod balustradą balkonu na parterze jednego z niewielkich bloków mieszkalnych. Czarny Kot nawet nie wiedział, kiedy i dlaczego znalazł się akurat tutaj, zwłaszcza że nieszczególnie kojarzył tę okolicę, ale w tamtej chwili nawet o tym nie myślał. Niewidzącymi oczyma patrzył, jak z rozbitej doniczki wysypuje się ziemia, spomiędzy której wyglądają jasne, poskręcane korzenie. Zielone liście i czerwone kwiaty opadły bezwładnie na bruk. Czarny Kot zmarszczył brwi, usiłując przestawić umysł z Biedronki na to, co właściwie widział.

– No, ta doniczka to akurat nie była niczemu winna – odezwał się nagle jakiś głos za nim.

Odwrócił się gwałtownie, odruchowo sięgając po kij, lecz powstrzymał się w porę. Ze zdziwieniem patrzył na Lisice, które jak gdyby nigdy nic stały za nim i obserwowały jego poczynania.

– Jak długo za mną idziecie? – zapytał podejrzliwie.  

– Wystarczająco, żeby zauważyć, że chyba jesteś ociupinkę – Liszka niemal zetknęła ze sobą palec wskazujący i kciuk, żeby jeszcze bardziej podkreślić ironiczność tej uwagi – wkurzony.

Czarny Kot uniósł brwi. 

– Spostrzegawcze jesteście – odparł sucho. 

– To dar, który bardzo przydaje się na sprawdzianach – potaknęła Biała Lisica, kiwając głową, ale szybko spoważniała. – Ale nie przyszłyśmy rozmawiać z tobą o naszych talentach.

– Tak, mamy ich więcej – wtrąciła Vi, ale Czarny Kot tylko zerknął na nią, nie zwracając szczególnej uwagi na jej słowa. Nie miał w tamtej chwili głowy do rozmawiania z kimkolwiek, chciał zostać sam i w spokoju to wszystko przemyśleć. 

– Chyba już pójdę – mruknął więc i odwrócił się ponownie w stronę, w którą wcześniej zmierzał, choć właściwie nie wiedział, dokąd go ta droga zaprowadzi. 

– Ej, no! – zawołała za nim Liszka. – Nie po to szłyśmy za tobą tyle czasu, żebyś teraz nas olał!

– Nikt wam nie kazał iść za mną tak daleko – odburknął Czarny Kot.

Vi już otwierała usta, ale Axelle ją uprzedziła, mówiąc zamyślonym tonem:

– W sumie ma rację, szłyśmy za nim dobry kwadrans tak od czapy. 

Liszka zmarszczyła brwi.

– Przynajmniej ponarzekałyśmy na Biedronkę – zauważyła słusznie. 

Czarny Kot odwrócił się do nich raptownie, jakby „Biedronka” było słowem-klucz.  

– To nie jest jej wina – powiedział powoli. – To wszystko on…

– No i właśnie o tym chciałyśmy porozmawiać. – Axelle klasnęła w dłonie. – Jesteśmy po twojej stronie, wiesz? Też uważamy z tym całym Kameleonem jest coś nie tak…

Opowiedziały mu jeszcze raz, tylko dokładniej, o wszystkim, co widziały w parku i później, gdy śledziły Kameleona. Opowiedziały o wszystkich wątpliwościach, jakie miały względem dwójki superbohaterów, o podejrzeniach, jakie snuły, o tym, co sądziły o całej tej sprawie, zgrabnie pomijając jedynie kwestię tożsamości Biedronki. Czarny Kot wysłuchał ich ze spokojem na zewnątrz, pomimo tego, że każde ich słowo mocno go dotykało. Nigdy nawet mu do głowy nie przyszło, że Biedronka mogłaby potraktować go w ten sposób, a i teraz, gdy istotnie to zrobiła, nie wydawało mu się to możliwe. Przecież jego Biedronka tak by się nie zachowała… 

– Trzeba na niego uważać… – mruknął pod nosem, najwyraźniej sam do siebie, ale bliźniaczki go usłyszały. 

– Nie lepiej go od razu spacyfikować? – zapytała Axelle. 

Czarny Kot spojrzał na nią z niezrozumieniem.

– Kogo?

– No Kameleona. Bo to jego wina, wszyscy to wiemy. 

– No nie wiem… – Czarny Kot przyłożył dwa palce do brody. – W sumie to nie mamy żadnych dowodów, to tylko przypuszczenia… 

– I to zabrania nam go spacyfikować? – zdziwiła się Vi. – To tak, jakbyś czekał aż zeżre cię niedźwiedź, zamiast rzucić mu jedzenie i uciec na drzewo. 

– Ale niedźwiedzie chyba potrafią się wspinać, co nie? – zastanowiła się Axelle, ale szybko odbiegła od tematu. – Ciekawe, czy jest Miraculum Niedźwiedzia. 

– Niedźwiedzia Polarnego byłoby fajne… 

– O, to by było trochę jak z nami, Lis i Biały Lis, Miś i Biały Miś… 

Liszka zaśmiała się cicho, podczas gdy Czarny Kot usiłował nadążyć za tokiem ich rozumowania. Vi, widząc jego spojrzenie, rzuciła:

– No wiesz, o co mi chodzi, pomińmy kwestię umiejętności akrobatycznych niedźwiedzi. 

Biała Lisica już otwierała usta, by poddać w wątpliwość to, czy wspinanie się na drzewa można nazwać umiejętnością akrobatyczną, ale na szczęście Czarny Kot ją uprzedził. 

– Po prostu – zaczął – nie chcę robić niczego pochopnie. To delikatna sprawa. I okej, przyznaję, że nie przepadam za Kameleonem…

– No co ty nie powiesz… 

– Zazdrość od ciebie bije jak bokser na ringu.

Axelle spojrzała na Vi ze zmarszczonymi brwiami.

– Co ty masz z tymi porównaniami? – zapytała. – I to dość dziwnymi… – dodała po chwili. 

Liszka tylko wzruszyła ramionami. 

– I to może być przyczyną bezpodstawnych oskarżeń – dokończył Kot, kładąc nacisk na każde słowo, by skupić na sobie uwagę Lisic. – Mimo wszystko nie chciałbym spacyfikować niewinnego człowieka.

– Nawet jeśli go nie lubisz?

– Nawet jeśli go nie lubię – potwierdził. – Myślę, że… skoro już zostaliśmy odsunięci od sprawy, powinniśmy trzymać się razem…

– A myślisz, że czemu za tobą łazimy? – zapytała retorycznie Liszka.

Kot zignorował tę uwagę i ciągnął dalej:

– I chyba trzeba poczekać, aż się sprawa rozwinie. 

– Ta, a jak potem niedźwiedź cię będzie pożerał, będziesz żałował, że nie zwiałeś.

Biała Lisica dała siostrze kuksańca w bok.

– Weź już przestań z tymi metaforami – upomniała ją, ale na jej twarzy widniał uśmiech.  

Czarny Kot patrzył na nie z niezrozumieniem. Jeszcze niecałe pół godziny temu były, podobnie jak on, oburzone całą sytuacją, a teraz zachowywały się, jak gdyby nic się nie stało. Ot, kolejna rzecz, która była, minęła i nie należy się nią najwyraźniej szczególnie przejmować. Zamiast tego żartowały i wygłupiały się, odbierając wszystkiemu ten mroczny ton powagi. Choć Kot nie sądził, że to możliwe, nawet jemu udzielił się ich pozytywny nastrój. Kącik jego ust uniósł się nieco do góry.

– Także na razie nikogo nie pacyfikujemy – podsumował. – Zgoda?

– No niech ci będzie no, skoro tak wolisz… – stwierdziła Vi.

– I jako drużyna powinniśmy ufać sobie nawzajem i wymieniać się informacjami. Jak się czegoś nowego dowiecie, od razu mi powiedzcie. 

– Znamy twoją tożsamość – wypaliła Biała Lisica. 

– Co? – zdziwił się i jednocześnie poczuł ukłucie paniki. Przecież od samego początku powtarzano mu, że nikt nie może się dowiedzieć, kto kryje się za maską Czarnego Kota.

– No co? Kazałeś mówić o wszystkim, czego się dowiemy…

– Wyluzuj, nikomu nie powiemy – dodała Liszka, widząc jego wystraszoną minę. – Choć w sumie rozumiemy, że czujesz się mało pewnie w takiej sytuacji, więc może…

– …się jakoś zrewanżujemy?

Błysnęło rażące światło i obie się odmieniły, stając przed Kotem w swoich prawdziwych postaciach. 

– Axelle i Vi Rentir – przedstawiła je obie Axelle. 

– Liczymy na owocną współpracę – dodała Vi.

– Na owocną, a najlepiej agrestową – rzuciła Axelle, na co Vi parsknęła śmiechem. 

Adrien z kolei miał problem z określeniem, czy bardziej go dziwi lub niepokoi fakt, że bliźniaczki poznały jego tożsamość, czy bardziej nie dowierza, że próbowały mu to przekazać w taki sposób. 

– Dobra, niech wam będzie. Ale nikt więcej ma się nie dowiedzieć – zastrzegł na wszelki wypadek. Nie miał bowiem pewności co do rzeczy, do których siostry byłyby zdolne. 

– No jasne, za kogo nas masz? – obruszyła się Vi.

– Gdybyśmy chciały cię wydać, już dawno cały Paryż by o tobie wiedział.

– Paryż i okolice – uzupełniła Vi. – Ale jakby tobie się przypadkiem wymsknęło, kim są Lisice…

– …to się nie obrazimy, przyda nam się trochę fejmu w szkole.

Czarny Kot uniósł brwi, ale się uśmiechnął. Pomimo tej całej beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znalazł, pomimo niepewności i tego irytującego poczucia bezsilności, naprawdę się uśmiechnął.

– Dziękuję – powiedział cicho. 

Chyba zrozumiały, bo ani jedna, ani druga nie rzuciła żadnym nieudanym żartem. Obie za to uśmiechnęły się w identyczny sposób. 

– Chyba musicie już wracać – odezwało się nagle pomarańczowe kwami. Cheet lewitowała na wysokości ich twarzy kawałek dalej i przysłuchiwała się całej rozmowie. Nie wyglądała na zadowoloną. Siostry nawet byłyby gotowe jej nie posłuchać tylko po to, żeby zrobić jej na przekór, ale mimo wszystko musiały przyznać kwami rację – już dawno miały być w domu. 

– To do zobaczenia, Czarny Kocie – pożegnała się Axelle.

– Rozumiem, że będziemy w kontakcie? – zapytał Kot, już odwracając się w przeciwną stronę. 

– Dobrze rozumiesz.

Stali jeszcze moment, aż zawisłe w ciszy echo tych słów wybrzmiało do końca, i rozeszli się.

* * *

  – Nie powinnyście tak łatwo zdradzać swojej tożsamości. 

Axelle i Vi błądziły po już ciemnych ulicach miasta, które rozświetlał blask ulicznych latarni oraz światło wiszącego wysoko na niebie księżyca. Dookoła niego przepływały gęste chmury, przysłaniając raz po raz jego niemal pełną tarczę. Spomiędzy ciemnych obłoków nie wyglądały żadne gwiazdy. 

Minęła już dziewiętnasta i zrobiło się chłodno, ale bliźniaczkom wcale nie spieszyło się do domu. Wręcz przeciwnie – nie miały ochoty słuchać kolejnych kazań od rodziców, jednak zaczęły się poważnie zastanawiać, czy nie wolą tego od oburzenia pomarańczowego kwami, które najwyraźniej nie zamierzało puścić im płazem, że tak po prostu powiedziały komukolwiek, kim są. Cutte mniej się tym przejmowała, grzała się we wnętrzu plecaka Axelle, zajadając resztki popcornu i przysłuchując się rozmowie przez szparę, jaką tworzył nie do końca zapięty suwak.

– Nikt nie powinien wiedzieć, kim są superbohaterowie – ciągnęła Cheet. Najwyraźniej nie zamierzała odpuścić. – Zdradzenie tożsamości zagraża nie tylko wam samym, ale i waszym bliskim! Rodzinie, przyjaciołom. To jak wystawianie się Władcy Ciem na srebrnej tacy! 

Vi przewróciła oczami i zatrzymała się, patrząc na kwami ze zniecierpliwieniem.

– Wyluzuj! To tylko Czarny Kot! – stwierdziła. – Pracujemy razem, a skoro on dostał miraculum, to chyba jest godzien zaufania na tyle, że można mu powierzyć taki sekret. Sam wie, ile taka informacja jest warta, więc to rozumie. A poza tym, my przecież też znamy jego tożsamość.

– No i co?

– Będziemy szantażować! – Axelle zatarła ręce. 

Cheet westchnęła cierpiętniczo.

– Przestańcie się wygłupiać, to jest poważna sprawa! – syknęła. – A jakby ktoś was zobaczył? Jakby ktoś usłyszał? Same mówiłyście, że Kameleon jest podejrzany, a wiecie przecież, że już poznał tożsamość Biedronki.

Axelle i Vi wymieniły podejrzliwe spojrzenia. 

– Czy to nie ty ostatnim razem sugerowałaś, że to mogą być „prywatne sprawy jego i Biedronki”? 

Kwami zmarszczyło czółko, ale szybko odzyskało rezon. 

– Nie uważacie, że teraz sytuacja trochę się zmieniła? – zapytało retorycznie.

– Taaa… – Axelle przeciągnęła samogłoskę. – Zawiązała się Kameleonowo-Biedronkowa Koalicja Przeciwko Lisom i Kotom. 

– Dobra, przyznaję, że mogłyście mieć rację co do niego, bo cała ta sytuacja naprawdę zaczyna być podejrzana, ale to jeszcze nie jest powód, żeby ujawniać swoją tożsamość!

– I dlatego latasz sobie po ulicy, jak gdyby nigdy nic? – zauważyła Vi z chytrym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy.

Cheet rozejrzała się z przestrachem dookoła. Okolica była dość ciemna, wzdłuż tego odcinka drogi ustawiono bowiem zaledwie dwie latarnie, po jednej na każdym końcu. Budynek, który akurat mijały, wyglądał na opuszczony, a w każdym razie – w żadnym z okien nie paliło się światło. Jego szare mury oświetlała nikła poświata księżyca i reflektory sporadycznie przejeżdżających tamtędy pojazdów. Było dość cicho, miejski szum wydawał się zadziwiająco odległy. Najgłośniej zachowywał się wiatr, buszujący w suchych liściach, które jeszcze uparcie trzymały się drzew. Podmuchy porywały długie włosy sióstr Rentir do tańca i wpychały się pod ciepły materiał kurtek, wprawiając szczupłe ciała w delikatne drżenie. Do zimy pozostało już tylko około trzech tygodni, dlatego niemal z dnia na dzień robiło się coraz zimniej.

Na szczęście jednak nikogo w okolicy nie dostrzegły, gdy tak rozglądały się dookoła. Mimo to pomarańczowe kwami, choć naburmuszone z powodu własnej nieuwagi, postanowiło ukryć się w plecaku swojej właścicielki. Wychyliło się jednak z kieszonki torby i najwyraźniej nie zamierzało dać za wygraną. 

– To nie jest zabawne! 

– Tak, ale jakbyś nie zauważyła, to już się stało, więc tego nie cofniemy. Po co wywlekać?

– Właśnie? – zawtórowała siostrze Axelle. 

Obie ruszyły ponownie przed siebie, zmierzając już powoli w stronę domu. Wiedziały, że rodzice, zwłaszcza matka, będą na nie źli, bo miały wrócić już dawno, ale mimo to nie zamierzały przeciągać struny. Teraz należało wrócić i przyjąć ich gniew. 

Na szczęście pani Rentir złość dość szybko przechodziła.

– To skoro już wyczerpaliśmy temat wyjawiania tożsamości, może opowiecie nam o tych naszych tajemnych mocach? – zagadnęła Vi po chwili ciszy.

– Jakich tajemnych mocach? – zainteresowała się Cutte, wychylając się wreszcie zza materiału plecaka.

Najprawdopodobniej zrobiła to tylko dlatego, że skończył jej się popcorn. 

– Czarny Lis? – rzuciła retorycznie Axelle. – Mówi wam to coś?

– Ee… – zająknęła się Cheet. Bliźniaczki chyba pierwszy raz widziały, że pomarańczowe kwami nie wie, co powiedzieć. – To skomplikowana sprawa…

– Nie mamy pojęcia, co to było! – pisnęła radośnie Cutte. 

Trzy pary oczu jednocześnie zwróciły się na nią. Choć Axelle miała problem, bo musiała spojrzeć na swój plecak. Wykręciła się więc jakoś nienaturalnie do tyłu. 

– Jak to nie macie? – zapytała. – Au… – dodała po chwili, masując kark i przybierając z powrotem poprzednią, znacznie wygodniejszą, pozycję. 

– No pierwszy raz się nam coś takiego zdarzyło… – Cutte zaczęła gadać jak najęta. Cheet chyba przeczuła, że to nie wróży dobrze, bo szybko wystrzeliła w jej stronę. – Może to dlatego, że jestem z innego zestawu…

Ostatnie słowa zostały nieco stłumione przez małe łapki Cheet, próbujące zakryć Cutte buzię. Najwyraźniej nie chciały, żeby coś się z niej wydostało.

– Co? – Vi zmarszczyła brwi.

– Właśnie, powtórz – poprosiła Axelle. 

– Ona powiedziała, że… że kiedyś wpadła do stawu! – odpowiedziało za Cutte pomarańczowe kwami. Białe stworzonko wybełkotało coś, co brzmiało jak sprzeciw, lecz bliźniaczki nie zrozumiały ani słowa, bo wciąż przeszkadzała im Cheet zatykająca usta swej towarzyszce. – Cicho! – syknęła do Cutte, starając się, by siostry tego nie dosłyszały. – Mistrz nam zabronił!

– Kto wam zabronił i czego? – zainteresowała się Vi.

– Zabronili wam wpadać do stawów?

– Raczej mówić o tym, bo to potwornie… żenujące – mruknęła Cheet wyraźnie zła na samą siebie. 

Bliźniaczki bez trudu domyśliły się, że ich kwami wiedzą więcej, niż chcą – lub mogą – im powiedzieć. Wymieniły spojrzenia, zastanawiając się, czy powinny ciągnąć je za język, czy lepiej już odpuścić. Cheet nie wyglądała, jakby zamierzała im cokolwiek powiedzieć, a dość już miały kłótni z nią. Obu im jednocześnie wpadł do głowy pomysł, żeby podpytać Cutte, bo najwyraźniej była ona bardziej skora do rozmowy, ale nie miały szans na uzyskanie od niej jakichkolwiek informacji na ten temat, kiedy Cheet znajdowała się w pobliżu. 

Ruszyły dalej przed siebie i choć żadna z nich nie wypowiedziała ani słowa, doszły do tych samych wniosków – na razie odpuścić, a przy najbliższej okazji spróbować wyciągnąć coś z kwami Białego Lisa. 

A jeśli to nie pomoże – poznać prawdę na własną rękę.

Rozdział XXV. Tak na całą noc?

Charakterystyczny dźwięk, jaki wydają naciskane klawisze klawiatury, wypełniał niewielki pokój. Od czasu do czasu uzupełniało go brzęczenie łyżeczki ocierającej się o gładką powierzchnię talerzyka i ciche mlaskanie. Nino w milczeniu pochłaniał kawałek wyśmienitego sernika, jakim poczęstowała go pani Césaire, przyglądając się, jak jego dziewczyna w zawrotnym tempie pisze artykuł na bloga. Alya była widocznie rozkojarzona i naprawdę podekscytowana ostatnimi wydarzeniami, bo chyba ani jednego zdania nie udało jej się napisać bez żadnej literówki. Nino jednak nie próbował ostudzić jej zapału – podobał mu się jej entuzjazm. Zajadał więc ciasto i z lekko uniesionymi brwiami czytał tekst, który pojawiał się na ekranie, uśmiechając się delikatnie na widok każdego błędu. Alyi najwyraźniej to nie przeszkadzało, o ile w ogóle to zauważała.

W domu było dość cicho, co nie stanowiło zbyt często spotykanego stanu w mieszkaniu państwa Césaire, którzy poza Alyą mieli jeszcze trzy córki. Najstarsza z nich, Nora, już wyprowadziła się z rodzinnego domu, lecz zostały jeszcze Ella i Etta – małe bliźniaczki, których ulubionym zajęciem było rozrabianie i robienie hałasu. Teraz jednak miały dodatkowe zajęcia sportowe, na jakich bywały w każdy piątkowy wieczór, toteż Alya i Nino mieli nieco spokoju. Siedzieli zatem w pokoju Alyi, gdzie mieli spędzić ostatnie godziny przed tym, jak udadzą się na tak zwaną „nockę w szkole”, którą wychowawczyni zgodziła się zorganizować dla ich klasy za namową samorządu. Nino jednak nie mógł liczyć na to, że jego dziewczyna poświęci mu pełnię swojej uwagi, bo była zbyt zaaferowana tym, co wydarzyło się parę dni temu w grupie superbohaterów.

– Tak właściwie to o co tyle szumu? – odezwał się Nino, gdy przełknął ostatni kęs sernika. Odłożył talerzyk na biurko, po czym oparł się wygodnie na krześle, obrócił swoją czapkę daszkiem do tyłu i splótł dłonie za głową.

Alya spojrzała na niego karcąco, najwyraźniej oburzona tym, że chłopak nie pojmuje powagi tej sytuacji i powróciła do pisania. 

– Co ty, wiadomości nie oglądasz? – zapytała retorycznie. Nino tylko wzruszył ramionami, choć ona nie mogła tego dostrzec, i zaczął rozglądać się po jej pokoju. 

Po swojej prawej stronie miał wnękę, różniącą się od reszty kolorem ścian – podczas gdy wszystkie inne były białe, tamte pomalowano na intensywny odcień pomarańczu i wykończono bardzo ciemną, niemal czarną farbą. Znajdowało się tam łóżko i regał niemal w całości zapełniony książkami. Obok posłania stał niebieski fotel, na którym Nino wprost uwielbiał przesiadywać, ale stamtąd nie mógłby dostrzec, co Alya pisze na komputerze, a i na jedzenie ciasta nie było to najwygodniejsze miejsce, więc tym razem zdecydował się na krzesło przy biurku. Na czarnym blacie stał monitor i wszystkie inne komputerowe dodatki, a także lampka, zaś za tymi rzeczami, pod samą ścianą walały się różnego rodzaju książki, zeszyty i przybory do pisania. Lahiffe uniósł nieco wzrok, by dostrzec kolejne półki z książkami i figurkami superbohaterów, a także plakat przedstawiający jednego – a właściwie jedną – z nich. Po jego lewej stronie znajdowały się zasłonięte pomarańczowymi firankami okna oraz wyjście na balkon. Wiedział, że tam, gdzie jego wzrok już nie sięgał – to jest za nim, tuż obok niebieskiego fotela –  znajdowały się drzwi pokoju. Podłogę zaś dekorowała kolejna rzecz świadcząca o zamiłowaniu mieszkanki tego pomieszczenia do wszelkiego rodzaju bohaterów, a mianowicie czerwony dywanik zdobiony czarnymi kropkami. Symbol Biedronki.

Nino westchnął głęboko i odchylił się jeszcze mocniej na krześle, by spróbować spojrzeć za siebie. Na ścianie obok drzwi wisiała mapa Paryża z pozaznaczanymi jakimiś punktami. Chłopak uśmiechnął się na myśl, że jego dziewczyna dla swojej pasji robiła tak wiele, lecz jej głos szybko sprowadził go na ziemię.

– Nie huśtaj się, bo się przewrócisz – ostrzegła. – I skończyłam. Korektę mogę zrobić już na nocce…

– Poważnie? – Lahiffe wrócił do poprzedniej pozycji i spojrzał na nią ze zdziwieniem. – Mamy się tam fajnie bawić, a ty chcesz w poprawianiu tekstów siedzieć? 

Alya spojrzała na niego z politowaniem.

– Ty chyba naprawdę wiadomości nie oglądasz.

– Jak będę chciał sobie wyprać mózg, to sam to zrobię. Niepotrzebna mi do tego telewizja.

Césaire zaśmiała się cicho i powoli podniosła ze swojego miejsca. Wyciągnęła do niego dłoń, a on bez wahania ujął ją i pozwolił się podnieść. Nie marnując okazji, objął Alyę jedną ręką w pasie i pocałował krótko w usta. To wywołało u niej kolejny uśmiech. 

– Chodź. – Pociągnęła go za sobą w stronę łóżka, po drodze zabierając telefon z szafki. – Pokażę ci…

Usiedli razem, opierając się na stercie szarych poduszek ułożonych pod ścianą. Nino objął dziewczynę ramieniem, a ona w tym czasie szukała w internecie jakichś wiadomości. Wreszcie znalazła to wydanie, które sama miała okazję oglądać, i podkręciwszy głośność, włączyła filmik. Oboje wsłuchali się najpierw w chwytliwą melodię początkową, a następnie w głosy dwójki prowadzących – zupełnie łysego Aleca Cataldi oraz Nadji Chamack wyróżniającej się z kolei swoimi krótko ściętymi włosami w kolorze ciemnego fioletu.   

– Zmiany w superbohaterskim świecie już nie powinny być dla nas zbyt wielkim zaskoczeniem – zaczęła kobieta zaraz po tym, jak przywitali się z widzami. – Jednak dość mocno zwraca uwagę to, że te zmiany idą w złym, a nawet w bardzo złym, kierunku. 

– Tak dla przypomnienia – wtrącił się Alec – po tym, jak we wrześniu pojawił się Kameleon, w przeciągu około dwóch tygodni do superbohaterskiej drużyny dołączyły kolejne dwie osoby – Lisica i Biała Lisica. Toczyły się różne spory związane z tym, czy Biedronka i Czarny Kot po prostu nie radzą sobie z Władcą Ciem, i wiele osób pokładało nadzieję w Kameleonie, licząc, że ten wniesie coś nowego. W Święto Zmarłych wydarzyło się jednak coś, co dotąd nie miało miejsca, a mianowicie bohaterowie po raz pierwszy nie podołali superzłoczyńcy, który zbiegł im, porywając przy tym szesnastoletnią, niczemu niewinną dziewczynę. Pożeracz wywołał niemałe zamieszanie wśród mieszkańców, jednak ku uldze wszystkich parę dni później zarówno dziewczyna, jak i chłopak, który padł wówczas ofiarą akumy, odnaleźli się. Wtedy już zaczęto poważnie wątpić w kompetencje bohaterów, a coraz więcej osób wpada w panikę i decyduje się na opuszczenie Paryża. Uważa się powszechnie, że to miasto nie jest już bezpieczne.

– Mimo to znaczna większość osób nie wątpi w to, że Biedronka i Czarny Kot zapewnią im bezpieczeństwo. Dwa dni temu jednak miały miejsce wydarzenia, które wiele rzeczy postawiły pod znakiem zapytania. A mowa tu rzecz jasna o ataku Siewcy Koszmarów.  

Za nimi, na ścianie studia służącej jednocześnie za ogromny ekran, wyświetlił się wizerunek zakapturzonej, rozmazanej postaci, którą na pierwszy rzut oka bardzo trudno było dostrzec, bowiem zlewała się z ciemnym otoczeniem. Alya i Nino ze skupieniem wpatrywali się w poważnych prezenterów. 

– Tutaj właśnie pojawia się dość mocno widoczna różnica zdań – wyjaśnił Alec. – Jedni uważają, że ze względu na fakt, iż udało im się pokonać Siewcę i nikt przy tym nie ucierpiał, sprawa z Pożeraczem była zwyczajną wpadką, która zdarza się każdemu, i w takim razie nie ma się czym martwić, bo superbohaterowie panują nad sytuacją. Druga część twierdzi, że to, iż tym razem wygrali, było zwyczajnym, o ironio, szczęśliwym trafem. 

– Tak – potwierdziła Nadja. – Zapewne dlatego, że spora część miasta została zniszczona podczas tej walki, a do pokonania superzłoczyńcy właściwie przyczyniły się jedynie Lisice, bo pozostali zasnęli pod wpływem mocy Siewcy Koszmarów. To nie to jednak wzbudziło największe zainteresowanie, a to, co wydarzyło się po walce. Naoczni świadkowie twierdzą, że drużyna superbohaterów dość poważnie się pokłóciła i zwróciła przeciwko sobie. Po wszystkim Biedronka odeszła z Kameleonem, a Lisice pozostały z Czarnym Kotem, co każe nam przypuszczać, że od teraz w takich właśnie składach będą pracować. A to z kolei bardzo niepokoi znaczną większość mieszkańców. 

Obraz na ekranie zmienił się, ukazując jakiegoś starszego pana w okularach, który z oburzeniem mówił do podstawionego mu mikrofonu. 

– Ci bohaterowie to powinni walczyć ze złem, a nie między sobą. Inaczej po co nam tacy bohaterowie?

Scena przeskoczyła, tym razem na pulchną kobietę.

– Ta Biedronka to od początku nie wiedziała, co robi – stwierdziła stanowczo. – Tylko rzucała tym swoim Szczęśliwym Fartem na prawo i lewo, a kiedy okazało się, że trzeba robić coś więcej, spanikowała. Otóż to, spanikowała i dlatego zgodziła się z Kameleonem, dlatego stanęła po jego stronie. Chyba tylko on jeden wie, co robi! 

Następna osoba należała już do nieco młodszego pokolenia. Blondwłosa dziewczyna nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat.

– Nie wiem, o co poszło, więc nie chcę ich oceniać – powiedziała rzeczowo – ale taki rozłam w drużynie nie wróży dobrze. Władca Ciem może to wykorzystać, a oni mogą nie nie podołać jemu, jeśli w tym samym czasie będą niszczyć samych siebie. 

Na końcu jedynie pojawiła się przebitka na około czterdziestoletniego mężczyznę, który stwierdził krótko: „A ja tam im nie ufam”, po czym kamera powróciła do studia, gdzie Alec i Nadja siedzieli na komplecie kolorowych mebli z zatroskanymi minami. 

– Od tamtej pory nie widziano drużyny w całości – poinformowała Chamack, zerkając do swoich notatek. – Ludzie się boją, już nie tylko Władcy Ciem, ale i tego, że między naszymi obecnymi superbohaterami wywiąże się wojna, której my, zwykli mieszkańcy, staniemy się ofiarami.

Alya zacisnęła zęby i miała wielką ochotę po prostu wyłączyć ten filmik, lecz nie zrobiła tego. Nino najwyraźniej wyczuł, jak cała się spięła, bo przycisnął ją mocniej do siebie. Wiedział, jak ważne jest dla niej to wszystko i jak wielką nadzieję pokładała w paryskich superbohaterach, a szczególnie w Biedronce. Takie mówienie o niej musiało ją boleć.

– Wiesz, że w telewizji lubią wyolbrzymiać – powiedział cicho, przytykając swoją głowę do jej głowy. – Nie przejmuj się tak, ocalą nas jak zawsze.

– Ale to, co się dzieje…

– …są zdania, że sprawą powinna zająć się policja, jako że właśnie pilnowanie porządku stanowi jej główne zadanie – dobiegało wciąż z głośników telefonu. – Oni jednak podają, że nie są w stanie zdziałać zbyt wiele, choć, rzecz jasna, nie poddają się.

Obraz przełączył się na wywiad z młodym, około trzydziestoletnim mężczyzną o krótkich brązowych włosach i ciemnoniebieskich oczach.

– Policja robi w tej sprawie, co może, jednak pamiętać trzeba, że to nie jest jej jedyne zadanie. Zajmujemy się również bardziej przyziemnymi rzeczami, na które superbohaterowie nie marnują swojego cennego czasu, jak kradzieże, napady czy pobicia. Ponadto zaginęły niedawno dwie kolejne osoby, jeśli ktoś je widział, prosimy o kontakt.

Ukazały się zdjęcia zaginionych, lecz scena przeniosła się szybko z powrotem do studia.

– Tylko tyle powiedział nam dopiero co powołany komendant paryskiej policji, Séverin…

W tym momencie Alya, pamiętając, że późniejsze wiadomości już nie odnoszą się bezpośrednio do sprawy kłótni posiadaczy miraculów, zatrzymała filmik i wygasiła ekran. Podciągnęła nogi pod klatkę piersiową, po czym oparła się o Nino z głębokim westchnieniem.

– To już przestaje być zwykłą, dobrą na plotki aferą – zauważyła cicho, pomimo tego, że sama na tym sporo korzystała, bo umieszczając wszystkie newsy z superbohaterskiego świata na swoim blogu, zapewniała sobie dość sporą widownię, a więc i mnóstwo wyświetleń. Na jej stronie jeszcze nigdy nie było tylu użytkowników, co bardzo ją cieszyło, ale jednak wolałaby zdobyć tak wielką popularność w nieco innych okolicznościach, a już na pewno nie kosztem superbohaterów. 

Urok pracy dziennikarza – pomyślała. – Te złe wieści też trzeba wynajdować i przekazywać.

– Ej, coś taka ponura? – zapytał Nino, widząc jej minę. – Uśmiechnij się, dziewczyno, idziemy się dziś bawić, grać w gry i takie tam. Zapomnieć o tym wszystkim. A poza tym, jako tak wielka fanka Biedronki chyba nie powinnaś w nią wątpić.

– Wątpić? – Alya uniosła brwi. – Że ja niby wątpię w Biedronkę? 

– Mmmhmmm… – Chłopak przeciągnął, żeby trochę się z nią podroczyć. – Masz minę, jakby już wszystko zawaliła.

– Wcale nie! – obruszyła się Alya, lecz widząc uśmiech na twarzy Nino, sama się rozchmurzyła. Załapała leżącą obok niej poduszkę i pacnęła go nią lekko. – Nikt nie wierzy w Biedronkę tak mocno jak ja!

– Tylko nie mów tego Chloé, bo możesz nie przeżyć – ostrzegł ją Nino i oboje zaśmiali się cicho. 

Ich rozbawienie i szum, jaki przy tym robili, najwyraźniej zwrócił uwagę pani Césaire, bo chwilę później rozległo się pukanie do drzwi.

– Proszę! – zawołała Alya, a w odpowiedzi w szparze pomiędzy drzwiami a framugą ukazała się głowa jej matki.

– Słyszę, że świetnie się bawicie, ale jeśli nie chcecie się spóźnić, powinniście chyba już iść… 

Nino sięgnął po telefon i zerknął na godzinę.

– Faktycznie, jak chcemy, żeby nas wpuścili, musimy być punktualnie. – Nachylił się do Alyi i oparł znów głowę o jej głowę. – Dokończymy kiedy indziej. Muszę rozwalić Adriena w Ultimate Mecha Strike! 

– Powtarzasz to za każdym razem, jak masz z nim grać – zauważyła Alya z rozbawieniem. 

– No bo kiedyś w końcu mi się uda!

Wszyscy w nieco lepszym nastroju opuścili pokój, Alya i Nino uprzednio zabierając potrzebne im rzeczy. W przedpokoju założyli buty oraz ciepłe kurtki, bo o tej porze na zewnątrz bywało już naprawdę chłodno. Następnie pożegnali się z panią Césaire i wyszli z mieszkania. Od razu usłyszeli jakieś hałasy niosące się po klatce schodowej z niższych pięter. Dźwięki brzmiały im dziwnie znajomo i gdzieś w połowie drogi na dół przekonali się, co im przypominają. To Ella i Etta wracały ze swoich zajęć, ścigając się i przekrzykując nawzajem. Niecałe piętro za nimi wlókł się zasapany pan Césaire, usiłując je dogonić. Już nawet podarował sobie uspokajanie ich, bo chyba nie starczyło mu tchu, żeby wydobyć z siebie jakieś słowo. Dlatego też, gdy mijali go Nino z Alyą, jedynie machnął do nich ręką na powitanie – albo pożegnanie, kto wie? –  i poszedł dalej.

Para tylko uśmiechnęła się do siebie na ten widok. Chwilę później oboje w dobrych humorach wyszli na zewnątrz, gdzie jesień dawała im znać o swojej obecności porywistym wiatrem. Nino objął Alyę ramieniem i przycisnął ją do siebie. 

Tak przytuleni skierowali się ku szkole. 

* * *

Nieugięty wzrok Chloé Bourgeois niejednego mógłby przewiercić na wylot. Wychowawczyni ich klasy nie była jednak byle kim i nie zamierzała poddać się ani jej spojrzeniu, ani groźbom pod tytułem: „Czy pani wie, kim jest mój ojciec?!”. Zamiast tego patrzyła na córkę burmistrza równie twardo i stanowczo. Przyglądająca się wszystkiemu Sabrina niemal trzęsła się pod naporem tej morderczej atmosfery, choć mogło to mieć coś wspólnego z zimnym wiatrem i ciężarem bagaży, jakie musiała nieść. 

Oczywiście wszystkie walizki należały do Chloé, nie do niej. 

– To są moje rzeczy i nie może mi pani zabronić ich zabrać! – obruszyła się Chloé, wskazując odzianym w białą rękawiczkę palcem na stos, pod którym chwiała się Sabrina. 

– Mieliście przynieść ze sobą co najwyżej poduszkę, strój sportowy i przybory do gier, w które chcielibyście pograć, nic więcej! – odparła kobieta dobitnie. – To znacznie wykracza poza „co najwyżej poduszkę, strój sportowy i przybory do gier”!

– Czy pani sobie żartuje?! Nie wie pani, ile rzeczy jest potrzebnych przy podobnych spotkaniach? Po pierwsze, będziemy tutaj całą noc, a taki całkowity brak snu niesamowicie szkodzi na cerę! Choć pani chyba to wie – dodała, mierząc wzrokiem twarz nauczycielki ze skrzywioną miną. – A ja nie zamierzam spać wśród tych wszystkich prostaków!

– Dlatego zabrałaś ze sobą namiot? 

– Oczywiście! Mam prawo do własnej przestrzeni osobistej! Poza tym moje ciało zasługuje na jak najlepsze traktowanie, dlatego dmuchany materac do spania oraz ta mała walizeczka z kosmetykami są mi absolutnie nie-zbę-dne! 

– Czyli w takim razie całej reszty możesz się pozbyć, tak? – spytała wychowaczyni z nadzieją w oczach oraz wymuszonym uśmiechem na twarzy. 

– Ależ skąd! – zaprotestowała Chloé, odrzucając włosy za ramię, a następnie krzyżując ręce na piersi. – Ta mniejsza zawiera wszystkie gry, w które zawsze wygrywam, a tego przecież pani wymagała, więc pozbycie się tego jest zwyczajnie nielogiczne. I pani niby uczy matematyki, no po prostu żałosne! W tej większej z kolei są rzeczy, których również bezwzględnie potrzebuję.

– Jakie na przykład? – zapytała kobieta, puszczając mimo uszu uwagę o swoim poziomie inteligencji. 

– Ubrania na zmianę. Nie wiedziałam, co akurat będzie mi pasować, więc wzięłam trochę więcej, a poza tym blender, suszarka do włosów oraz moja ukochana przenośna toaletka.

Nauczycielka zamrugała z niedowierzaniem.

– Zabrałaś ze sobą całą toaletkę?!

– Oczywiście! Chyba nie sądziła pani, że zamierzam robić wszystko przed tym brudnym lustrem w łazience, fuj. I tak nie powinna pani marudzić, wzięłam przecież składaną i to do tego tę mniejszą.

Oczy kobiety rozwarły się szeroko ze zdumienia.

– To masz ich więcej? 

– Ma się rozumieć. Jako córka burmistrza muszę być przecież gotowa na absolutnie wszystko! A teraz, pomijając fakt, że w ogóle nie powinno pani interesować to, co ze sobą zabrałam, bo to przecież moja sprawa i moje prywatne rzeczy… ma pani jeszcze jakieś pytania? – Chloé uśmiechnęła się sztucznie, ale swoją odpowiedzą najwyraźniej całkowicie ugasiła jakiekolwiek chęci nauczycielki. Kobieta spuściła głowę i bez słowa wskazała na drzwi plikiem kartek, które trzymała w dłoni.

– No nareszcie! – Córka burmistrza przewróciła oczami. – Zupełnie zmarzłam, kto to widział! 

Udała się w stronę wejścia, a za nią powlokła się Sabrina, już ledwo utrzymując się na nogach, ale mimo to gorliwie przyznając rację swojej przyjaciółce, kiedy ta wciąż narzekała na wszystko dookoła. 

– Walczyła pani dzielnie – stwierdził jakiś głos zza pleców nauczycielki. Ta odwróciła się, by dostrzec Alyę i Nino, którzy przed chwilą się tam zjawili i z zaciekawieniem obserwowali, co działo się na dziedzińcu między kobietą a Chloé.  

– Cóż – westchnęła – nawet pomimo tego, że zaczęła traktować ludzi lepiej, chyba niektóre rzeczy w niej nigdy się nie zmienią. 

– Albo po prostu potrzebuje na to nieco więcej czasu – odezwała się kolejna osoba. 

Trzy pary oczu zwróciły się w stronę nowego głosu.

– Adrien! – ucieszył się Nino. – Twój stary nie miał żadnych wątów? – wypalił, po czym nagle przypomniał sobie, że stoją tuż obok swojej wychowawczyni. – Em… to znaczy… 

Kobieta westchnęła znowu, najwyraźniej już zmęczona tą imprezą, choć ta ledwie się zaczęła. Zajrzała w kartki, które trzymała, po czym spoglądając na ich zawartość znad grubych szkieł okularów, zaczęła coś zaznaczać ołówkiem, mrucząc przy tym ich nazwiska. Domyślili się, że zaznacza im obecność. 

– Dobra, możecie wchodzić – oznajmiła. Po chwili jednak zawołała za nimi jeszcze: – I jak już wejdziecie, to oznacza to, że już nie wychodzicie! 

– Jasna sprawa! – odkrzyknął Nino i razem z Alyą oraz Adrienem przekroczyli próg szkoły, która od razu otuliła ich ciepłem swojego wnętrza. 

Alya wzdrygnęła się.

– Naprawdę robi się coraz zimniej. Jak tak dalej pójdzie, będziemy mieli najmroźniejszą zimę od dobrych kilkunastu lat.  

– Nie przesadzaj, założę się, że jak zawsze ociepli się przed świętami – odpowiedział Nino.

Udali się we trójkę do szatni, gdzie zostawili swoje okrycia. Wtedy, jako że byli już wystarczająco daleko od uszu wychowawczyni, Nino ponowił pytanie:

– Stary pozwolił ci tu przyjść? – zapytał. – Tak na całą noc?

– Chyba tak…

– Jak to chyba?

– W sumie to z nim nie rozmawiałem…

– Nie rozmawiałeś? – Alya uniosła wzrok znad swojej torby. – Przyszedłeś tu bez jego wiedzy?

– Nie, aż tak to nie. – Adrien uśmiechnął się uspokajająco. – Właściwie to taty prawie nie ma w domu. Tworzą w firmie jakąś nową kolekcję, a do pokazów coraz bliżej, więc niemal tam nocuje. Zapytałem Nathalie. Powiedziała, że przekaże i kazała Gorylowi mnie tu dzisiaj przywieźć. W sumie to z nią też nie za dużo rozmawiałem, ostatnio przychodzi tylko sprawdzić, czy robię to, co powinienem, a resztę czasu spędza z ojcem w firmie. – Wzruszył ramionami. – Mam wrażenie, że ostatnio pozwalają mi jakoś na więcej. W każdym razie nie mają nic przeciwko, jak wychodzę z domu…

Alya i Nino wymienili spojrzenia. Oboje pomyśleli, że to bardziej wygląda na oznakę obojętności ze strony pana Agreste’a, nie zaś na obdarzenie swojego niemal dorosłego syna zaufaniem i podarowanie mu nieco wolności, ale nie mieli serca mówić o tym Adrienowi, który najwyraźniej był szczęśliwy, że wreszcie może bez przeszkód widywać się z przyjaciółmi. Alya więc postanowiła skierować temat na coś innego, zanim Nino rzuciłby jakąś nieprzemyślaną uwagę.

– Ach, to wyjaśnia, czemu Marinette przesiaduje tam całymi dniami. 

– Hm? – Adrien zerknął na nią pytająco. 

– No w firmie twojego ojca – wyjaśniła. – A nawet jeśli nie tam, to cały czas projektuje albo chodzi z głową w chmurach, myśląc o projektowaniu. Pewnie stara się jak najlepiej pomóc, skoro trwają prace nad najnowszą kolekcją. – Zamilkła na moment, zastanawiając się nad własnymi słowami. – Nasza Marinette spełnia marzenia… 

– Ale chyba jednak trochę za bardzo… – mruknął Adrien.

– Co masz na myśli?

– Sama powiedziałaś, że każdą wolną chwilę nad tym spędza. Wydaje mi się, że poświęca trochę za dużo. Widzieliście, jak mizernie wygląda? Rozumiem, że to dla niej ważne, ale chyba potrzeba jej nieco wytchnienia. Zbyt surowa jest dla siebie…

…podobnie jak Biedronka – dopowiedział w myślach. Od kłótni z nią niemal wszystko mu o niej przypominało. 

Nino jednak nieco inaczej odczytał jego zadumanie.

– A co ty się tak o nią martwisz, co? – zapytał z chytrym uśmieszkiem. – Chyba potrafi się sama sobą zająć? – Postanowił go najwyraźniej nieco sprowokować.

– Pewnie, że potrafi – odparł Adrien, najwyraźniej nieświadom zamiarów przyjaciela. – To dzielna dziewczyna, na pewno da sobie radę, ale czasem każdemu przyda się ktoś, kto by pomógł, przypilnował. Tak po prostu… zaopiekował…

I jego myśli znów powędrowały do jego ukochanej bohaterki w czerwonym kostiumie. Nawet jeśli ona kogoś potrzebowała, to albo nie dawała tego po sobie poznać, albo po prostu to nie on był tym kimś. Marinette z kolei… Adrien uważał ją za znacznie delikatniejszą od Biedronki. Ciepłą, rodzinną, nieśmiałą i nieco niezdarną. Uroczą na swój własny sposób i zdecydowanie bardziej otwartą na ludzi. Czuł, jakby to Marinette była bardziej w jego zasięgu niż Biedronka, choć to z tą drugą spędził sam na sam więcej czasu.

Moment później skarcił sam siebie za to, że w ogóle mu do głowy przyszło, iż ktoś mógłby zająć w jego życiu miejsce Biedronki. Nawet pomimo tego, że Marinette naprawdę miała w sobie coś wyjątkowego. Była takim rodzajem osoby, na której widok instynktownie czuje się jakąś niewyjaśnioną potrzebę opieki i ogólne ciepło na sercu. 

Adrien westchnął głęboko, niemal słysząc w głowie kpiący głos Plagga, który w tej sprawie traktował go naprawdę bez litości. Tym razem nie mógł się odezwać, bo zbyt wiele osób kręciło się dookoła, ale Nino nieświadomie postanowił go wyręczyć.

– Ohoho, stary – rzucił, podchodząc i klepiąc kumpla po ramieniu. – Chyba widzę, co tu się dzieje…

Na szczęście Alya odciągnęła go w porę. 

– Chyba powinniśmy już iść na salę – zasugerowała. – Będą nas szukać zaraz…

– A nie czekamy na Marinette? – zdziwił się Adrien. – Powinna chyba już tu być…

– No właśnie, może jest już w sali – podsunęła Alya. – A my się tu obijamy. 

Zaczęła popychać ich lekko w stronę wyjścia z szatni.

Dotarli po chwili na miejsce zbiórki, gdzie nauczycielki przeliczały jeszcze uczniów, upewniając się, że nie zgubiły nikogo. Wśród tłumu przyjaciele nie dostrzegli jednak Marinette, nawet pomimo tego, że przepchali się na drugi koniec klasy. Ostatecznie stanęli obok małego królestwa, które Chloé stworzyła sobie w jednym z rogów pomieszczenia, kompletnie się nie przejmując, co wychowawczyni na to. 

Kobieta wyjaśniła im pokrótce, gdzie mogą przebywać podczas tej nocy i co jest dostępne do ich dyspozycji, po czym zaznaczyła raz jeszcze, że wszystkie wyjścia ze szkoły do samego rana będą zamknięte, żeby nikt nie próbował się jakoś stamtąd ulotnić. Choć, rzecz jasna, mogła się spodziewać, że licealiści, jak to licealiści, mają swoje sposoby. 

Potem zapanował zwyczajowy zgiełk, kiedy zaczęły tworzyć się pomniejsze grupki. Jedni od razu wyciągali gry, inni zamierzali zająć się czymś na sali gimnastycznej, a pozostali w większości przekrzykiwali się co do tego, jaki film powinni obejrzeć i czy powinni zrobić to teraz, czy może jednak zostawić na później. Nino, Alya i Adrien rozsiedli się przy stolikach na końcu klasy, zerkając na zegarki w telefonach i przyglądając się przy okazji poczynaniom Chloé, która dyrygowała Sabriną, kiedy ta niezdarnie ustawiała jej rzeczy wokół beżowożółtego namiotu. 

– Przyjechałaś na obóz? – zagadnął ją Nino ironicznie.

– Jak widać – odparła, po czym patrząc na resztę klasy, skrzywiła się i dodała: – Na obóz przetrwania. 

I razem z Sabriną schowała się we wnętrzu swojego małego polowego pałacu. Przyjaciele postanowili wziąć karty i zagrać parę rund, czekając na Marinette, lecz minuty mijały, a Dupain-Cheng wciąż się nie pojawiła.

– Ale mówiła, że przyjdzie? – upewnił się Adrien. 

– Tak, tak powiedziała – potwierdziła Alya. – Pomyślałam, że może się spóźnić, ale minęło już… – zajrzała na telefon – ponad pół godziny. Raczej nie zaspała, nie o tej porze… 

Adrien pogrążył się w myślach, a dziewczyna najwyraźniej wyczuła jego niepokój. 

– Myślisz, że coś się stało?

– Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Ale wydaje mi się, że gdyby jednak się rozmyśliła albo coś jej wypadło, to jednak by nas uprzedziła. 

– Hmm… – Alya złapała telefon w dłonie i zaczęła wybierać numer. – Zadzwonię do niej.

Znalazła wreszcie odpowiednią pozycję i przyłożyła komórkę do ucha. W głośniku rozległ się miarowy sygnał oznaczający oczekiwanie na nawiązanie połączenia. Césaire odczekała całe pół minuty, zanim rozłączyła się i spróbowała ponownie, jednak tym razem powtórzyła się dokładnie ta sama sytuacja. Spojrzała ze zdziwieniem na wyświetlacz.

– A może faktycznie zasnęła? – zastanowiła się na głos. – Jest piątek wieczór. Biorąc pod uwagę, ile ostatnio bierze na siebie, musiała być padnięta…

– Może… – mruknął Adrien w odpowiedzi. 

Powrócili do grania, Nino nawet usatysfakcjonowany takim wytłumaczeniem, lecz Alya i Adrien podobnie zamyśleni nad tą sprawą. Na pozór nie było powodów do obaw. Bawili się dalej, uczestnicząc w zabawach całej klasy i śmiejąc się razem z nimi. 

Oboje jednak mieli złe przeczucia.

Rozdział XXVI. Jak zwykle jestem spóźniona!

Telefon nagle zaczął wibrować, czym wystraszył Tikki tak, że ta podskoczyła w torebce, niemal przenikając przez jej materiał. Opamiętała się w porę i zamarła w bezruchu, mając nadzieję, że nikt niczego nie zauważył. Zerknęła na ekran. Na wyświetlaczu pojawiło się zdjęcie Alyi, lecz to nie ono zainteresowało kwami najbardziej. W prawym górnym rogu znajdowała się godzina – dwudziesta cztery – na widok której Tikki zmarszczyła czółko.

Siedziała w torebce w niemal zupełnych ciemnościach od dobrych kilku godzin, straciła więc poczucie czasu. Wiedziała tylko, że Marinette będzie pracowała nad projektem z całą przyboczną grupą samego Gabriela Agreste’a, dlatego nie ryzykowała wychylania się. Z tego, co jednak wiedziała, jej właścicielka miała skończyć pracę w firmie dobrą godzinę temu, a od dziewiętnastej trzydzieści być na nocnym klasowym spotkaniu. A tymczasem Tikki nie czuła wcale, żeby torebka, w której się chowała, jakkolwiek zmieniała położenie, co oznaczało, że musiały wciąż być u pana Agreste’a. Poza tym Alya zapewne nie dzwoniłaby, gdyby Marinette była teraz z nią.

Kwami tak zamyśliło się nad tą sprawą, że nawet nie zauważyło momentu, w którym komórka przestała wibrować, a wewnątrz jego małej kryjówki ponownie zapanowała ciemność. Na ziemię sprowadził je ponowny sygnał. Znowu Alya. Tikki zerknęła w górę, na zamknięcie nad swoją głową, lecz i tym razem nie zapowiadało się, żeby Marinette miała odebrać. Może nie słyszała? Tikki nadstawiła ucha, ale na zewnątrz panowała niemal całkowita cisza. Miała wrażenie, że reszta pracowników opuściła pomieszczenie już jakiś czas temu. Domyśliła się, że jej właścicielka mogła chcieć zostać po godzinach, lecz nie sądziła, żeby Marinette naumyślnie opuściła nockę w szkole, skoro przecież zdeklarowała się, że pójdzie.

Telefon znów zamilkł.

Tikki odczekała chwilę, zastanawiając się, czy zadzwoni ponownie, lecz nie zapowiadało się na to. Zaczęła więc nasłuchiwać, ale tak jak wcześniej sądziła, w pomieszczeniu panowała zupełna cisza. Słyszała jedynie jakieś trzaski, lecz dźwięk był zdecydowanie zbyt odległy, by jego źródło mogło znajdować się w tym pomieszczeniu. Podleciała więc do ściany torebeczki i ostrożnie zaczęła przepychać swoją dużą główkę przez materiał. Być może bardziej naturalne byłoby otwarcie zamka i wyjrzenie przez szparę, ale Tikki miała wrażenie, że w ten sposób narobi mniej hałasu, a co za tym idzie – nie zwróci na siebie uwagi potencjalnych świadków.

Jako że torebka wisiała na oparciu krzesła, Tikki na pierwszy rzut oka mogła dojrzeć tylko to, co znajdowało się pod stołem. Ku jej uldze okazało się, że wszystkie krzesła są puste, a po dywanie nie przemieszczają się żadne stopy. Jeszcze na wszelki wypadek zerknęła ku drzwiom, ale te na szczęście pozostawały zamknięte. Dopiero wtedy zerknęła w górę i zdecydowała się wylecieć z kryjówki. Widok, jaki zastała, bardziej ją zmartwił, niż zdziwił. Marinette bowiem spała, oparta policzkiem o swój szkicownik. Dookoła walały się kartki z rysunkami, a także różnego rodzaju przybory, głównie w postaci ołówków i gumek do gumowania. Ręce Dupain-Cheng zwisały bezwładnie niemal do samej ziemi, a wypływająca z jej na pół otwartych ust strużka śliny niszczyła ostatnio zrobiony szkic.

Tikki zamrugała, mierząc wzrokiem swoją właścicielkę. Marinette wyglądała na bardzo zmęczoną, dlatego dość naturalne wydawało się pozwolenie jej na sen, jednak z drugiej strony kwami musiało przyznać, że nie jest to odpowiednie do tego miejsce, a i Dupain-Cheng powinna powiadomić parę osób o tym, co się stało. Alya pewnie się martwiła, rodzice zapewne też, choć mogli pomyśleć, że Marinette prosto ze stażu poszła na zabawę w szkole. Tikki wzięła głęboki oddech i podleciała do policzka dziewczyny, by zacząć ją po nim głaskać.

– Marinette? – powiedziała cichutko. – Marinette, obudź się!

– Hmmm…? – wymruczała Dupain-Cheng, obracając głowę na drugą stronę.

– Marinette!

– Jeszcze chwilę… – poprosiła, ale chyba stała się już na tyle świadoma, że do jej umysłu dotarła informacja, w jak bardzo niewygodnej pozycji postanowiła zasnąć. Wyprostowała się na krześle, próbując w ten sposób dać jakąś ulgę zdrętwiałym mięśniom. Nie otwierała jednak oczu i w swego rodzaju półśnie jedynie przetarła usta rękawem swetra, który miała na sobie. – Już wstałam… – wybełkotała. – Jestem przytomna…

Pomimo tych słów, jej głowa zaczęła powoli opadać na prawą stronę, aż wreszcie bezwładnie wylądowała na ramieniu.

– Marinette, już późno – powiedziała Tikki łagodnie. – Powinnaś wrócić do domu i tam się przespać.

– Co?

Słowa „wrócić do domu” najwyraźniej zadziałały na nią pobudzająco, bo otworzyła oczy i zaczęła nieprzytomnie rozglądać się po pomieszczeniu. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tego, gdzie jest i co się właściwie stało. Po zakończeniu pracy przez resztę zespołu chciała jeszcze dokończyć projekt, nad którym pracowała, bo zostało jej go naprawdę niewiele, ale pod wpływem zmęczenia musiała zasnąć, oparta o blat stołu. Szybkim ruchem sięgnęła po telefon, żeby sprawdzić godzinę, lecz w pierwszej chwili rzuciły jej się w oczy dwa nieodebrane połączenia od Alyi oraz wiadomość od matki, która prosiła, żeby Marinette dała jej znać, czy dotarła bezpiecznie do szkoły. Dziewczyna zmarszczyła brwi, czytając tekst, i nagle jej oczy zrobiły się okrągłe jak spodki od filiżanek, gdy przypomniała sobie, że przecież miała dziś o wpół do ósmej stawić się na nocce w szkole.

– Aarghh! – Wydała z siebie jakiś nieartykułowany odgłos i zaczęła w pośpiechu pakować swoje rzeczy do plecaka. Oczywiście, chciała zrobić to zbyt szybko, przez co nie trafiła ze wszystkim do torby i część książek oraz szkicownik spadły z hukiem na podłogę, a zaraz potem dołączył do nich różowy piórniczek, który na jej nieszczęście nie był zamknięty. Przybory do pisania wysypały się na dywan i poturlały w cztery strony świata.

Marinette westchnęła męczeńsko.

– Ależ ze mnie niezdara! – jęknęła i opadła na kolana, żeby pozbierać swoje rzeczy.

Kwami przyglądało się swojej właścicielce z wyraźnym zmartwieniem.

– Nie spiesz się tak – poradziło.

– Nie spieszyć się?! – odparła może trochę zbyt głośno. – Mam już prawie czterdzieści pięć minut spóźnienia, miałam zamknąć pokój i odnieść klucz najpóźniej jakieś piętnaście minut temu, a do tego Alya się do mnie dobija, bo przecież jej obiecałam, że w końcu się z nią spotkam, bo ostatnimi czasy byłam tak zajęta, że widywałyśmy się praktycznie tylko w szkole i…

– Marinette! – Tikki musiała ponieść swój cienki głosik, żeby jakoś zatamować ten słowotok. – Rozumiem, że chcesz zająć się wszystkim i jak najlepiej wywiązać się ze swoich obowiązków, ale powinnaś też trochę pomyśleć o sobie! Spójrz, jaka jesteś zmęczona i rozkojarzona, tylko się martwisz Władcą Ciem i przez natłok zajęć zaczynasz zaniedbywać rodzinę, przyjaciół, a przede wszystkim siebie samą! Myślę, że powinnaś odpuścić sobie dziś tę nockę, na pewno zrozumieją, a wynagrodzisz im to, kiedy już będziesz się dobrze czuła.

– Ale przecież ja się dobrze czuję – stwierdziła Marinette, upychając szkicownik w torbie. Potem zaczęła przemieszczać się po dywanie na czworakach, żeby pozbierać rozrzuconą po podłodze zawartość swojego piórnika. Kwami wodziło za nią wzrokiem ze sceptyczną minką. – No dobrze – przyznała. – Może jestem zmęczona i wszystko mi się już miesza, ale nie mam teraz wyboru, rozumiesz? Ochrona Paryża to mój obowiązek, nie mogę odpuścić ani na chwilę, zwłaszcza teraz, kiedy Władca Ciem stał się dla nas tak groźny…

– Nie miałabyś tego problemu, gdybyś zaufała przyjaciołom – zauważyła Tikki słusznie. Nie chciała być złośliwa, tylko powiedzieć swojej właścicielce w delikatny sposób, żeby przemyślała to, czy Czarny Kot i Lisice rzeczywiście zasłużyli na takie traktowanie. Kwami bowiem nie zgadzało się z decyzją Biedronki i chciało o tym z nią porozmawiać, lecz ona starannie unikała tego tematu.

I tym razem Marinette potraktowała jej uwagę jak pretensję i przybrała od razu pozycję obronną.

– Nie można ufać komuś tak niepoważnemu – broniła się. – Nie widzisz, ile razy znaleźliśmy się przez nich w niebezpieczeństwie? A poza tym mam przecież Kameleona.

– Więc czemu nie poprosisz go, żeby przypilnował porządku, kiedy ty robiłabyś sobie dzień wolnego?

– Bo to niesprawiedliwe! – obruszyła się Dupain-Cheng. – On miałby pracować, a ja odpoczywać? No i przecież to moje miraculum ma moc oczyszczania akum, Kameleon nie poradziłby sobie beze mnie.

– Nie mówię przecież o walkach – wyjaśniła Tikki. Podleciała do długopisu, który potoczył się aż pod samo okno, i przyniosła go swojej właścicielce. – Mówię o zwykłym dniu, w którym każdą wolną chwilę poświęcasz na patrole. On mógłby się tym zająć, a w razie jakiegokolwiek ataku powiadomić cię.  

– Żeby mógł do mnie zadzwonić, musiałabym być przemieniona w Biedronkę. Bez maski nie będzie miał ze mną żadnego kontaktu…

Tikki zmarszczyła czółko, bo coś jej się tam nie zgadzało. Miała dziwne wrażenie, że Kameleon i Biedronka przecież zawiązali sojusz i zdradzili sobie swoje tożsamości w celu lepszej współpracy.

A może to był tylko jeden z tych niedorzecznych snów, które zarówno ona, jaki i Marinette miewały bardzo często ostatnimi czasy?

Jej rozmyślania przerwał jakiś trzask, do którego moment później dołączył przeciągły jęk bólu. To Marinette, pozbierawszy pisaki spod stołu, chciała się podnieść zbyt szybko i przypadkiem uderzyła głową o blat. Tikki skrzywiła się na ten widok i już chciała do niej podlecieć, gdy nagle z korytarza dobiegł jakiś hałas. Nauczona doświadczeniem, czmychnęła prędko z powrotem do torebki.

Ułamek sekundy później do pomieszczenia ktoś wszedł.

– Halo? – rzucił męski głos. – Jest tu kto? Słyszałem jakiś głos…

Wciąż siedząca pod stołem Marinette wzięła głęboki oddech i przybrała na twarz przepraszający uśmiech. Dopiero wtedy wyłoniła się powoli spod blatu i ujrzała stojącego w progu młodego chłopaka ubranego w szary kombinezon sprzątacza.

– Marinette? – zdziwił się Remi, przekrzywiając głowę w bok. – Wszystko w porządku?

– T…tak, no jasne! – zająknęła się, po czym wstała na nogi i zaczęła pakować to, co udało jej się pozbierać, do piórnika. – Niezdara ze mnie po prostu…

– Pomóc ci w czymś? – zapytał, patrząc na w połowie posprzątany już bałagan.

– Nie, nie trzeba, już wychodzę! – odpowiedziała Dupain-Cheng szybko.

Remi zmrużył oczy, przyglądając się jej bladej twarzy i cieniom pod oczami, których nie ukrył nawet mocniejszy niż zwykle makijaż. Marinette po jego minie zorientowała się, do jakich wniosków mógł dojść, więc postanowiła wyprzedzić jego pytania. Uśmiechnęła się szeroko i z całym entuzjazmem, na jaki było ją w tamtej chwili stać, wypaliła:

– Mam tyle energii! Muszę ją jakoś spożytkować, ale to chyba nie jest dobre miejsce do tego… – Rozejrzała się po pokoju z udawanym zamyśleniem. – Powinnam zamknąć już dawno, pewnie chcesz tu posprzątać? – domyśliła się, dostrzegłszy wystający zza framugi wózek, w którym Remi woził wszystkie swoje szczotki, ścierki i środki czyszczące.

– Tak, ale… – Zastanowił się chwilę. – Zaraz kończę w sumie, a skoro masz tyle energii i jest piątek wieczór… – Spojrzał jej w oczy, w jakiś nieodgadniony sposób. – Może chciałabyś ze mną gdzieś pójść?

Zapatrzyła się w jego szare tęczówki.

– Co? – mruknęła bezwiednie. – Ach… – Zamrugała, wracając na ziemię. – Bardzo bym chciała, ale przyjaciółka na mnie czeka, już dawno miałam się z nią spotkać. Jak zwykle jestem spóźniona!

– Ktoś na ciebie czeka? – powtórzył, patrząc na nią uważnie.

Potwierdziła, zamykając wreszcie plecak i zbierając swoje rzeczy, które porozwieszała na oparciu krzesła.

– To idź, bo będą się martwić, że tak długo cię nie ma – poradził i uśmiechnął się kącikiem ust. Potem odwrócił się i przepchał swój wózek nieco dalej, żeby zrobić Marinette miejsce do przejścia.

– Przepraszam – powiedziała, kiedy go mijała. – Naprawdę chętnie bym z tobą gdzieś poszła… – wypaliła, zanim w ogóle zdążyła się zastanowić, co mówi.

Przecież unikała takich spotkań, miała zbyt wiele pracy. Nawet Adrienowi odmawiała, choć wiedziała, że i on się o nią martwi i próbuje zrobić dokładnie to samo co Tikki – odciągnąć ją choć na moment od obowiązków, dać jej chwilę wytchnienia. Nie wspominając już o staraniach Alyi i rodziców. Dlaczego nagle postanowiła się zgodzić akurat na propozycję Remiego? Sama sobie tyle razy tłumaczyła, że przecież jest zajęta…

– Serio? – ożywił się nieco. – To może innym razem? – zaproponował od razu. – Proponuję wieczór, jest wtedy znacznie… ciekawiej.

– Jasne, nie ma problemu! – zawołała, już oddalając się korytarzem. – Może w przyszłym tygodniu! Do zobaczenia!

Remi w odpowiedzi tylko machnął jej ręką bez słowa. Westchnął ciężko, patrząc na wózek, i bez większego entuzjazmu wziął się do sprzątania, podczas gdy Marinette, nagle odzyskawszy trochę energii, właśnie w naprawdę zawrotnym tempie brnęła przez korytarze firmy, kierując się ku wyjściu.

Nie byłaby sobą, gdyby w takiej sytuacji na nikogo nie wpadła.

Na szczęście tym razem zarówno plecak, jak i torebkę dokładnie zamknęła, więc już nic się z nich nie wysypało. Za to ona sama wylądowała dość boleśnie na podłodze, bo osoba, z którą się zderzyła, była dość sporych rozmiarów, a i jej szybkość zrobiła swoje. Po raz drugi tego dnia jęknęła głośno.

– Auuu…  

– Och, przepraszam – odezwał się głęboki i przyjazny głos. – Nic ci nie jest?

Marinette spojrzała w górę, na mężczyznę, który wyciągał do niej pomocną dłoń. Zmarszczyła czoło. Znała przecież te krzaczaste brwi i krótkie włosy w kolorze równie brązowym jak jego patrzące na nią ciepło oczy. To on zamienił z nią parę słów, kiedy zjawiła się tam w pierwszym dniu swojego stażu.

I to on był Siewcą Koszmarów.

Wzdrygnęła się na wspomnienie tego superzłoczyńcy i udając, że wszystko jest zupełnie w porządku, przyjęła jego pomoc. Mężczyzna podniósł ją z podłogi, jakby ważyła tyle co nic.

– Marinette, dobrze pamiętam? – upewnił się, posyłając jej miły uśmiech. – Jak ci idzie staż? – zagadnął. Nie dał jej jednak czasu na odpowiedź, bo i jego uwagę zwrócił jej nie całkiem zdrowy wygląd. – Wszystko w porządku?

– Pewnie, u mnie wszystko super! – odpowiedziała natychmiast. – A u pana? – rzuciła, choć mniej więcej w tym samym momencie przyszło jej do głowy, że może ona nie powinna pytać o takie rzeczy, a już szczególnie kogoś, kogo spotkała może dwukrotnie i kto był od niej zdecydowanie starszy.

Zaczęła gorączkowo rozważać, czy nie stanowiło to przypadkiem oznaki braku szacunku, ale mężczyzna najwyraźniej nie miał z tym problemu, aczkolwiek zinterpretował jej pytanie nieco inaczej.

– Jestem wdzięczny szefowej, że pozwoliła mi tu zostać – odparł, a w jego tonie pobrzmiał smutek. – Naprawdę lubię tę robotę, ale przez przepracowanie o mało jej nie straciłem, a i… działy się gorsze rzeczy… Pewnie o tym słyszałaś.

Marinette tylko pokiwała głową w odpowiedzi; nie ośmieliła się odezwać.

– Wyglądasz na dość zmęczoną – powiedział po chwili ciszy. – Wiem, jak to jest, więc… Dam ci dobrą radę: praca tutaj naprawdę ci nie ucieknie, jak trochę odpuścisz. No i powszechnie wiadomo, że świeży umysł, to świeże pomysły. – Uśmiechnął się pokrzepiająco. – Do zobaczenia, Marinette. Miłego wieczoru.

Mężczyzna minął ją, już powoli zmierzając w przeciwną stronę niż ona. Najwyraźniej też się dokądś spieszył.

– Do widzenia – odparła Marinette i odprowadziła go nieco skonsternowanym spojrzeniem. Stała w miejscu, wpatrując się w załom korytarza jeszcze długą chwilę po jego zniknięciu.

– Marinette! – Tikki sprowadziła ją na ziemię.

– Ach, co?! Tak, już…

Marinette zaczęła się niezdarnie ubierać. Musiała zrobić to dwukrotnie, bo zorientowała się, że powinna najpierw zdjąć plecak, a dopiero potem założyć kurtkę, kiedy nagle okazało się, że nie może zapiąć zamka. Gdy już udało jej się założyć kurtkę, szalik i czapkę, sprawdziła jeszcze, czy ma wszystkie swoje rzeczy i dopiero wtedy wyszła na zewnątrz.

Niemal od razu uderzył w nią podmuch zimnego wiatru, tak że zapragnęła natychmiast wrócić do środka. Wiedziała jednak, że już i tak jest potwornie spóźniona, więc brnęła dalej w zawieję, przy okazji wyjmując telefon z czeluści torebeczki. Pierwszym numerem, jaki wybrała, był ten należący do matki. Uczciwie się przyznała, że zasnęła w firmie, lecz Sabine chyba nie miała jej tego za złe. Poczuła się za to uspokojona wieściami od córki – przynajmniej miała pewność, że nic jej nie jest, a ostatnimi czasy wielu rodziców miało w podobnych kwestiach wątpliwości. Po tym, co działo się w Paryżu podczas ataku Siewcy Koszmarów, wielu mieszkańcom zapaliła się w głowie czerwona lampka, przez którą stali się znacznie ostrożniejsi niż dotychczas. Przez konflikty w drużynie superbohaterów ludzie przestali wierzyć w to, że Biedronka zawsze ich ocali.

Kiedy już uspokoiła matkę, Marinette zaczęła wybierać numer do Alyi, ale jako że palce zupełnie jej zmarzły pod wpływem wiatru, odpuściła i schowała komórkę, a zamiast tego wyjęła rękawiczki i ukryła w nich dłonie. Za niedługo miała się przecież z nią zobaczyć, więc opowie jej o wszystkim już w ciepłym wnętrzu szkoły. Szła więc dalej, a wszystkie jej myśli zaczęły krążyć wokół brakującego jej ciepła, dzięki czemu choć na chwilę przestała zastanawiać się nad sprawami związanymi z Władcą Ciem czy ze stażem w firmie. Energia, którą z siebie wykrzesała na rozmowę z Remim i jednym z pracowników, wyparowała jednak dość szybko i Dupain-Cheng, zmuszona zmagać się z pogodą, poczuła przemożne zmęczenie, zanim jeszcze dotarła do celu. Mimo to się nie poddała.

Gdy wreszcie stanęła przed drzwiami wejściowymi, miała ponad godzinę spóźnienia.

* * *

Szum wody płynącej z kranu wypełnił pustą łazienkę. Adrien umył ręce i sięgał właśnie po papierowy ręcznik, gdy nagle tuż przed jego twarzą pojawił się Plagg.

– Czy to jest odpowiedni moment, żeby zapytać o coś do jedzenia? – zapytał, co dla Adriena nie było zbyt wielkim zaskoczeniem.

Kwami ostatnimi czasy rozmawiało z nim tylko o jedzeniu, bo najwyraźniej uważało, że inne tematy, na jakie Adrien mógłby z nim pogawędzić, obejmowały jedynie jego problemy sercowe albo superbohaterskie. Ewentualnie jedno i drugie, a Plagg nie dość, że nie rozumiał (albo udawał, że nie rozumie) miłości, to i swoimi obowiązkami kwami Czarnego Kota zdawał się nieszczególnie przejmować. Jego właściciel wiedział, że nie jest w gruncie rzeczy tak obojętny na wszystko, jak to pokazuje, ale mimo to życie z nim było trudne. A jedynie z Plaggiem mógł porozmawiać o swoich problemach, bo tylko on jeden znał całą prawdę o jego życiu.

Może właśnie dlatego Adrien tak bardzo pragnął móc wyjawić Biedronce swoją tożsamość?

– Hej, Adrien! – Kwami zamachało mu przed twarzą swoimi małymi łapkami. – Zwiesiłeś się czy co? Ja tu umieram z głodu!

Adrien uniósł brwi z powątpiewaniem.

– Nie przesadzaj, jadłeś, zanim wyszliśmy z domu.

– Od tego czasu minęły całe wieki! – obruszył się. – Wy też za niedługo będziecie jeść, ja też chcę!

– Daj spokój, jest dopiero przed dziewiątą. Pizzę mamy przewidzianą dopiero na okolice północy.

– Ale i tak cały czas coś tam szamiecie pod nosem, a ja biedny muszę siedzieć w tej kieszeni sam i bez niczego, co mógłbym szamać.

Adrien uśmiechnął się i pokręcił głową z rozbawieniem.

– To może wolisz zostać w torbie? – zaproponował. – Leży w mojej szafce i są tam chyba jeszcze ze dwa krążki…

– Przekonałeś mnie! – oświadczył Plagg entuzjastycznie, ledwie jego właściciel skończył mówić. Niemal od razu poleciał w stronę ściany. Jako kwami bowiem nie musiał się kłopotać z czymś takim jak drzwi. Mógł przeniknąć przez każdy rodzaj materii. Kiedy pewnego razu Adrien z zaciekawieniem go o to zapytał, ten tylko wskazał na swoje czarne jak węgiel ciałko i odparł mu zagadkowo: „To jest tylko dla twojej wygody, żebyś nie musiał odprawiać czarów w środku lasu”. Jakkolwiek Adrien myślał o tej wypowiedzi, nijak nie miała ona dla niego sensu, więc coś kazało mu przypuszczać, że Plagg zwyczajnie się z niego nabija. Młody Agreste nawet nie zdziwiłby się zbytnio, gdyby okazało się, że jego kwami w ogóle nie ma pojęcia, jak działają jego własne moce.

– Tylko uważaj, żeby cię nikt nie zauważył! – syknął jeszcze za nim.

– Tak, tak, wiem przecież… – odparł Plagg lekceważąco i już miał wniknąć w ścianę, lecz wyhamował w ostatniej chwili. – A ty pamiętaj, że nic już Biedronce nie jesteś winien – powiedział.

– Hę? Co masz na myśli?

– Wpadła ci w oko ta Marinette, co nie? – Kwami wyszczerzyło swoje szpiczaste, śnieżnobiałe ząbki i uciekło, zanim Adrien zdążył powiedzieć cokolwiek na swoją obronę.

Wracał więc z powrotem do klasy, zastanawiając się nad ostatnimi słowami swojego kwami. Musiał przyznać, że już wcześniej o tym myślał. O tym, że być może naprawdę nie ma szans u Biedronki i tylko bezsensownie tonie w tym jednostronnym uczuciu, które sprowadzi go na dno, jeśli nie opamięta się w porę. Chciał jednak mieć nadzieję i wierzyć w to, co usłyszał od samej Marinette –  że nie powinien odpuszczać, dopóki otwarcie nie przedstawi swoich uczuć. Dopiero wtedy, gdy twarzą w twarz usłyszy, że nie ma szans, dopiero gdy Biedronka jasno da mu do zrozumienia, że nie ma na co liczyć… dopiero wtedy da sobie spokój. Wiedział jednak, że w obecnej sytuacji musi odłożyć swoje uczucia na dalszy plan. Biedronka z jakiegoś powodu nie była sobą i złościła się na niego, więc na pewno by go odrzuciła. Nie, najpierw musiał zrobić wszystko, żeby ją odzyskać – tę, którą znał, która była dobra i odpowiedzialna, która mu ufała i nie traktowała go jak piątego koła u wozu.

Zdeterminowany wszedł do sali, ale wówczas wszystkie myśli wyparowały mu z głowy. Razem z Nino i Alyą przy stoliku siedział nie kto inny jak Marinette. Na jej widok Adriena zalała jakaś niewyjaśniona fala troski.

Podszedł do nich i niemal od razu poprawił mu się humor. Był teraz w gronie przyjaciół. Razem z nimi śmiał się i wygłupiał. Nie ograniczało go czujne oko Nathalie ani Goryla, a gdzieś w środku czuł wdzięczność, że ojciec wreszcie mu ufa i pozwala chodzić na takie zabawy. Żałował tylko, że jest tak zapracowany, iż nie może spędzać z nim czasu, ale stwierdził, że to po prostu wymaga trochę więcej cierpliwości. Pan Agreste na pewno weźmie nieco wolnego już po tym, jak jego kolekcja pojawi się na światowych wybiegach, a wtedy być może uda mu się nawiązać z nim jakieś bliższe relacje.

Pierwszy raz odkąd wszedł w posiadanie miraculum, odniósł wrażenie, że jego zwykłe życie jest lepsze niż to w masce. Teraz, gdy tylko przemieniał się w Czarnego Kota, czekały na niego tylko wyrzuty, nieprzyjemne spojrzenia i walka, która już przestała być zwykłą zabawą. Zaczęło się robić naprawdę poważnie i choć superbohaterowie zawsze w jakiś sposób ryzykowali, teraz Adrien czuł to bardziej niż kiedykolwiek. Jemu również udzielała się napięta atmosfera, jaka ostatnimi czasy unosiła się nad całym miastem, dlatego też bardzo doceniał możliwość zapomnienia na moment o wszystkim i zabawienia się z przyjaciółmi.

Marinette opowiedziała, dlaczego się spóźniła, ale na szczęście nikt nie miał jej za złe. Przeszli więc do tego, co lubili najbardziej – do gier. Zaczęli od planszówek, w których zatonęli, aż do północy, kiedy to w drzwi zapukał dostawca pizzy i postawił przed nimi pachnące, wypełnione dodatkami ciasto. Wszyscy byli zadowoleni, jedynie Chloé narzekała dla zasady, bo zamówiła coś innego niż pizzę – uważała, że potrzebuje czegoś znacznie mniej tuczącego, zwłaszcza o tak późnej porze i na próżno próbowano jej tłumaczyć, że będzie na nogach przez całą noc, więc potrzebuje nieco energii – zaś jej zamówienie okazało się nie tak dobre, jak myślała. Adrien miał wrażenie, że biednemu dostawcy na jakiś czas odechce się rozwożenia jedzenia nastolatkom do szkół. Za to Chloé ostatecznie dała się skusić na pizzę, której mieli całkiem sporo i razem z Sabriną dosiadła się do ich stolika.

Kiedyś Adrien o takim widoku mógłby tylko pomarzyć. Chloé Bourgeois, z którą przyjaźnił się od zawsze, a która przez lata stawała się powoli coraz bardziej zadufaną w sobie i egoistyczną córką burmistrza, zmieniła się na lepsze, choć niektóre rzeczy najwyraźniej na zawsze miały pozostać niezmienne. Siedziała razem z pierwszą osobą, z którą Adrien zakolegował się w szkole – Nino, jego najlepszym kumplem – a także z Alyą, w której Nino był szalenie zakochany. Agreste’a cieszyło bardzo ich szczęście, dlatego uśmiechając się, obserwował dalej. Nieodłączna przyjaciółka Alyi, Marinette, urocza i niezdarna, która pomogła Adrienowi bardzo wiele razy, gdy tego potrzebował. Podobną relację jak one, Chloé miała z Sabriną, co również go cieszyło. Córka burmistrza przynajmniej nie była sama w tym wielkim świecie. I jakoś pomiędzy tym wszystkim, zajadając smakowitą pizzę, siedział on. Adrien Agreste, chłopak, który większość życia spędził zamknięty w domu i którego ojciec dla bezpieczeństwa separował od reszty świata. Był tam.

I po raz pierwszy w życiu poczuł, że znalazł swoje miejsce. Pasował do niego i wierzył, że powierzono mu Miraculum Czarnego Kota, by mógł bronić nie tylko innych, ale również tego, co dla niego samego miało największą wartość. Patrząc na nich, widział, że do pełni szczęścia brakuje mu tylko uśmiechu Biedronki, dlatego utwierdził się jeszcze mocniej w decyzji, którą podjął. Wierzył, że jego starania nie pójdą na marne. Już teraz miał przecież coś, o co nieco biernie walczył z ojcem, praktycznie odkąd zaginęła jego matka. A skoro wygrał tę bitwę, mógł przecież wygrać każdą następną.

Nie wiedział tylko, że nie wszystko było tak, jak mu się wydawało.

Rozdział XXVII. Pani Niczego

Marinette zasnęła, ledwie skończywszy jeść pizzę, i przespała resztę nocki. Chloé była tak miła, że użyczyła jej swojego dmuchanego materaca, bo sama spać nie zamierzała, a nawet dość mocno zainteresowała się zabawami makijażowymi innych dziewczyn z klasy. Marinette zatem spała sobie spokojnie, snem tak mocnym, że hałas, jaki robili uczniowie, nie był w stanie jej wybudzić. W tym czasie Alya redagowała swój tekst na bloga, by potem wzbogacić go odpowiednimi linkami i umieścić na stronie, zaś Nino dokładał wszelkich starań, żeby pokonać Adriena w Ultimate Mecha Strike IV.

Później, gdy zbiliżała się już godzina zakończenia, Alya niechętnie, ale delikatnie obudziła swoją przyjaciółkę i na wszelki wypadek odprowadziła ją do domu, gdzie Marinette od razu udała się do swojego pokoju, ostatkiem sił wspięła się na łóżko i padła na nie, po czym niemal od razu ponownie zasnęła. Césaire wyjaśniła pani Cheng, że jej córka była bardzo zmęczona, na co Sabine uśmiechnęła się, choć w jej oczach błyszczało zatroskanie.  

– Ostatnio tyle na siebie bierze – westchnęła tylko.

Alya uśmiechnęła się do niej pokrzepiająco, po czym pożegnała się i wróciła do siebie. Dzięki temu nikt nie przerywał Marinette snu aż do późnego popołudnia, kiedy to sama obudziła się i usiadła zaspana na łóżku. Przetarła klejące się oczy i pogrzebała jedną ręką w pościeli w poszukiwaniu telefonu. Gdy go wreszcie sięgnęła i spojrzała na ekran, wyskoczyła z posłania jak oparzona. Zaczęła miotać się po pomieszczeniu, jakby czegoś szukała, i raczej trudno byłoby stwierdzić, co konkretnie robi, gdyby nie to, że cały czas mruczała do siebie pod nosem:

– Torba, gdzie jest torba? A ciuchy? Muszę się przebrać… Chociaż teraz to już… Rany, tak późno!

– Hej, Marinette! – Tikki podleciała do niej i zatrzymała się na wysokości jej twarzy. – Spokojnie, jest…

– Spokojnie?! – Dupain-Cheng nie pozwoliła jej dokończyć. – Przespałam cały dzień, nie byłam w szkole i jeszcze rzeczy na konkurs!

Tikki spojrzała na nią z miną wyrażającą jednocześnie zdziwienie i chęć uspokojenia swojej właścicielki.

– Spokojnie – powtórzyła, tym razem nieco bardziej dobitnie, lecz wciąż delikatnie. – Dziś jest sobota, nie przespałaś lekcji.

Marinette zamrugała ze zdumieniem, ale nic nie powiedziała.

– Odsypiałaś po szkolnej nocce i… w sumie po całym męczącym tygodniu. A konkurs już przecież dawno wygrałaś. – Tikki uśmiechnęła się szeroko.

– Jak to wygrałam? Jeszcze się nie odbył przecież… – powiedziała Marinette, marszcząc brwi. – Ale ten… powiedział, że mam spore szanse.

– Ten? Ten kto?

– No… wypadło mi imię z głowy, ale jego ojciec będzie to oceniał, więc…

– Zapomniałaś, jak Adrien ma na imię?! – wykrzyknęła Tikki z przerażeniem. – Marinette, czy wszystko w porządku?

Marinette nie zdążyła jednak odpowiedzieć, bo w klapie znajdującej się w podłodze, służącej za wejście do jej pokoju, ukazała się radosna głowa pana Dupain.

– Usłyszałem jakieś hałasy, więc pomyślałem, że już wstałaś – oznajmił z uśmiechem. – Wpadłem powiedzieć, że będę wieczorem piekł ciastka, więc jeśli nie idziesz dziś na staż, przydałaby mi się twoja pomoc.

– Na staż? – powtórzyła.

– Mhm?

– Nie chodzę na żaden sta…

– No to świetnie! Pośpiewamy sobie razem przy pieczeniu, jak za dawnych lat! – ucieszył się Tom i nie zwracając już szczególnej uwagi na córkę, wycofał się z powrotem do kuchni.

Gdy tylko klapa się za nim zamknęła, Tikki wyfrunęła szybko zza pleców Marinette, gdzie schowała się naprędce, kiedy pan Dupain pojawił się w pokoju. Teraz z przestrachem wlepiała w dziewczynę swoje duże niebieskie oczy, nie wiedząc, co powinna zrobić.

– Usiądź – poprosiła. Pociągnęła Marinette w stronę bladoróżowego szezlongu, stojącego w jednym z kątów pokoju. Dziewczyna posłusznie usiadła i wpatrzyła się z niezrozumieniem w kwami.

Dopiero wtedy zaczęły wracać do niej te wszystkie rzeczy. To, że wygrała w konkursie, że chodziła do firmy Gabriele Agreste’a na staż i że bardzo się przy nim starała. Poprzedniego dnia również tam była, choć zmęczenie, jakie wtedy czuła, rozmazywało jej obraz tamtego wieczoru. Pamiętała Remiego i jego ładne oczy, kiedy ją gdzieś zapraszał, lecz ona musiała odmówić… Dlaczego odmówiła? Przecież chciała z nim pójść.

– Ach, no tak – mruknęła sama do siebie, kiedy sobie przypomniała, jak bardzo spóźniła się na szkolną nockę. Uniosła wzrok na Tikki, która wyglądała na naprawdę wystraszoną. – Wybacz, Tikki – powiedziała z lekkim uśmiechem. – Chyba ostatnio jestem… naprawdę – podkreśliła to słowo – zmęczona.

Zanim jednak skończyła mówić, kwami już kręciło przecząco głową.

– Nie, Marinette. Takie rzeczy nie są normalne, nawet jeśli się jest zmęczonym.

– Co masz na myśli?

– Wydaje mi się, że twój problem nie ma podłoża fizycznego, tylko magiczne. – Tikki przyłożyła swoją małą łapkę do podbródka. – Coś musiało się wydarzyć, coś, co przeoczyliśmy…

Marinette zmarszczyła brwi i poczęła gorączkowo grzebać we wspomnieniach w poszukiwaniu jakichś odpowiedzi. Jak się jednak mogła spodziewać, nic szczególnego nie rzuciło jej się w oczy, aczkolwiek musiała przyznać, że Tikki ma rację. Ostatnio poza tym, że była zmęczona, czuła również rozkojarzenie, przez które nie mogła się na niczym skupić. Niektóre rzeczy, jedna po drugiej, zaczęły uciekać z jej pamięci, lecz jeszcze nigdy nie było to tak poważne jak teraz, gdy się obudziła. Ogarnął ją ten szczególny rodzaj strachu – kiedy ma się świadomość, że coś jest nie tak, lecz nie potrafi się znaleźć żadnej wskazówki na to, co mogłoby to być. Zadrżała.

– Co… Co powinnam zrobić, Tikki? – zapytała.  

– Na razie to na pewno powinnaś odpocząć – odparło kwami stanowczo.

– A co potem?

– A potem… – Tikki skrzywiła się, wyraźnie zaniepokojona. – Tym będziemy martwić się później.

* * *

Równo tydzień od tamtego dnia, również w sobotę, śpiące na szkolnej ławce bliźniaczki zbudziło głośne uderzenie drewnianą linijką w blat. Podskoczyły gwałtownie, jakby ze snu wyrwał je jakiś okropny koszmar ze spadaniem w roli głównej, lecz kiedy ujrzały, kto przed nimi stoi, obie uznały, że wolałaby śnić takie właśnie złe sny, niż musieć tam siedzieć. Tej kobiety nie lubiły najbardziej ze wszystkich nauczycieli – pulchnej, w przyciasnym, staromodnym żakiecie i lśniących, jakby dopiero co wypastowanych półbutach na obcasie. Włosy miała już zupełnie siwe, lecz zawsze upięte w nienaganny kok, a jej i tak niewielkie oczy dodatkowo pomniejszały grube szkła okularów w fikuśnej oprawce, która nijak nie pasowała do reszty jej osoby. Na dodatek okulary miała na sznureczku, co mogłoby nadawać kobiecie wygląd miłej starszej pani, gdyby nie oschła i wiecznie niezadowolona mina na stałe przyklejona do pomarszczonej twarzy. To jednak nie jej nieprzyjemny wygląd sprawiał, że większość uczniów darzyła ją taką niechęcią. To dlatego, że ze wszystkich nauczycieli to właśnie ona pilnowała ich na odsiadkach w każdą sobotę.

I była bezlitosna.

Choć nie nie do pokonania, co Axelle i Vi już raz udowodniły, wpuszczając do klasy tarantulę, której kobieta śmiertelnie się przeraziła. Za ten wybryk zarobiły dwie kolejne odsiadki, ale miały też kilka za wagarowanie i nieodrobione lekcje. Już nawet nie wiedziały, za co tam tam teraz siedzą. W tamtej chwili jednak mało je to obchodziło – udzieliła im się popołudniowa atmosfera pochmurnego i deszczowego dnia, przez którą nie marzyły o niczym innym niż o całodniowej drzemce.

Obie ziewnęły równocześnie.

– Cóż za bezczelność! – wykrzyknęła nauczycielka z miną jeszcze bardziej wykrzywioną niż zwykle. – Nie dość, że macie tu karę za wasze wybryki co sobotę, to jeszcze nie umiecie się zachować! Kto to widział, być tak aroganckim! Niczego się nie nauczyłyście, odkąd jesteście w tej szkole, ani krzty porządku, posłuszeństwa czy pokory, o szkolnych przedmiotach już nie wspominając! Wasi rodzice powinni zapłacić ogromną karę za wasze wagary, a wy same już dawno zostać wyrzucone z tej szkoły.

Axelle i Vi patrzyły na nią zmęczonym wzrokiem. Słowa kobiety praktycznie do nich nie docierały, zwłaszcza że spodziewały się, co usłyszą. Podobne rzeczy mówiła reszta ich nauczycieli, a nawet sam dyrektor. Ich matka narzekała, że będzie mieć przez nie problemy, i próbowała je jakoś naprostować. W szkole tańca wszyscy omijali je szerokim łukiem, aczkolwiek było to jedyne miejsce, gdzie nie sposób zarzucić im nieprzykładania się do obowiązków – tańczyć akurat uwielbiały, a aktywność fizyczną uważały za świetny sposób na spożytkowanie energii i swego rodzaju wyżycie się za wszystkie trudy dnia, dlatego też wkładały w to całe swoje serce. Nie lubiły też opuszczać tych zajęć, choć czasem miały na to przemożną ochotę, gdy widziały, jak niechętnie patrzą na nie pozostali. Mimo tego przez większość czasu udawało się im tym zwyczajnie nie przejmować.

Teraz tylko rejestrowały, że nauczycielka coś do nich mówi, ale co to było – nie miały pojęcia. Zamiast tego dostrzegły, że czas ich dzisiejszej odsiadki właśnie dobiegł końca. Reszta uczniów, którzy dzielili ich los, zerkała niepewnie na wiszący tuż nad drzwiami zegar, gotowa do wyjścia, lecz nikt nie ośmielił się poruszyć ani choćby zapytać o to, czy mogą już iść. Wiedzieli, że coś takiego grozi wydłużeniem kary, ale mimo to nie mogli powstrzymać rosnącej w nich niecierpliwości. Każdy bowiem marzył jedynie o opuszczeniu murów szkoły i niewracaniu tam aż do poniedziałku, a najlepiej to już nigdy, jednak to na tamtą chwilę zaliczało się do tych marzeń z etykietką „kompletnie nierealne”.

– To naprawdę niedorzeczność! – skomentowała jeszcze kobieta i odwróciła się od ich stolika. Wówczas i ona zauważyła, że czas odsiadki minął, a akurat dokładności w wykonywaniu obowiązków nie można jej było odmówić, zatem pozwoliła uczniom już iść – wszyscy bowiem zachowywali się odpowiednio podczas odbywania kary. Jedynie Axelle i Vi zatrzymała przed drzwiami i kazała im zaczekać. Gdy wszyscy wyszli, udzieliła im reprymendy (znowu) i ostrzegła, że dyrektor szkoły, pan Bonjour, dowie się o wszystkim, zatem powinny przygotować się na to, że kolejną sobotę również spędzą w szkole.

Siostry Rentir wysłuchały jej zupełnie niewzruszone, po czym jak gdyby nigdy nic pożegnały się i wyszły. Jakoś nie były w nastroju do niczego. Zaczął się już grudzień, a one miały bardzo nieciekawą sytuację w szkole – złe oceny i niska frekwencja, a na dodatek nieszczególnie dobre zachowanie na lekcjach, na których raczyły się pojawić. Yvonne Rentir załamywała ręce nad swoimi córkami, usiłując zmusić je do czegokolwiek, lecz jej starania nie przynosiły żadnych widocznych efektów. Bliźniaczki zaś, przez tę presję napierającą na nie ze wszystkich stron, czuły się atakowane, jakby nagle wszyscy obrócili się przeciwko nim.

I właśnie dlatego w każdej wolnej chwili uciekały od tego nieprzyjaznego im świata w moc swoich miraculów. Tam czuły się bezkarne, nikt ich nie krytykował. Mogły robić to, co lubiły, a ludzie jeszcze im dziękowali za pomoc w obronie miasta oraz jego mieszkańców. Poza tym ich kłótnia z Biedronką w jakiś sposób poprawiała im humor – czuły, że tym razem mają rację i zamierzały tej racji bronić, a przy tym były w swoim żywiole. Nie umiały tego wyjaśnić, ale bycie bohaterkami po prostu działało na nie podobnie jak taniec, sprawiało, że odnosiły wrażenie, iż właśnie tam jest ich miejsce, iż robią to, co je uszczęśliwia, a jednocześnie nikt ich nie osądza.

A może tylko chciały zapomnieć zupełnie o świecie, w jakim żyły na co dzień?

I tym razem, kiedy tylko opuściły szkolne mury, skierowały się ku mniejszym zaułkom. Przez tę krótką chwilę, jaką zajęło im zabranie swoich rzeczy z szafek i wyjście na zewnątrz, przestało padać, a i chmury poddawały się coraz bardziej chłodnemu wiatrowi, odsłaniając tym samym czyste, niebieskie niebo. Aż trudno było uwierzyć, że pogoda może się zmienić w takim stopniu w tak krótkim czasie, lecz siostry Rentir teraz na własne oczy widziały, jak uparte promienie słoneczne przebijają się przez wyrwy powstałe w ciemnej, puchowej barierze. Przemierzający ulice ludzie osłaniali oczy przed natarczywym światłem, jednocześnie składając parasole i strzepując z nich krople wody, by potem zawiesić je sobie na nadgarstku lub schować do torby albo plecaka. Odziane w kolorowe płaszczyki przeciwdeszczowe i gumowe kalosze dzieci wykorzystywały każdą okazję do wdepnięcia w kałużę, śmiejąc się przy tym do rozpuku i ignorując uwagi rodziców, że zaraz się całe zachlapią. Axelle i Vi do niedawna same się tak zachowywały, a i nawet teraz czasem postanawiały zrobić jakiś użytek ze starych gumowców, które przez większość roku kurzyły się na dnie szafy. Obie mimowolnie uśmiechnęły się na widok dzieciaków i z od razu lepszym samopoczuciem, skręciły w upatrzoną wcześniej uliczkę.

Wyglądała dokładnie tak jak wszystkie, które wybierały na miejsce do przemiany – ciągnęła się między dwoma ścianami budynków, które akurat w tamtym miejscu nie miały żadnych okien. Dróżka, służąca głównie za skrót co bardziej leniwym osobom, teraz zamieniła się w błotną breję, przy brzegach porośniętą pożółkłą już trawą. Siostry początkowo nie zwróciły na to uwagi, ale kiedy po każdym, wywołującym plaśnięcie kroku ich ukochane, różnokolorowe i wysokie do pół uda trampki zagłębiały się coraz bardziej w błoto, uznały, że może to już najwyższy czas, by zamienić je na kozaki, szczególnie że zima była już za pasem.

Axelle podniosła nogę i potrząsnęła nią, usiłując pozbyć się brudu z buta.

– Chyba przemokły – stwierdziła, krzywiąc się lekko.

Wbrew temu, co można by sądzić po tej reakcji, bliźniaczki nie bały się zabrudzeń, wilgoci ani chłodu. Często przez wiele godzin bawiły się na zewnątrz nawet w gorszych warunkach, więc były do tego przyzwyczajone, a poza tym – jak miałyby bawić się w pełni, gdyby przy każdym ruchu musiały zważać na to, czy przypadkiem nie poplamią sobie ubrań lub nie zniszczą butów? Nie, chodziło im raczej o to, że naprawdę lubiły te trampki, ale jeśli by je zniszczyły, matka na pewno kazałaby się ich pozbyć albo, co gorsza, pozbyłaby się ich sama. Siostry nie zamierzały do tego dopuścić, dlatego akurat o tę część garderoby starały się dbać bardzo sumiennie.

– Coś na to zaradzimy – powiedziała Vi i z uśmiechem dotknęła swojego naszyjnika. – Cheet, oszukaj!

Błysnęło jasne światło i po chwili przed Axelle stanęła Lisica w swoim rudym stroju, z puszystym ogonem i równie puszystymi uszami, ze swoją służącą za broń skakanką u pasa. Minęło już trochę czasu, odkąd otrzymały miracula, ale ten widok wciąż wywoływał w nich szczególne wrażenie.

Axelle poszła w ślady siostry.

– Cutte, kituj!

I wówczas przez Lisicą stanął jej niemal zupełnie biały odpowiednik.

Dwa chytre Lisy uśmiechnęły się identycznie.

– No to w drogę! – zarządziła Vi i moment później przemierzały dachy z taką szybkością, że ktoś, kto nie przyjrzałby się dokładnie, mógłby powiedzieć, że szybują, lecą niemal, nad chropowatą powierzchnią wieńczącą szczyty budynków.

Szarżowały między kominami, wykonując najróżniejsze akrobacje, huśtały się na rynnach i słupach przy użyciu swoich skakanek, wykonywały salta i piruety, a wszystko to jakby od niechcenia. Ciągle się uśmiechając, niczym się nie martwiąc, Lisice przemierzały Paryż, jak gdyby robiły to od urodzenia.

Jakby właśnie do tego zostały stworzone.

Patrolowały w ten sposób miasto, odkąd one i Czarny Kot pokłócili się z Biedronką i Kameleonem. Tę ostatnią dwójkę zdarzało im się dość często widywać, co niejednokrotnie wykorzystywały na zaczepki i prowokacje, jednak na ogół bezskutecznie. Biedronkę może to irytowało i widziały, że byłaby w stanie się im odgryźć, a nawet na nie rzucić, gdyby nie Kameleon, który zawsze ją uspokajał. Do niego żadne z niezbyt miłych słów bliźniaczek jakby nie docierało w ogóle, co je bardzo irytowało. Za każdym razem więc uznawały, że mają remis, lecz nie przestawały próbować z nadzieją, że kiedyś w końcu Kameleon przestanie być taką przeklętą oazą spokoju.

Tym razem jednak ich nie spotkały, co wcale nie popsuło im humoru. Skakały po budynkach dalej, przekonane, że jak zwykle będą mogły wykorzystać patrol na miejskie akrobacje. Od ponad tygodnia nie pojawił się ani żaden superzłoczyńca, ani nic innego, co mogłoby uchodzić za podejrzane, nie wliczając niepewności, jaka ogarniała mieszkańców – przez nią bowiem wiele osób przestało ufać Biedronce i reszcie superbohaterów. Bliźniaczki nawet zaczęły snuć teorię, że właśnie taki był cel Władcy Ciem – obrócenie Paryża przeciw jego obrońcom – lecz im dłużej się nad tym zastanawiały, tym bardziej odnosiły wrażenie, że nie miałoby to większego sensu.

– Ciągle uważam, że powinniśmy go zaatakować – rzuciła Liszka, mając na myśli właściciela Miraculum Motyla.

– Niby tak, ale – Biała Lisica przeskoczyła na następny dach i zrobiła przewrót, by potem stanąć pewnie na nogach i ruszyć dalej – nie wiemy nawet, gdzie on jest.

– Ani kim on jest – dodała Liszka i pokiwała głową ze zrozumieniem. – No ale i tak bym chciała!

Axelle zaśmiała się cicho, ale zaraz przestała, gdy wpadł jej do głowy pewien pomysł.

– A gdybyśmy tak oświadczyły, że oddamy mu miracula, tylko że musiałby osobiście po nie przyjść?

– Tak, na pewno się nie zorientuje, że to pułapka – odparła Vi ironicznie, śmiejąc się razem z siostrą.

Nagle ich uwagę od żartów odciągnął jakiś zgiełk na ulicy w dole. Kierowca niebieskiego samochodu zaczął gwałtownie hamować, przez co po okolicy poniósł się ostry pisk opon, gdy auto poczęło skręcać i ostatecznie zatrzymało się w poprzek jezdni. Bliźniaczki wychyliły się znad krawędzi dachu z zamiarem wypatrzenia przyczyny takiego gwałtownego hamowania, ale nawet nie musiały zbyt wytężać wzroku, by ją dostrzec.

Stała bowiem ledwie centymetry od karoserii samochodu. Była niezbyt wysoka, ubrana w fioletową sięgającą aż do ziemi suknię, z turniurą charakterystyczną dla mody dziewiętnastego wieku. Jej szczupłą sylwetkę ponadto podkreślał sznurowany białymi wstęgami gorset, zdający się kontrastować z bufiastymi, zakończonymi zwiewną, jasną koronką rękawami o długości trzy czwarte. Z nich wyłaniały się dwie chude, trupioblade ręce, opuszczone w tej chwili swobodnie wzdłuż boków, niemal gubiące się w obfitym materiale sukni. Ciemne włosy dziewczyna miała upięte w skromny kok, zaś opadająca jej na czoło, równo przycięta grzywka była częściowo ukryta pod małym kapelusikiem, skrojonym bardziej na podobieństwo miniaturowego cylindra, ozdobionego ogromem koronek i innych przypominających czarne kwiaty dekoracji. Spod ronda wystawała czarna siateczka, kryjąca znaczną część białej jak kreda twarzy i tworząca na niej nienaturalnie ciemny cień, przez który nie dało się dostrzec jej oczu. Dziewczyna była sztywna i wyprostowana. Biła od niej jakaś powaga, być może nieco majestatu, lecz nawet pomimo tego nie emanowała niczym szczególnym – a już na pewno nie tą złowrogą i przytłaczającą mocą, jaką dysponowali poprzedni słudzy Władcy Ciem.

Tym właśnie niewątpliwie była – kolejną ofiarą akumy. Osobą zagubioną we własnych uczuciach.

Zanim bliźniaczki zdążyły jakoś zareagować, nieznajoma uniosła jedną dłoń. Trzymała w niej ręczne, oprawione w błyszczący złotem metal lusterko o tafli niemal nieskazitelnie czystej. Wyciągnęła je ku spanikowanemu kierowcy, jakby zachęcała go, by się w nim przejrzał, lecz wtedy stało się coś dziwnego. Rozbłysło światło tak jasne, że Lisice musiały osłonić oczy dłońmi, a gdy znów spojrzały w dół, po mężczyźnie, który ledwie chwilę temu jeszcze siedział za kierownicą, nie było żadnego śladu. Jakby rozpłynął się w powietrzu.

Dziewczyna wolnym ruchem opuściła lusterko, po czym równie powoli rozejrzała się po okolicy. Wreszcie jej głowa zwróciła się ku Lisicom, wciąż tkwiącym na krawędzi dachu i wcale nie zamierzającym się chować.

– Chyba znalazłyśmy ją pierwsze – szepnęła Axelle do siostry z zadowoleniem.

– Pokonanie złoczyńcy, zanim Biedronka się o tym dowie, dałoby jej niezłą nauczkę.

– Ale co zrobimy z akumą? Tylko ona może ją oczyścić, a zostawić też nie możemy, bo się sklonuje… Pamiętasz pierwszą misję Biedronki?

Obie przypomniały sobie, jak śledziły w telewizji pierwszą potyczkę Biedronki i Czarnego Kota. Superbohaterka jeszcze wtedy nie wiedziała, że musi złapać akumę i ją oczyścić, w wyniku czego ta odfrunęła, po czym sklonowała się i opętała naraz większą część miasta. Po tym wydarzeniu Biedronka nauczyła się wiele odnośnie swoich mocy, ale w tej chwili przydało się to Lisicom, żeby nie popełniły tego samego błędu – gdyby bowiem dopuściły do czegoś podobnego, dałyby Biedronce dowód na to, że miała rację co do nich; że więcej psują, niż pomagają.

Axelle i Vi z kolei zamierzały pokazać, że jest zupełnie na odwrót.

I obie niemal w tej samej chwili wpadły na ten sam pomysł.

– Przydałby nam się Czarny Kot – powiedziała Liszka.

Biała Lisica spojrzała na nią z ukosa z chytrym uśmiechem malującym się na ustach.

– Wielkie umysły myślą podobnie, co?

– Ta – potwierdziła Vi – zwłaszcza te bliźniacze. Chociaż… skąd mamy pewność, że znalazłyśmy ją pierwsze? Mogła uciec Biedronce i Kameleonowi, a jak sobie stąd pójdziemy, to zdążą ją pokonać.

– Myślisz? Dadzą radę sami?

– Spójrz na nią, nawet my dałybyśmy radę. Wygląda jakoś słabiej od reszty…

– Hmm… – Axelle przytknęła palec do brody, ale Vi w tym czasie postanowiła wykorzystać, że dziewczyna w dole stoi wciąż w tej samej pozycji i nieruchomo się w nie wpatruje.

A w każdym razie takie miały wrażenie, bo jej oczu nie sposób było dostrzec.

– Hej, ty!

Dziewczyna przekrzywiła lekko głowę.

– Tak, ty! – Liszka machała do niej jedną ręką, drugą trzymając przy ustach, żeby dźwięk niósł się lepiej. – Spotkałaś już może taką czerwoną lasię w kropki i wiecznie ponurego gada z kotwicą?

– A tak w ogóle to coś ty za jedna?! – dorzuciła Biała Lisica i nachyliła się obok siostry.

– Jestem Panią Niczego – odparła.

Lisce spojrzały po sobie, zamrugały dwukrotnie, po czym równocześnie wybuchnęły śmiechem.

– Pani Niczego! – wysapała Vi. – Na odległość widać twoją wysoką samoocenę!

– Serio? – zawtórowała jej Axelle. – Ja tam niczego nie widzę!

Pani Niczego zacisnęła zęby. Dopiero wówczas Lisice zorientowały się, że przemówiła do nich całkiem normalnie, nie zaś szeptem i bez otwierania ust, jak to robili jej poprzednicy. Nie, na pierwszy rzut oka była od nich zwyczajniejsza.

Gdzie podziali się niezwykli złoczyńcy Władcy Ciem?

– Kiedy poznacie moją moc, odechce się wam drwin! – krzyknęła. Zachowanie to zupełnie burzyło obraz poważnej arystokratki z dziewiętnastego wieku. Najwyraźniej cały jej spokój od początku był tylko pozorny. – Ja, której nikt nigdy nie dostrzegał, która nikogo nie obchodzi; ja, Pani Niczego, pokażę wam, jak to jest być mną! Poznacie, jak to jest czuć się niewidzialnym! Poczujecie – wyszczerzyła się w szalonym uśmiechu – jak to jest być nikim!

Skierowała na nie swoje lusterko, lecz siostry natychmiast wycofały się za krawędź, pamiętając dobrze, co spotkało kierowcę samochodu, gdy Pani Niczego wykonała podobny ruch w jego stronę. Lisice przeturlały się po powierzchni dachu, a potem niemal od razu zerwały się do biegu. Zgodnie uznały, że próba wypędzenia akumy z zaakumowanego przedmiotu na nic im się nie zda, jeśli nie będą w stanie oczyścić czarnego motyla. Wymyśliły inny sposób, lecz w pierwszej kolejności musiały powiadomić Czarnego Kota i sprowadzić go na pole walki, zanim pojawią się tam Biedronka i Kameleon. Pani Niczego była ich zdobyczą i nie zamierzały jej nikomu oddać. Nawet jeśli nie stanowiła takiego zagrożenia jak Siewca Koszmarów, Pożeracz czy choćby Ariadna, to nikt nie musiał o tym wiedzieć – pokonanie jej w niepełnym składzie, zwłaszcza bez Biedronki, mogłoby zadziałać na ich korzyść, w tym sensie, że prawdopodobne byłoby otrzymanie wsparcia od mieszkańców i władz miasta. A jak powszechnie wiadomo – w liczbie siła. Przeciwko całemu Paryżowi Biedronka nie miałaby zbyt wiele do gadania, a gdyby ośmieliła się nie zgodzić lub, co gorsza, kłócić, natychmiast straciłaby resztki zaufania i nadzieje, jakie w niej pokładano. Bliźniaczki uważały, że to doskonały moment, żeby udowodnić jej, że popełniła błąd, i z tego tytułu dać jej porządną lekcję.  

Zarzucały skakanki, tak jak robiły to wiele razy, i podążały naprzód, zmierzając ku rezydencji Agreste’ów. Co chwila oglądały się za siebie, ale nie wyglądało na to, żeby ofiara akumy ich ścigała, choć gdy się lepiej zastanowiły, doszły do wniosku, że mogła po prostu za nimi nie nadążać. W końcu nie zauważyły niczego, co by świadczyło o tym, by poruszała się inaczej niż zwyczajny człowiek. Nie zamierzały jednak tracić czasu na podobne dociekania. Zamiast tego uznały, że skoro jej nigdzie nie widzą, to jest to dobry znak.

Na miejsce dotarły stosunkowo szybko. Zatrzymały się na dachu pobliskiej kamienicy, skąd widziały dobrze okna pokoju Adriena. Liszka utworzyła z dłoni mały daszek nad oczami i wytężyła wzrok.

– Chyba ma otwarte okno – stwierdziła.

– Co? – Axelle zdziwiła się i powtórzyła gest siostry. – Nie wydaje mi się… Nie jest jakoś ciepło, a nie wygląda, jakby było otwarte…

– Jest otwarte, ślepa jesteś.

Białej Lisicy opadły ramiona.

– No dobra, niech będzie, że otwarte – zgodziła się. – I co chcesz z tym zrobić?

– No jak to co? Wskoczyć.

– Wskoczyć?

Axelle spojrzała na ich cel. Od okna pokoju Adriena Agreste’a dzieliło je dość sporo przestrzeni. U stóp kamienicy, na której stały, rozciągał się bowiem pas trawnika, następnie chodnik, a dalej droga. Po jej drugiej stronie zaś kolejny chodnik, a po nim wysokie ogrodzenie, za którym również znajdował się spory obszar, bo wyraźnie dało się dostrzec, że ściana rezydencji jest dość sporo oddalona od muru. W dodatku, jeśli jedno z okien istotnie zostało otwarte, to wciąż było to tylko jedno z niewielkich okien na całej wielkiej ścianie.

– No wskoczyć. – Liszka skrzyżowała ręce na piersi, zadowolona z siebie.

– Nie trafimy.

– Trafimy na luzie.

– Nie ma opcji.

Chwila ciszy.

Biała Lisica zerknęła z ukosa na siostrę.

– To skaczemy?

– Wiesz, że tak.

Cofnęły się niemal do połowy dachu. Przygotowały swoje bronie i przyklęknęły na jedno kolano, tak jak biegacze przed startem. Nie potrzebowały słów, by się porozumieć. Wyczuły moment i obie równocześnie zerwały się do biegu. Będąc już na krawędzi, odbiły się mocno. Liszka zarzuciła skakankę na jedną z najwyższych gałęzi drzewa, Biała Lisica zaś wykorzystała jeden ze słupów energetycznych, mając nadzieję, że jej nierozciągliwa skakanka wystarczy, żeby wybić się dostatecznie mocno. Przehuśtały się nad drogą, odczepiły bronie i siłą rozpędu minęły ogrodzenie, przeleciały nad połacią zieleni na terenie dworu Agreste’ów, po czym zaczęły zbliżać się do ściany rezydencji w niebezpiecznie szybkim tempie.

Ledwie ułamek sekundy później przekonały się, że właściwie obie miały rację. Okno istotnie było otwarte.

I nie trafiły w nie.

Rozdział XXVIII. No właśnie NIC się dzieje

Adrien chyba po raz setny przeglądał ostatni wpis Alyi na Biedroblogu. Już nawet nie czytał całości, tylko zatrzymywał się na pojedynczych zdaniach, by potem przejść do komentarzy. Z każdym dniem pojawiały się nowe, o najróżniejszej treści. Jedne popierające Biedronkę, inne skierowane przeciwko niej. Niektóre obraźliwe, pozostałe napisane w całkiem przyzwoity sposób. Wiadomości wyglądały podobnie – media wciąż wałkowały ten temat, choć w gruncie rzeczy od ponad tygodnia nic szczególnego się nie wydarzyło. Nic nie przechyliło się ani na jedną, ani na drugą stronę; cały czas tkwili w swego rodzaju impasie i wyglądało na to, że owo położenie pozostanie bez zmian, dopóki jakieś wydarzenie z zewnątrz nie przechyli szali. Oni bowiem nie zamierzali odpuścić. Adrien postanowił bronić swojej racji, bo głęboko w nią wierzył i na pewno nie miał zamiaru pozwolić Biedronce zboczyć z drogi.

– Człowieku, dziewczyna jest prawie dorosła, o ile już nie dorosła – odezwał się Plagg, który jakże kreatywnie wykorzystywał wolny czas na lewitowanie po pokoju w pozycji poziomej, imitującej leżenie. – Sama ma prawo decydować o sobie, a jeśli woli skończyć tam, gdzie nieuchronnie zmierza, to jej sprawa.

– Plagg. – Adrien spojrzał na niego karcąco. – Wiesz przecież, że Biedronka powinna się inaczej zachowywać. Do tego przecież zobowiązuje ją miraculum. Ja też, przyjmując swoje, jednocześnie przyrzekłem, że będę bronił miasta i…

– Nie wiem, czy zauważyłeś, ale ona wciąż broni miasta. – Plagg nawet na niego nie spojrzał, a jego lekceważący ton niejedną osobę mógłby doprowadzić do wściekłości. – Tylko postanowiła robić to po swojemu…

– Daj spokój. Przestań udawać, że cię to nic nie obchodzi. Jesteś drugim najpotężniejszym kwami, jakie istnieje, czy losy świata nie powinny przejąć cię bardziej?

– Wy, ludzie, macie taką dziwną skłonność do wyolbrzymiania. Jak długo żyję, nie spotkałem jeszcze człowieka, który unicestwiłby to miejsce na tyle, żeby nie zdołało się na nim odrodzić życie. Po was przyjdą następni. – Plagg westchnął. – Zawsze przychodzą następni.

– Coś się poważny zrobiłeś.

– Ja? – Kwami spojrzało na niego z dzikim błyskiem w kocich oczach. – To ty trujesz o końcu świata. – Wyszczerzył swoje śnieżnobiałe kiełki. – Jak dla mnie to świetna okazja, żeby zyskać kilka krążków camemberta w bardzo przystępnej cenie.

Adrien uniósł brwi.

– No co? W chaosie nikt nie zauważy, że kilka zniknęło…

– Plagg…

– No dobra, dobra. No weź już nie bądź taki ponury, bo żyć się odechciewa. Zastanawiam się czasem, jak potrafisz wydobyć z siebie tę radość na tych wszystkich sesjach. Gadasz, jakby świat miał się skończyć, a na zdjęciach wyglądasz jak aniołek, nastawiony na życie wieczne w raju.

– Taka pra…

Adrien nie zdołał dokończyć, bo nagle przerwał mu głośny trzask, którego źródło znajdowało się gdzieś po przeciwnej stronie pokoju. Obaj z Plaggiem jak na zawołanie odwrócili się w tamtą stronę i obaj zmarszczyli brwi, gdy ich oczom ukazał się jeden z najdziwniejszych widoków, jakie mieli okazję oglądać. Na szybach ogromnej ściany złożonej w większości z okien rozpłaszczyły się bowiem dwie całkiem dobrze im znane sylwetki. Kwami zaśmiało się cicho.

– I właśnie takich ludzi świat potrzebuje.

Adrien prędko zerwał się z krzesła i podbiegł do okna, żeby im jakoś pomóc, ale bliźniaczki, choć wyglądało na to, że dość boleśnie niemal przykleiły się do szyb, były całkiem zadowolone z siebie.

– Mówiłam, że nie trafimy… – dobiegł jęk jednej z nich.

– A i tak skoczyłaś – odparła druga.

– I fajnie było.

– Co wy tu robicie? – Adrien zdecydował się wreszcie im przerwać.

Dopiero wówczas Lisice jakoś wgramoliły się do jego pokoju, lądując przy tym z hukiem na podłodze. Adrien skrzywił się na ten dźwięk i odruchowo obejrzał na drzwi, lecz po chwili przypomniał sobie, że w tej chwili najprawdopodobniej nikogo nie ma w domu. A nawet jeśli, to jedynie Goryl, którego satysfakcjonowało każde, choćby najmniej wiarygodne wyjaśnienie. No i, co ważne, nie zadawał zbyt wielu pytań.

Właściwie nie zadawał ich wcale.

Axelle i Vi jednak zapomniały zupełnie o zadanym pytaniu, kiedy tylko przyjrzały się wnętrzu. Pokój Adriena stanowił spełnienie ich marzeń – był ogromny, wyposażony w kosz do gry w koszykówkę, ściankę do wspinaczki, o rampach już nie wspominając. Mając taki pokój, wychodziłyby z domu zapewne tylko dlatego, że lubiły przebywać na świeżym powietrzu. Do tego własna łazienka, piłkarzyki i automaty do gier! Oddałyby wszystko, żeby tam zamieszkać, co dość uwidoczniło się w ich oniemiałych minach i na pół rozwartych ustach. Adrien uniósł jedną brew i powoli zamachał im ręką przed oczami.

– Halo?

– Ale wypas! – zawołały jednocześnie.

– Ćśśśś! – Adrien przytknął do ust palec wskazujący. Nawet pomimo pobłażliwości Goryla wolał nie mieć go teraz na karku. – Co tu robicie? – powtórzył.

– Kazałeś nam meldować, jak się czegoś dowiemy, pamiętasz?

– No to meldujemy.

– Co się dzieje?

Siostry wymieniły spojrzenia, po czym Axelle odparła:

– No właśnie NIC się dzieje.

Adrien przekrzywił głowę z niezrozumieniem.

– No bo superzłoczyńca nazywa siebie Panią Niczego…

– …więc chyba niczego szczególnego nie można się po niej spodziewać.

Lisice zaśmiały się cicho, zaś Adrien uśmiechnął się mimowolnie. Plagg wychylił się zza jego pleców i zapytał z nadzieją:

– Czyli w takim razie nic się nie stanie, jak nie zrobimy niczego?

– Chciałbyś. – Adrien uniósł dłoń, na której serdecznym palcu nosił pierścień. Pierwszy raz od dawna czuł, że jest w swoim żywiole. – Plagg, wysuwaj pazury!

Przemienił się w jasnym, zabarwionym zielenią rozbłysku. Potem cała trójka wyskoczyła przez to samo okno, którym Lisice usiłowały dostać się do środka. Razem ruszyli przed siebie, nie będąc do końca pewni, dokąd zmierzają. Nie mieli pojęcia, gdzie obecnie znajdował się superzłoczyńca, więc jedynym sensownym pomysłem wydało im się wrócenie do miejsca, gdzie widziały go po raz ostatni. Po drodze opowiedziały Kotu, co zdążyły ustalić, choć nie było tego zbyt wiele, i całkiem szybko dotarli do celu. Niebieski samochód stał tak jak wcześniej, jednak jak okiem sięgnąć ulica ziała pustkami. Ani śladu po Pani Niczego albo jakiejkolwiek innej żywej duszy.

Trójka bohaterów zatrzymała się dachu, myśląc nad dalszą strategią.

– Właściwie to jedna z was mogła jej pilnować, w czasie gdy druga by po mnie przyszła – zauważył Czarny Kot słusznie.

Siostry zmarszczyły brwi, wymieniły spojrzenia z minami, jakby widziały się po raz pierwszy, po czym równocześnie wymierzyły sobie uderzenie otwartą dłonią w czoło.

– Debilki – skomentowały równocześnie.

– Nie martwcie się, po prostu się rozdzielimy i…

– Chyba nie będziemy musieli – odezwała się Liszka, wpatrując się w jakiś punkt na horyzoncie.

– Hm?

– Tam gdzie Biedronka, tam pewnie i złoczyńca.

Biała Lisica i Czarny Kot podążyli za jej wzrokiem. Istotnie spomiędzy odległych o dobre kilkaset metrów budynków co i rusz wyskakiwała niewielka postać. Być może rozpoznanie osoby z takiej odległości graniczyło poniekąd z niemożliwym, ale nikt inny nie poruszał się w tak charakterystyczny sposób. Biedronka kierowała się wyraźnie ku Wieży Eiffla, gdzie zwykle było mnóstwo ludzi, co stanowiło świetny cel dla superzłoczyńcy. Trójka superbohaterów bez większego zastanowienia podążyła więc w tę samą stronę co Biedronka, zwiększając tempo, żeby jak najszybciej znaleźć się na miejscu. Jeżeli bowiem Pani Niczego rzeczywiście nie miała jakichś nadzwyczajnych mocy, Biedronka i Kameleon byliby w stanie pokonać ją, zanim oni w ogóle znaleźliby się na miejscu, a do tego nie mogli dopuścić. Biedronka musiała na własne oczy ujrzeć, że nie jest samowystarczalna i że potrzebuje ich – a w szczególności Czarnego Kota.

Kiedy wylądowali w koronie jednego z obsadzonych wokół placu drzew, którego jeszcze nie opuściły wszystkie suche i kolorowe liście, okazało się, że ich wybór był strzałem w dziesiątkę. Pani Niczego krążyła wokół wieży w poszukiwaniu ofiar, ale najwyraźniej większość z nich już dopadła lub zwyczajnie wypłoszyła swoim pojawieniem się, bo w okolicy nie dostrzegli nikogo.

Włączając w to Biedronkę i Kameleona.

– Gdzie oni się podziali? – mruknął Czarny Kot, przeczesując wzrokiem teren. – Biedronka powinna tu dotrzeć znacznie wcześniej od nas.

– Mam dwie opcje! – oświadczyła nagle Liszka z mądrą miną, unosząc wysoko palec. – Albo już dali się jej zniknąć, albo robią dokładnie to, co wszyscy tchórze…

– Chowają się – dokończyła Axelle, choć jej wyraz twarzy nie mówił, że ona również uważa ich za tchórzy. – Pewnie robią dokładnie to, co my…

– Mówisz, że tchórzymy?! – obruszyła się Vi, ale jej siostra w ogóle nie zwróciła na to uwagi.

– Założę się, że obmyślają strategię – odparła.

– Pff, Biedronka i strategia. – Liszka machnęła ręką. – Gdyby Biedronka naprawdę potrafiła myśleć, użyłaby Szczęśliwego Trafu na początku każdej walki, dzięki czemu nie musielibyśmy się męczyć.

Czarny Kot już otwierał usta, ale zaraz je zamknął, gdy dotarło do niego, że to, co właśnie usłyszał, ma sens. Często walczyli przez długie godziny, zanim jego partnerka zdecydowała się na wykorzystanie swojej mocy, a w ostatniej walce z Siewcą Koszmarów nawet nie zdążyła jej użyć, co nie wydarzyłoby się, gdyby zrobiła to na samym początku. Wówczas może uniknęliby zamknięcia w swoich własnych, wypełnionych złymi snami głowach i zniszczenia połowy miasta.

Nagle jednak i jemu do głowy przyszła pewna luka, gdy zastanawiał się, jak mają bez pomocy Biedronki pokonać superzłoczyńcę. Spojrzał najpierw na jedną Lisicę, potem na drugą.

– A kto oczyści akumę? – zapytał.

– No właśnie rzecz w tym…

– …że nikt.

Siostry uśmiechnęły się z chytrym błyskiem w brązowych oczach.  

Czarny Kot z kolei zamrugał z niezrozumieniem.

– Jak to? – zdziwił się. – Akumę trzeba oczyścić, inaczej się sklonuje i będziemy mieli jeszcze większe kłopoty. A do tego potrzebna jest Biedronka.

– To… nie do końca prawda. Najogólniej mówiąc – Biała Lisica spojrzała na niego znacząco – wystarczy pozbyć się akumy.

– Co masz na myśli?

– Wiesz – zaczęła Liszka – motyle i tak nie żyją długo. Parę dni i kaput. Ale jako że akuma to magiczny motyl, to pomyślałyśmy, że najbezpieczniej będzie zniszczyć ją Kotaklizmem.

Czarny Kot zmarszczył brwi, zastanawiając się nad ich słowami. I sam przed sobą musiał przyznać, że znowu mają rację. Przez tyle czasu wykorzystywali z Biedronką sprawdzony schemat działania, a tu nagle okazywało się, że wszystko dałoby się załatwić kompletnie inaczej. Nie wiadomo, czy lepiej – jednak niszczenie akum wydawało się dość brutalne, a Biedronka i Czarny Kot od zawsze usiłowali kreować sobie przyjazny wizerunek dobrych superbohaterów, by przeciwstawić go „złemu Władcy Ciem”. Kot zdawał sobie sprawę, że to nie działa do końca w ten sposób, ale Biedronka zwykle przeciwna była wszystkiemu, co mogłoby wykraczać poza to dobro, które sobie założyła.

Chyba że chodziło o jej własne działania.

– Niech będzie – zgodził się. – Więc co robimy?

– Ruszamy. – Axelle wzruszyła ramionami.

– Tak bez planu?

– Po co nam plan? – zapytała retorycznie Vi. – Po prostu zróbmy zamieszanie. Reszta ułoży się sama.

Choć szukał pomysłów w głowie, Czarny Kot nie znalazł żadnego argumentu na to, że ich plan – a raczej jego brak – jest słaby, ani tym bardziej nie wymyślił niczego lepszego, więc ostatecznie wzruszył ramionami, przystając tym samym na ich propozycję. Nie czekając, aż Biedronka i Kameleon sprzątną im zdobycz sprzed nosa, wyskoczyli ze swojej niezbyt dobrej kryjówki i bez żadnego ostrzeżenia przystąpili do ataku.

Bliźniaczki jak zwykle ruszyły z dwóch stron, zamachując się jednocześnie swoimi skakankami. Pani Niczego jednak, pomimo tego, że jej oczy były zupełnie niewidoczne lub, co gorsza, nie miała ich wcale – kto wie? – dostrzegła je znacznie wcześniej i bez żadnego problemu uskoczyła w bok. Na jej ustach pojawił się nienaturalnie szeroki uśmiech. Najwyraźniej nie zamierzała tracić czasu na rozmowy, bo bez słowa uniosła swoje lusterko i skierowała je na Białą Lisicę. Ta jednak wykonała szybki przewrót i ukryła się za pobliską ławką. Ku jej uldze, nie rozbłysło żadne światło, a ona wciąż była w jednym kawałku.

Moment wykorzystał Czarny Kot, który skoczył na złoczyńcę z góry. Dziewczyna najwyraźniej nie spodziewała się czegoś podobnego, bo tylko zerknęła na niego w ostatniej chwili, lecz nie zdążyła się uchylić przed ciosem. Srebrny Koci Kij uderzył ją w przedramię – bohater spudłował, bo mierzył w palce, chcąc, żeby ich właścicielka wypuściła z dłoni lusterko. Teraz jednak jedynie jej ramię odskoczyło nieco pod wpływem uderzenia, lecz uścisk na uchwycie, jak Kot się domyślał, zaakumowanego przedmiotu nie zelżał. Dziewczyna cofnęła się kilka kroków, zanim bohater wziął następny zamach.

Na początku stosowała tę właśnie taktykę cofania się do oporu, lecz musiała pamiętać, że czają się na nią jeszcze dwa sprytne Lisy. Przystąpiła więc do ataku i używając swojego lusterka jak szabli, zaczęła wymieniać szybkie ciosy z Czarnym Kotem. Szło jej naprawdę nieźle, tak że Kot miał problem, żeby znów zmusić ją do obrony, jednak to w zupełności wystarczało. Pani Niczego była teraz zajęta i niewątpliwie skupiona na walce. Lisice zamierzały to wykorzystać, żeby związać ją jedną ze skakanek, drugą zaś wyrwać jej prowizoryczną broń z dłoni. Miały ją jak na widelcu, lecz wtedy okazało się, że jednak nie będzie tak łatwo, jak im się wydawało.

Na polu walki pojawili się bowiem Biedronka i Kameleon.

Oboje wskoczyli w sam środek potyczki, usiłując odebrać pozostałej trójce ich zdobycz. Nastał chaos: nieposkromiona plątanina żyłek i linek, powietrze wypełnione metalicznymi odgłosami uderzeń, szamotanina każdych dwóch osób, które znalazły się w zasięgu swoich rąk. Krzyki i jęki, wyzwiska i niezrozumiałe słowa, a między tym wszystkim Pani Niczego, usiłująca poskromić ich swoją mocą. W całym tym zamieszaniu jednak nikt nie zniknął w oślepiającym rozbłysku, tak jak miało to miejsce w przypadku kierowcy niebieskiego samochodu, dopóki Liszka przypadkiem nie natrafiła na spojrzenie ciemnobrązowych oczu. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że widzi tylko swoje własne odbicie, lecz wtedy nie miała już czasu na nic więcej – światło przysłoniło jej widok na wszystko inne. Przerażona, zakryła oczy ramieniem, zastanawiając się gorączkowo, co się z nią teraz stanie. Błysk zniknął równie nagle, jak się pojawił, Liszka jednak wcale nie czuła, żeby coś się zmieniło. Stała zdziwiona w bezruchu, wpatrując się w swoją dłoń, podczas gdy walka tuż obok niej trwała w najlepsze. Wszystko, co miała w zasięgu wzroku, wyglądało zupełnie zwyczajnie, nawet dla pewności pomacała swój brzuch i klatkę piersiową, ale nie wyczuła niczego niepokojącego. Pomimo użycia tej dziwnej mocy przez superzłoczyńcę najwyraźniej nic się jej nie stało.

Uśmiechnęła się szeroko.

– Liszka! – dobiegł ją krzyk jej siostry, która już biegła w tamtą stronę.

Vi odwróciła się do niej i uniosła ręce w uspokajającym geście.

– Spokojnie, Axi – powiedziała. – Cokolwiek zrobiła, najwyraźniej nie zadzia…

Nie dokończyła, bo w tym momencie Axelle dosłownie przez nią przebiegła. Nie ominęła jej, nic podobnego. Zwyczajnie przeniknęła przez jej ciało, jak gdyby nikogo tam nie było. Ponadto zdawała się w ogóle nie zauważać siostry ani nie słyszeć jej słów, bo nie zareagowała w żaden sposób, gdy Vi zaczęła się wydzierać, usiłując zwrócić na siebie czyjąkolwiek uwagę. Poczęła biegać w panice, od jednej osoby do drugiej, machać im rękami przed oczami, krzyczeć, próbować ich dotknąć, ale wszystko na nic. Jej palce przechodziły przez każdy przedmiot, jakby wykonano go z mgły, zaś głos najwyraźniej brzmiał jedynie w jej własnej głowie. Co się z nią stało?

– Lisico! – zawołał Czarny Kot do Axelle. – Nie martw się, na pewno wróci, jak odzyskamy zaakumowany przedmiot. Potrzebuję twojej pomocy! – Odbił znów lusterko, po czym wygiął się w tył, gdy Pani Niczego przesunęła przed jego twarzą nieskazitelną taflą zwierciadełka.

Wtedy Vi zrozumiała.

– Nie patrzcie w swoje odbicie! – wrzasnęła, lecz oczywiście nikt jej nie usłyszał ani tym bardziej nie zareagował. Zacisnęła zęby i zaczęła znowu biegać od jednej osoby do drugiej, usiłując jakoś przekazać im to, co odkryła, ale nikt nie był w stanie jej dostrzec. Zacisnęła zęby, sfrustrowana.

Tymczasem walka trwała w najlepsze – Biedronka i Kameleon cały czas wpychali się między Czarnego Kota i Panią Niczego, próbując odebrać jej lusterko, którego najwyraźniej nie zamierzała wypuszczać. Zdawać by się mogło, że ani na chwilę nie poluźniła uścisku na rączce. Axelle starała się pomóc Kotu, jak mogła, lecz jej rozkojarzenie wywołane tym nagłym zniknięciem siostry sprawiło, że każdy cios stał się nie tylko lżejszy, ale i mniej celny, jakby dziewczyna w ogóle nie myślała o tym, co robi. Równie dobrze mogła atakować powietrze.

– Niech to! – zaklęła, gdy po raz kolejny chybiła.

– Nie powinniście wchodzić nam w drogę! – Chwilę tę wykorzystała Biedronka, która swoim jojem unieruchomiła złoczyńcę. – Kameleonie, lusterko – zarządziła spokojnie.

Kameleon już miał odebrać zaakumowany przedmiot, kiedy nagle Pani Niczego znalazła dla niego zastosowanie inne niż powodowanie zniknięć przypadkowych osób w niewyjaśnionych okolicznościach. Choć ręce miała dość mocno przyciśnięte czarną żyłką do boków, wciąż mogła poruszać nadgarstkiem. Wykręciła go wręcz nienaturalnie i aż jęknęła z bólu, ale udało jej się osiągnąć cel. Promienie prześwitujące przez rzedniejącą pokrywę chmur padły na powierznię lusterka, które odbiło je wprost w oczy Kameleona. Chwila, jaką dzięki temu zyskała, wystarczyła, żeby tę samą sztuczkę zastosować na Biedronce i tym samym wyswobodzić się z więzów. Pani Niczego odskoczyła na bezpieczną odległość i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, zaczęła zwyczajnie uciekać.

Superbohaterom zajęło krótki moment, by otrząsnąć się z szoku, ale gdy już im się to udało, ruszyli w pogoń, prześcigując się nawzajem. Dziewczyna zdążyła w tym czasie zniknąć za zakrętem, a gdy i oni zza niego wypadli – bezładna, kolorowa masa przepychających się między sobą posiadaczy miraculów – ich zdobyczy nie było już w zasięgu wzroku. Cała czwórka zatrzymała się raptownie.

– Gdzie ona się podziała? – zapytał Czarny Kot, rozglądając się po okolicy.

– Pewnie próbuje nas przechytrzyć – mruknęła Biedronka, lecz zabrzmiało to, jakby mówiła bardziej do siebie, niż odpowiadała na pytanie Kota. Spojrzała na Kameleona. – Myślę, że powinniśmy się rozdzielić.

Kameleon spojrzał na nią z niemym błyskiem zrozumienia w szarych oczach i skinął krótko głową. Oboje zarzucili swoje bronie na pobliski budynek, po czym skierowali się w różne strony, próbując jakoś otoczyć obszar, w którym Pani Niczego najprawdopodobniej się teraz znajdowała. Widząc ich zgranie w połączeniu ze znajomą taktyką, Czarny Kot poczuł bolesne ukłucie gniewu. Postanowił jednak zepchnąć je na dalszy plan. Spojrzał na Białą Lisicę, równie złą jak on, choć z innego powodu.

– W porządku? – zapytał, kładąc dłoń na jej ramieniu.

– Będzie, jak pokażemy tej Pani Emo, gdzie jej miejsce – odparła. – To co teraz zrobimy? Chyba jedyne, co możemy, to też się rozdzielić i liczyć na to, że znajdziemy ją pierwsi.

– Myślę, że warto by było najpierw ustalić, jak właściwie działa ta jej moc. Kierowała na nas to lustro wiele razy, a nikt nie zniknął…

– Hmm…

Niewidzialna, niematerialna i niemożliwa do usłyszenia Vi przysłuchiwała się im z rosnącym zniecierpliwieniem, które wyrażała skrzyżowanymi na piersi rękami i stukającą o ziemię stopą.

Czego oczywiście i tak nikt nie mógł dostrzec.

– Odbicie! – wykrzyknęła i zamachała rękami. – Nie wolno patrzeć w odbicie!

Żadnej reakcji.

– Arrgh! – warknęła, targając się za włosy.

Jak miała im pomóc, skoro nie mogła się w żadnej sposób z nimi porozumieć? Przecież w takiej sytuacji była bezużyteczna, niezdatna do niczego. Jedyne, co jej pozostało, to bezczynne przyglądanie się walce – nawet doping by niewiele dał, bo przecież nikt by go nie zauważył. Przytknęła palec do podbródka, myśląc nad jakimś sposobem komunikacji, a w tym czasie Kot i Lisica ruszyli na poszukiwania Pani Niczego. Liszka przez chwilę zastanawiała się, czy by za nimi nie pobiec, ale stwierdziła, że i tak nie miała szans ich dogonić, skoro nie mogła zaczepić skakanki o żaden dach ani słup. Musiałaby robić to na piechotę, a w takim wypadku bohaterowie byliby od niej znacznie szybsi. Została więc tak, jak stała, nie wiedząc, co dalej począć.

– Bolesne jest bycie niedostrzegalnym, nieprawdaż? – zagadnął ją nagle dziwnie znajomy głos. Odwróciła się szybko na pięcie, by spojrzeć prosto w cień ukrywający oczy Pani Niczego. – Biedna Lisiczka…

– Hej! Nie nazywa… Chwila! Ty mnie widzisz?

– Oczywiście, że cię widzę. – Pozbawiona oczu twarz zwróciła się ku niej. – Nierozsądnie byłoby tracić przeciwnika z zasięgu wzroku. A teraz… – uniosła ręce i zaczęła w niepokojący sposób przebierać palcami, podczas gdy na jej ustach wykwitł równie niepokojący uśmiech – odbiorę ci twoje miraculum!

Rzuciła się na nią, ze swoim lusterkiem gotowym do ataku, a Vi z powodu zaskoczenia nawet nie próbowała zrobić uniku. Na szczęście nie musiała, bo choć dłoń Pani Niczego pochwyciła wiszące na jej szyi Miraculum Lisa, to ostatecznie przeniknęła przez nią. Dziewczyna postąpiła parę chwiejnych kroków i zatrzymała się za Vi z pustymi rękami. Głowę miała opuszczoną i w milczeniu wpatrywała się w swoje blade palce.

Liszka spojrzała na nią, zamrugała dwukrotnie, po czym z głupkowatą miną pokazała na nią palcem wskazującym jak na zabawne zwierzątko w zoo i zaczęła się śmiać.

– Tego nie przewidziałaś, co? Twoja moc obróciła się przeciwko tobie! Ha ha!

Kącik ust superzłoczyńcy zadrgał jakby pod wpływem tiku nerwowego.

– Pani Niczego! – odezwał się niski głos w jej głowie. – Coś ty narobiła?! Mogłaś już mieć jedno miraculum!

– Co ja narobiłam?! – obruszyła się, krzycząc w przestrzeń. – To ty dałeś mi te moce! Nie zwalaj na mnie!

Chwila ciszy.

– Jeżeli nie chcesz, żeby wszyscy na powrót o tobie zapomnieli, lepiej uważaj na słowa.

Nie odpowiedziała. Obecność Władcy Ciem zniknęła szybko z jej umysłu, a ona zmęłła w ustach przekleństwo. Opamiętała się nieco, dopiero gdy znowu zaczął do niej docierać urywany śmiech Liszki.

– Zamknij się! – wrzasnęła. – Jeszcze pokonam was wszystkich, zobaczysz!

– Ciekawe, jak chcesz to zrobić, skoro, żeby zdobyć miracula, nie możesz użyć na nas swojej mocy.

– Tak? – Wyszczerz na jej twarzy stał się nienaturalnie szeroki. – Zobaczymy, czy teraz też będziesz taka mądra!

Przyskoczyła do Liszki tak szybko, że ta nie zdołała zareagować. Nie martwiła się jednak zbytnio, bo przecież wiedziała, że poza tym, że Pani Niczego ją widzi i słyszy, reszta ograniczeń dotyczy również jej. Nie mogła dotknąć swoich ofiar.

Chociaż w sumie skoro widzi i słyszy, to powinna umieć – pomyślała Vi. – Czy Władca Ciem dobrze się dziś czuje?

Nikt nie udzielił odpowiedzi na pytanie zadane jedynie w myślach, za to coś innego odwróciło uwagę Liszki. Lusterko tym razem nie przeszło na wylot, a zatrzymało się tuż przed jej klatką piersiową, przytknięte doń złotym czubkiem. Rozbłysło światło, takie samo jak wcześniej.

I tak jak wcześniej nic się nie zmieniło.

Zamarły w tej pozycji. Vi nie mogła dostrzec twarzy niższej od niej dziewczyny, więc przekrzywiła głowę.

– Jesteś pewna, że umiesz się tym posługiwać? – zapytała nieco sarkastycznie. – Bo dość słabo ci i…

Liszka nie sądziła, że z tak bliska można komuś zadać tak mocny cios. Bez żadnego zamachu, bez rozbiegu, jedynie zbierając siłę wszystkich mięśni z całego ciała i przekazując ją w jeden punkt. Czubek zwierciadełka boleśnie dźgnął ją w klatkę piersiową i zmusił do cofnięcia o kilka niepewnych kroków. Złapała się za mostek, krzywiąc się i zaciskając zęby. Przyklęknęła na jedno kolano, oszołomiona bólem i tym nagłym odwróceniem sytuacji. Oddychała ciężko, mając przy tym wrażenie, że kość pękła jej przynajmniej w jednym miejscu. Zerknęła na swoją przeciwniczkę spode łba.

Uśmiechnęła się.

– Dzięki – powiedziała cicho, tonem twardym jak stal. – Nawet nie liczyłam na coś takiego.

Liszka błyskawicznym ruchem sięgnęła po swoją skakankę i uruchomiła komunikator.

– Z powrotem pod wieżę! – rzuciła do słuchawki i prędko wysłała wiadomość do siostry.

Pani Niczego warknęła złowrogo, gdy zdała sobie sprawę z tego, co się właśnie stało. Nie tracąc już więcej czasu, zaatakowała Liszkę z zamiarem pozbawienia jej miraculum, zanim zjawi się tam reszta superbohaterów. Wymierzyła cios lusterkiem w jej głowę, lecz ona uchyliła się, jednocześnie usiłując pochwycić skakanką jakąkolwiek część jej ciała. Uchwyt owinąłby się bez problemu wokół kostki u nogi, gdyby tylko Vi wzięła wcześniej poprawkę na to, że długa, fioletowa suknia mu to uniemożliwi. Zacisnęła zęby i szarpnęła skakankę do siebie, żeby ją odzyskać. Zakodowała sobie w głowie, że jeśli chce ją złapać w ten sposób, musi obrać na cel obie nogi, lecz nie była w stanie ponowić ataku. Wykonała szybką gwiazdę, aby uniknąć pięści Pani Niczego, która zaczęła uderzać w nią niemalże na oślep. Nie sposób było znaleźć jakikolwiek ład w jej atakach, jednak mimo to Liszka ku swojemu zdumieniu musiała zacząć się cofać.

– Co jest?! – wysapała. Próbowała utrzymać dłonie dziewczyny jak najdalej od swojego naszyjnika, co wcale nie było takie proste. Pani Niczego bowiem miała zaskakująco dużo siły jak na tak nędzną posturę.

– Tak, tak! – podekscytował się Władca Ciem. – Odbierz jej miraculum!

Liszka przestała nadążać za jej ruchami, już praktycznie traciła ją z oczu, nie wiedząc, na co właściwie powinna patrzeć. Pani Niczego uśmiechnęła się z dumą, świadoma tego, że zdezorientowała swojego wroga na tyle, że może teraz w spokoju działać. Zaledwie krok dzielił ją od złapania wisiorka w kształcie połówki symbolu Yin-Yang i zaciśnięcia na nim palców równie mocno jak na uchwycie lusterka.

Powstrzymała ją lodowa strzała, która przytwierdziła skrawek jej sukni do bruku.

Vi uśmiechnęła się zwycięsko.

Złapała złotą krawędź lusterka i zaczęła się szarpać z dziewczyną. Pod wpływem gwałtownych ruchów niedokładnie wycelowana strzała rozsypała się na milion lodowych kawałków, a warstewka lodu utrzymująca Panią Niczego w ryzach poszła w jej ślady. Dziewczyna wyswobodziła się i zaczęła przeciągać lustro w swoją stronę, chcąc wyrwać je z uścisku Liszki. Axelle, która już podeszła bliżej, zatrzymała się na szczycie kamienicy i zaczęła wymierzać kolejne strzały, a w tym czasie Czarny Kot niemal frunął na pomoc Liszce.

Mieli Panią Niczego jak na widelcu.

Kilka następnych strzał trafiło idealnie w cel, dzięki czemu Vi już niemal czuła, jak złota rączka wyślizguje się ze spoconych palców złoczyńcy. Wtedy jednak wydarzyło się coś, czego żadna z nich kompletnie się nie spodziewała. Jakaś niewidzialna siła odepchnęła je w dwie przeciwne strony, jednocześnie porywając ze sobą lusterko. Liszka upadła na chodnik i ze wściekłością powiodła wzrokiem za unoszącym się w powietrzu przedmiotem.

– Kameleon! – warknęła.

– Kocie! – krzyk Białej Lisicy zmieszał się z rozpaczliwymi wrzaskami Pani Niczego, która nie zamierzała się pogodzić z utratą lusterka. Wierzgała i szarpała się się w swoich lodowych więzach, lecz te tym razem nie zamierzały puścić, czym doprowadzały ją do szaleństwa. Wydała z siebie prawie że zwierzęcy skowyt.

Czarny Kot zrozumiał intencje Axelle i starając się nie zwracać uwagi na opętańcze wrzaski Pani Niczego, przygotował się do działania.

– Kotaklizm!

W tej samej chwili Biała Lisica wypuściła ostatnią strzałę, jaka jej została z taką pewnością siebie, jakby ktoś przybyły z przyszłości powiedział jej zawczasu, że trafi. Pocisk roztrzaskał dotąd nieskazitelną powierzchnię zwierciadełka na tysiąc ostrych jak brzytwa kawałków. Złotą rączkę spowił lód.

– NIE! – krzyk Pani Niczego przebił się przez wszystko inne.

Dokładnie tak jak przez całe swoje życie, w którym nikt jej nie dostrzegał i nigdy nie liczył się z jej zdaniem, i tym razem została zignorowana.

– Biedronko, akuma! – zawołał Kameleon, pojawiając się nagle.

Biedronce nie trzeba było dwa razy powtarzać. Przygotowała jojo i wystrzeliła przed siebie.

– Pora wypędzić złe moce! – Zarzuciła swoją broń ku motylowi, próbując tym samym wydrzeć go z łap Czarnego Kota, który znajdował się już równie blisko.

Wreszcie, po chwili zdającej się trwać wieczność, jojo zamknęło się wokół akumy praktycznie w tym samym momencie, w którym chwycił ją Czarny Kot.

Ułamek sekundy wystarczył. Tak jak poprzednio lód i lusterko, tak teraz zarówno akuma, jak i magiczne jojo pod wpływem mocy zniszczenia rozpadły się na milion kawałków.

Rozdział XXIX. Odwrócić moc Kotaklizmu

– Czujesz to, Władco Ciem?

Mężczyzna odwrócił się gwałtownie. Ku swojemu zaskoczeniu dostrzegł jakąś postać, kryjącą się w cieniu. Zmarszczył brwi. Po głosie poznał, że była to dziewczyna, jednak nie to, kogo właściwie widział, niepokoiło go najbardziej.

Najbardziej martwiło go to, że nikt nie powinien tak łatwo odnaleźć i wedrzeć się do jego kryjówki. Biorąc zaś pod uwagę to, kim była owa dziewczyna, podobało mu się to jeszcze mniej. Tak, znał ją. To ona pilnowała go, żeby pod swoją cywilną postacią nie zrobił niczego, co mogłoby zburzyć jego plany. Stała gdzieś na uboczu, niewidoczna dla innych, lecz tak, by on ją zauważył, i oblizywała wysuwające się jej z rękawów ostrza w niemym ostrzeżeniu.

Być może gdyby nie ona, Władca Ciem pozbyłby się swojego miraculum, jak tylko zaczęło docierać do niego, że dał się wciągnąć w grę, którą bez wątpienia przegra.

Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, wsłuchana w jego milczenie.

– Mówiłam, że to ci się przyda. – Wystawiła dłoń i pozwoliła jednemu z wielu śnieżnobiałych motyli na niej usiąść. – Wykorzystaj prezent, który ci podarowałam.

Władca Ciem zmrużył oczy, przyglądając się jej czujnie.

– Czy on wie, że tu jesteś? – zapytał podejrzliwie.

Dziewczyna spojrzała na niego z gniewnym błyskiem w oku. Gwałtowny ruch spłoszył motyla siedzącego na jej dłoni, a także pozostałe, siedzące wystarczająco blisko niej, owady. Niedawny uśmiech zmienił się w grymas złości.

– Oczywiście, że wie – syknęła. – Zarzucasz mi niewierność?

– Nic z tych rzeczy. – Władca Ciem ustąpił od razu. – Zastanawia mnie tylko, że cię przysłał, skoro ostatnim razem wyraźnie powiedział, że nie otrzymam od niego więcej pomocy. No i… równie dobrze mógł powiedzieć mi o tym sam, prawda? Nie musiałabyś się fatygować.

W ułamek sekundy znalazła się przy nim. Władca Ciem nie dostrzegł żadnego ruchu, a mimo to, po zaledwie mrugnięciu okiem, wpatrywał się w jej szaroniebieskie oczy błyszczące wściekłością i drapieżnością. Była od niego o ponad półtorej głowy niższa, lecz to wcale nie przeszkadzało jej piorunować go wzrokiem. Władca Ciem skrzywił się lekko, niezadowolony z jej bliskości. Niepokoiła go.

– Dobrze ci radzę, Władco, nie wtrącaj się w rzeczy, o których nie masz pojęcia.

Pozwolił sobie na odsunięcie się od niej o krok.

– Oczywiście – odparł.

Wściekłość płonąca w jej oczach nie ustąpiła ani trochę, ale chyba postanowiła się jednak opanować, bo odwróciwszy się tyłem, powiedziała tylko:

– Daję ci szansę. Nie zmarnuj jej.

Po czym zniknęła. Tak po prostu. Niewielki podmuch, mgnienie oka i ani śladu po tym, że był tam ktoś poza nim.

Władca Ciem podszedł do okna. Motyle już uspokoiły się po nagłym zrywie dziewczyny i teraz latały po całym pomieszczeniu powoli, przysiadując gdzieniegdzie na elementach półkulistej konstrukcji. Mężczyzna w milczeniu wpatrywał się w widok, jaki oferowały mu zakurzone szyby. Okolica była cicha i rzadko uczęszczana. Budynki wyrastały gęsto z popękanego bruku, zamieniając się stopniowo w coraz wyższe bloki i wieżowce, w miarę jak przesuwało się wzrok na horyzont. Gdzieś w oddali majaczyła nawet smukła sylwetka Wieży Eiffla. Władca Ciem w swojej kryjówce czuł się jednocześnie bliski i daleki od wszystkiego.

Gdy już skupił się wystarczająco, zamknął oczy, a wokół jego twarzy pojawił się świetlisty symbol motyla.

Nadszedł czas, by wykorzystać jego największe dzieło.

* * *

Dziewczyna, zwyczajna i przestraszona, wzdrygnęła się, bowiem wciąż jedną nogę miała uwięzioną w bryle lodu. Zaczęła się szarpać, prosić o pomoc, lecz nikt nie słuchał.

Lisice wymieniające niepewne spojrzenie.

Kameleon, którego twarz stężała, jak gdyby nakrył ją wyciosaną z kamienia maską.

Biedronka i Czarny Kot wpatrujący się niemal z przerażeniem w dół.

W czarną mozaikę, jaką na bruku tworzyło zniszczone jojo.

Nagle Biedronka odzyskała głos.

– C… Coś ty narobił?! – wrzasnęła, zaciskając zęby i próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy wściekłości. Padła na kolana i wzięła w dłonie resztki swojej broni, jak najdelikatniej, żeby nie rozsypała się w proch. – Zniszczyłeś je!

– To je napraw! – odkrzyknęła jej Liszka zirytowana. – Wielka Pani, z mocą tworzenia, może naprawić, co zechce, a robi dramę o byle jojo!

Biedronka spojrzała na nią gniewnie. Liszka wiele razy widziała, jak bohaterka potrafi być ostra i zimna, kiedy na pierwszym miejscu stawia swoje obowiązki, jednak jeszcze nigdy nie widziała jej w takim stanie. Powiedzieć, że była wściekła, to mało. Biedronka wyglądała, jakby zaraz miała wpaść w szał i zacząć niszczyć, co popadnie. Oddychała z trudem, a w jej lodowatych, wypełnionych jedynie furią oczach zbierały się łzy, które zatrzymywał tylko gniew.

– Gdybyś miała choć trochę rozumu w głowie, wiedziałabyś, że nie mogę użyć Niezwykłej Biedronki ot tak! – warknęła. – Do tego jest potrzebny Szczęśliwy Traf, którego nie zrobię bez tego przeklętego joja, które tak bezmyślnie postanowiliście zniszczyć! Czy przyszło wam do głowy, co się stanie bez mojej mocy?! Nie mamy szans z Władcą Ciem! Idioci!

– No bo gdybyś używała Szczęśliwego Trafu na samym początku walki, teraz nie miałabyś problemu! – Axelle wyciągnęła argument, o którym wcześniej razem z siostrą rozprawiały z Czarnym Kotem.

– To nie jest moc, którą można sobie wykorzystywać na prawo i lewo! Zresztą! Ktoś taki jak wy i tak tego nie zrozumie!

– Kłótnie nam teraz nie pomogą – odezwał się wreszcie Czarny Kot. – Powinniśmy na spokojnie się zastanowić, jak można to naprawić…

– My?! – wydarła się Biedronka. – Najpierw wszystko zepsułeś, a teraz chcesz wielce naprawiać?! Co, wreszcie do ciebie dotarło, jak wielki błąd popełniłeś?! – Powiodła wzrokiem po wszystkich, omijając jedynie Kameleona, który stał za jej plecami. – Gdybyście mnie słuchali, do niczego takiego by nie doszło!

Jęki uwięzionej w lodzie dziewczyny stały się wręcz nieznośne, tak że Kameleon zlitował się nad nią w końcu i rozłupał pokrywę kilkoma uderzeniami swojej kotwiczki. Dziewczyna tylko skinęła mu głową w pośpiechu i uciekła, kuśtykając lekko. Najwyraźniej chciała się ulotnić, zanim jakieś gniewne oskarżenie padłoby w jej stronę. Kameleon odprowadził ją wzrokiem.

– Chyba wyjątkowo zgodzę z Czarnym Kotem – mruknął cicho, lecz tak by dosłyszała go Biedronka.

Nie wstając z ziemi, odwróciła się do niego, zdenerwowana.

– Co?! – wykrzyknęła. – I ty staniesz po jego stronie?! Naprawdę?!

– Nie do końca to miałem na myśli. Po prostu zgadzam się z tym, co powiedział. A ma to związek poniekąd z tym, że zgadzam się również z tobą. Jojo jest nam niezbędne w walce z Władcą Ciem, a co za tym idzie – przeniósł wzrok na Czarnego Kota – w pierwszej kolejności powinniśmy pomyśleć o tym, jak przywrócić je do stanu używalności.

Czarny Kot wytrzymał jego spojrzenie, a nawet zdawać by się mogło, że skinął mu lekko głową, jakby w geście wdzięczności.

Mimo to nawet ta odrobina uznania, jaka go ogarnęła, nie zagłuszyła ukłucia zazdrości na myśl, że choć powiedział dokładnie to samo, co Kameleon, to nie jego Biedronka posłucha. Zgodzi się tylko dlatego, że powiedział to właśnie Kameleon.

Superbohaterka potwierdziła jego przypuszczenia przeciągającym się milczeniem.

– Proponuję na razie odłożyć topór wojenny – rzucił Kameleon w stronę trójki posiadaczy miraculów. – Niektórzy z nas użyli swoich supermocy, więc muszą przejść przemianę zwrotną i nakarmić kwami. Załatwmy to i spotkajmy się tu za dziesięć minut.

Pomimo zmarszczonych nieufnie brwi wszyscy przystali na ten pomysł. Rozpierzchli się w trzy strony, pozostawiając na placu tylko Biedronkę i Liszkę, które jako jedyne nie wykorzystały w tej walce swoich mocy. Aby nie siedzieć zbyt blisko Biedronki, Vi odeszła parę kroków, oparła się plecami o ścianę pobliskiego budynku i skrzyżowała ręce na piersi. Wgapiła się we wciąż klęczącą na chodniku superbohaterkę, nie wiedząc, co powinna o tym wszystkim myśleć.

Biedronka zaś miała bardzo podobnie. Zerkała ukradkiem w stronę rudej Lisicy, lecz na tyle szybko, że ta nie mogła tego zauważyć. Biedronka czuła się obserwowana i przez to jeszcze trudniej było jej skupić na czymś myśli. Czuła się bezradna i przytłoczona sytuacją. Nie wiedziała, co robić, nawet zaczęła się zastanawiać, czy ta jej wściekłość nie jest oznaką zwyczajnej bezsilności. To ona bowiem przez cały ten czas rozwiązywała wszystkie problemy. To do niej ludzie się zwracali, to ją prosili o pomoc. Czarny Kot zwykle pytał ją o opinię, zanim cokolwiek zrobił, a jej zdanie, nawet pomimo umownej równości, zawsze było w jakiś sposób nadrzędne. Nigdy nie uważała, że powinna dowodzić. Za to stało się tak siłą rzeczy i starała się unieść to brzemię, wykonując swoje obowiązki jak najlepiej. Miała świadomość, że jako iż stoi na szczycie, nie ma prawa zawieść. Jeśli ona w czymś by nie podołała, nikt przecież by tego nie zrobił. Tak uważała. Nie bez powodu przecież otrzymała najpotężniejsze z istniejących miraculów. Ten, kto jej je dał, musiał pokładać w niej naprawdę wielkie nadzieje.

Być może właśnie z tego powodu Biedronka czuła się rozbita jak jej na pozór niepokonane jojo. Ta odpowiedzialność, nie tylko za powodzenie misji, ale i za ogrom ludzkich żyć, nie pozwalała jej teraz wydostać się spod jarzma porażki. Musiała sama przed sobą przyznać, że nie ma pojęcia, co zrobić, jak wygrać, jak nie zawieść. I nie mogła się z tym pogodzić. Powinna przecież poradzić sobie ze wszystkim. W przeciwnym razie nie zostałaby wybrana. Miała przez to wrażenie, że coś rozdziera ją od środka, jakby chciało jednocześnie pokazać jej dwie możliwe drogi, przy czym obranie którejkolwiek z nich oznaczało dokonanie wyboru między tym, co uważała za swój obowiązek, a tym, co było jej niezaprzeczalnym prawem.

Między walką a ucieczką.

Wzięła głęboki oddech, próbując się uspokoić. Gniew wciąż płonął w niej żywym ogniem, a wiedziała, że jeśli się wypali, pozostaną w niej tylko popioły niezdatne do niczego. Musiała go opanować, ale nie wygasić. Zapobiec pożarowi, ale wciąż mieć ukazujące jej dalszą drogę światło. Pomyślała o Kameleonie. Był przeciwieństwem ognia. Był jak spokojne wody stojącego stawu, o wodzie przejrzystej niczym jego szare oczy. Pożoga w jej sercu zelżała nieco, przynosząc odrobinę kojącego chłodu – dokładnie tego, czego potrzebowała w tamtej chwili, by wyciszyć umysł.

Wreszcie po kilku długich minutach wstała i ruszyła pewnym krokiem przed siebie. Opierająca się o ścianę Liszka już się wyprostowała, myśląc, że Biedronka idzie jej na spotkanie, jednak ona odbiła nieco w lewo i weszła do sklepu, który tam się znajdował. Vi zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, czego dziewczyna mogłaby tam szukać, i już miała zajrzeć do środka, kiedy nagle Biedronka wyszła. Zaszczyciła ją tylko przelotnym spojrzeniem, po czym uklęknęła znów w dokładnie tej samej pozycji co wcześniej przed swoim jojo. Liszka przekrzywiła głowę, przyglądając się jej poczynaniom. Dopiero wówczas zauważyła, że Biedronka nie wyszła ze sklepu z pustymi rękami – miała ze sobą kolorową przyozdobioną kwaiatami chustę. Vi nie miała pojęcia, po co jej w takiej chwili apaszka, więc tylko uniosła jedną brew, ale nic nie powiedziała.

Biedronka jednak nie zamierzała teraz się stroić ani nic z tych rzeczy. Rozłożyła chustkę płasko przed sobą na ziemi, a potem ostrożnie zaczęła przekładać nań kawałki rozbitego jojo. Robiła to nadzwyczaj dokładnie, uważając, by nie zgubić choćby najmniejszego fragmentu, a gdy wreszcie uznała, iż udało jej się wyzbierać wszystko, delikatnie związała rogi apaszki, tworząc w ten sposób niewielką paczuszkę, którą można było dość wygodnie przenosić. Niemal dokładnie w tym samym momencie, w jakim wzięła pakunek w dłonie i podniosła się z bruku, na plac zaczęli wracać pozostali bohaterowie. Zebrali się ponownie blisko siebie. Milczeli. Każdy zamknięty we własnej barierze mało pomocnych myśli.

– Musimy naprawić jojo – powiedział Czarny Kot, mając nadzieję, że gdy zrobi to na głos, doznają jakiegoś olśnienia. – Odwrócić moc Kotaklizmu…

– Chyba znam kogoś, kto nam pomoże. – Kameleon przeczesał palcami włosy i przymknął jedno oko, krzywiąc się lekko. Czarny Kot przez krótką chwilę zastanawiał się, co może oznaczać ta mina, ale szybko o tym zapomniał, gdy dotarł do niego sens jego słów.

– Znasz? – zdziwił się. Reszta zareagowała podobnie. – Niby kogo?

– Kogoś, kto wybrał nas wszystkich na posiadaczy miraculów.

Bliźniaczki jednocześnie przekrzywiły głowy w ten sam bok.

– A skąd niby znasz takiego kogoś? – zapytała Axelle podejrzliwie.

Kameleon spojrzał na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– To długa historia. Może sam kiedyś wam opowie.

– Hmm… – Nie wyglądała na przekonaną.

– W każdym razie – Kameleon postanowił uciąć ten temat – wiem, gdzie on mieszka, mogę was do niego zaprowadzić. Wydaje mi się, że jak na razie to najlepsza opcja, jaką mamy.

Pozostali mniej lub bardziej chętnie się zgodzili, wszyscy poza Biedronką. Ona, zamyślona, ze spuszczoną głową, zdawała się ich nie słuchać.

– Biedronko? – zaniepokoił się Kot. – Wszystko w porządku?

– Tak – odparła wolno. – Chodźmy już.

W rzeczywistości jednak zastanawiała się, dlaczego to nie ona poznała człowieka, który podarował im moc magicznej biżuterii. Czy to nie ona, jako Biedronka, powinna znać jego tożsamość? Żeby w podobnej sytuacji wiedzieć, do kogo się zwrócić?

A może nie wszystko było tak, jak myślała?

– Idziesz? – dobiegł ją głos Kameleona. Pozostała trójka już ruszyła.

– Tak… W drogę.

Wyciągnął ku niej dłoń, a ona ufnie złapała ją i pozwoliła mu przyciągnąć się i objąć. Kameleon zarzucił swoją kotwiczkę, po czym, trzymając dziewczynę mocno jedną ręką, wystrzelił w górę. Zaledwie chwilę zajęło mu dogonienie pozostałych i wysunięcie się na czoło grupy. Biedronka poprawiła jeszcze uścisk na śliskim materiale apaszki, po czym w pełni skupiła się na drodze, którą prowadził ich Kameleon.

Na jej końcu stał bowiem człowiek, który wplątał ich w to wszystko.

Podróż nie była długa, trwała zaledwie kilkanaście minut i ostatecznie nie znaleźli się na jakimś porośniętym bluszczem pustkowiu, jak Bierdronka się spodziewała. Zwyczajna paryska kamienica, przed którą się zatrzymali, nie wyglądała zbyt imponująco, a już na pewno nie kojarzyła się z kimś, kto dysponował ogromną mocą i dzielił się nią z innymi dla dobra świata. Najwyraźniej pozostali mieli podobne zdanie, bo weszli na klatkę schodową równie niepewnie jak ona. Światło zapaliło się samo, wyłaniając z mroku pozbawionego okien korytarza blade, obdrapane ściany, kilka par drzwi i czerwoną poręcz biegnącą w górę wzdłuż niewielkich, wyglądających na dość strome, schodów.

Kameleon jak gdyby nigdy nic zaczął wchodzić na kolejne piętra, więc cała reszta, z braku lepszych pomysłów, podążyła za nim. Pokonali trzy ciągi stopni i minęli dokładnie jedenaście par drzwi, zanim zatrzymali się przed ostatnimi na tym poziomie, oznaczonymi lśniącym numerem dwanaście. Liszka zmrużyła oczy i przyjrzała się wygrawerowanemu na drzwiach nazwisku i napisie poniżej.

– „Chen” – przeczytała na głos – „specjalista w dziedzinie medycyny chińskiej”.

– Akupunktura jojo raczej nie pomoże – zauważyła Biała Lisica.

– To tylko przykrywka – wyjaśnił Kameleon. – W rzeczywistości nazywa się…

Nie zdążył dokończyć, bo wtem drzwi mieszkania numer dwanaście otwarły się z hukiem i niewiarygodnie duża siła w postaci laski, używanej przez starsze osoby jako pomoc przy chodzeniu, wepchnęła ich do środka. Ruch był tak szybki, że nawet nie zdążyli się zastanowić, jak ktoś mógł tego dokonać, a drzwi już zamykały się za nimi.

Pierwsze, co rzucało się w oczy, to wystrój mieszkania, odbiegający dość znacznie od obowiązujących we Francji norm. Pokój był dość spory, a wrażenie to potęgował jego jasny kolor, pomieszany z odcieniami ciepłego brązu. Ściany o beżowej barwie wykończono ornamentami w kształcie kwiatów wiśni, zaś na meblach i jedynych widocznych drzwiach dało się dostrzec jaśniejszy motyw bambusa, zdobiący również parawan stojący zaraz po lewej stronie drzwi. Centralną część pomieszczenia wypełniała biała, leżąca na brązowych panelach mata, spełniająca najwyraźniej zadanie łóżka, zaś obok niej ustawiono niski – tak niski, że siedzenie przy nim wymagało klęczenia na podłodze – stolik. Za na pozór prowizorycznym posłaniem znajdowało się wyjście na balkon udekorowane z obu stron kwiatami w wielkich donicach. Axelle i Vi na ich widok przypomniały sobie roślinę stojącą w gabinecie dyrektora ich szkoły, pana Bonjour, i przyszło im do głowy, że te donice aż proszą się, żeby ktoś je przewrócił. Poza tym zdążyli dostrzec jeszcze stojącą po prawej stronie komodę, a na niej dość zabytkowy gramofon, zanim gardłowe chrząknięcie ściągnęło ich z powrotem na ziemię.

Odwrócili się gwałtownie i dostrzegli naprawdę niskiego człowieczka stojącego teraz między nimi a drzwiami. Najwyraźniej jego zamiłowanie do chińskiego wystroju nie wynikało jedynie z kaprysu, a z pochodzenia, na które dość wyraźnie wskazywały skośne, brązowe oczy. W jego siwiejących włosach tworzyły się już zakola, które staruszek nadrabiał poprzez wąsy i sterczącą bródkę. Hawajska koszula i beżowe spodnie o długości trzy czwarte jednak już mniej przywodziły na myśl tradycyjny chiński ubiór. W dłoni trzymał laskę, tę samą, którą wciągnął ich do środka, lecz nie wyglądało na to, by potrzebował jej do przemieszczania się. Pomimo wieku malującego się na jego twarzy licznymi zmarszczkami nie wyglądał na kogoś, kto ma problemy z chodzeniem.

Zamek w drzwiach wydał z siebie głośne kliknięcie, gdy staruszek przekręcił go z uśmiechem.

– Ściany mają uszy – rzekł. – Musicie uważać na sekrety, które im powierzacie.  

– To pan?! – wrzasnęły równocześnie Lisice.

Obu im stanął przed oczami remontowany budynek, wysokie rusztowanie oraz metalowe wiadro, które spadło z jego szczytu. Uratowały wówczas starszego pana, pochylającego się niezdarnie nad leżącą na ziemi laską, najwyraźniej upuszczoną ledwie moment wcześniej. Obu im zadrgała prawa brew niczym w bliźniaczym tiku nerwowym. Potrzebujący pomocy staruszek okazał się bowiem wcale nie potrzebującym pomocy staruszkiem.

– Miło, że mnie pamiętacie. – Uśmiechnął się tak szeroko, że jego i tak wąskie oczy praktycznie się zamknęły. – Kameleon zapewne chciał powiedzieć, że w rzeczywistości nie nazywam się Chen. – Staruszek skłonił się przed nimi i przedstawił się poważnym tonem. – Jestem Wang Fu, ostatni z Zakonu Strażników, obecnie sprawujący pieczę nad częścią znanych nam miraculów. Zaszczyt to dla mnie spotkać was tu wszystkich, jednak mam nadzieję, że mieliście dobry powód, żeby tak po prostu tutaj przyjść.

– Owszem, mistrzu – odezwał się Kameleon. – Potrzebna nam twoja pomoc.

– Hmm… – Staruszek pogładził swoją bródkę wyćwiczonym gestem. – Dobrze, wejdźcie. – Minął ich, jakby wcale nie blokowali całkowicie przejścia i poczłapał do niskiego stoliczka. – To taka poważna sprawa, że wszyscy musieliście tu przyjść?

– Myślę, że tak. – Biedronka wyszła przed szereg i pozwoliła sobie przyklęknąć za stołem naprzeciw mistrza. Myślała, że w obecnej sytuacji będzie jej już wszystko jedno, lecz mimo to ręce zaczęły się jej lekko trząść. – Bardzo przepraszam, mistrzu – powiedziała, zwracając się do staruszka tak jak uprzednio Kameleon. – Zachowaliśmy się nieodpowiednio i z tego powodu prosimy o wybaczenie, a także mamy nadzieję, że – przełknęła ślinę – zdoła to mistrz naprawić.

Drżącymi dłońmi położyła na stoliczku zawiniątko z kwiecistej chustki. Zaczęła powoli rozwiązywać jej rogi, aż wreszcie oczom wszystkich ukazały się poczerniałe, jakby spalone kawałki czegoś, co kiedyś było praktycznie niepokonaną bronią Biedronki.

– To moje jojo – wyjaśniła cicho. – Zniszczone Kotaklizmem.

– A może trzeba było się po prostu odmienić i przemienić na nowo? – zastanowiła się nagle Biała Lisica.

– Ciekawy pomysł – przyznał mistrz Fu, kiwając głową. – Ale niestety nie zadziałałby. Jojo zostało zniszczone przy użyciu mocy potężniejszej niż ta, która je tworzyła. W przeciwnym razie oparłoby się tej mocy i nie byłoby o czym mówić.

– Kotaklizm jest potężniejszy od jojo? – zdziwił się Czarny Kot.

– Mhm – mruknął staruszek. – Na tej samej zasadzie, na której jest potężniejszy od twojego Kociego Kija. Tak samo jak jojo, to tylko broń. Owszem, posiada wiele magicznych właściwości, lecz nie umywają się one do waszych supermocy. Niezwykła Biedronka jest z kolei potężniejsza od Kotaklizmu, dlatego potrafi naprawić to, co zostało za jego pomocą zniszczone. Lecz skoro nie było Szczęśliwego Trafu… – Mistrz Fu sięgnął po leżące na komodzie okulary i założywszy je, zaczął się przyglądać resztkom broni Biedronki. – Tak naprawdę jojo jest zwyczajnym narzędziem do walki. Tylko że stanowi przekierowanie mocy Biedronki, bo coś tak potężnego musi mieć jakieś ograniczenia. Dlatego fakt, że zostało zniszczone, jest taki problematyczny…

– No to już wiemy – skwitowała Vi, sprowadzając na siebie karcące spojrzenie superbohaterki w czerwonym kostiumie. – No co?

– Hmm… – Mężczyzna oglądał pozostałości jojo, jakby w ogóle jej nie dosłyszał. – Kotaklizm na szczęście w tej formie też jest dość mocno ograniczony… Gdybyś używał jego pełnej mocy, nie wiem, czy cokolwiek dałbym radę zrobić. Ale w takim wypadku, być może… Wayzz! – zawołał znienacka, aż wszyscy podskoczyli.

Przez moment nic się nie działo, aż nagle stojący na komodzie zabytkowy gramofon zaczął się poruszać i wydawać z siebie dziwne dźwięki. Superbohaterowie nie mieli pojęcia, co się dzieje, lecz  mistrz Fu nie wyglądał na zdziwionego, więc zatrzymali cisnące im się na usta pytania dla siebie. Wreszcie z urządzenia wyleciała mała, zielona smuga, której mogli się przyjrzeć dokładniej, dopiero gdy zatrzymała się przed twarzą mistrza Fu i skłoniła przed nim.

– Do usług, mistrzu.

Stworzonko było niewielkie, z dużą głową i żółwią skorupą na plecach. Całe w kolorze zielonym, o takich samych, pozbawionych źrenic tęczówkach na tle żółtych białek. Z czubka jego główki wyrastało coś na kształt pojedynczego czółka, zaś spod skorupy wystawał mały, ostro zakończony ogonek. Każde z nich od razu rozpoznało w owej istotce kwami.

Niewątpliwie Kwami Żółwia.

– Łooo! – podekscytowały się bliźniaczki. – Co on je? – zainteresowały się od razu.

– Na ogół ryż – odparł mistrz, niezrażony ich zachowaniem. – Rzuć na to okiem, Wayzz – zwrócił się do kwami. – Potrafiłbyś coś na to poradzić?

– Hmm… – Stworzonko podleciało do rozłożonej na stole chusty. – Wygląda nieciekawie – zauważyło. – Kotaklizm? – domyśliło się.

– Owszem.

– Hmm… – mruknęło znowu. – Powinno dać się naprawić, ale trochę to potrwa… Mam się tym zająć, czy wolisz zrobić to sam?

– Wiesz przecież, że unikam przemian – odparł mistrz. – Jestem już na to za stary. Ale chętnie ci pomogę…

Mistrz i Wayzz zabrali się do pracy. Dopiero po chwili staruszek dostrzegł, że Biedronka wciąż siedzi przed nim z kamienną twarzą, a pozostali stoją na środku pokoju jak słupy soli. Spojrzał na nich ze zdziwieniem.

– Będziecie tu tak sterczeć? – zapytał. – To trochę zajmie.

– Ja zostaję – oświadczyła od razu Biedronka.

– W takim razie ja też – rzucił Kameleon.

– To moja wina, więc… – Czarny Kot podrapał się po głowie, lekko zawstydzony – też zostanę.

– Jak on zostaje… – zaczęła Vi, krzyżując ręce.

– …to my też – dokończyła Axelle.

– Jak chcecie. – Mistrz Fu wzruszył ramionami. – W kuchni jest dzbanek z herbatą, jeśli macie ochotę. Poza tym chyba niezbyt wiele mogę wam zaoferować… Chyba że szachy, ale to…

– O, szachy! – ucieszyła się Liszka. – Dawno nie grałam.

– Są w tamtym regale.

Czarny Kot i Lisice usiedli razem w jednym z kątów pomieszczenia i zajęli się rozgrywaniem czegoś na kształt turnieju szachowego. Chłopak jednak myślami pozostał przy Biedronce, która pozostała nieruchomo na swoim miejscu. Nie widział jej twarzy, ale wyobrażał sobie, że wyraża pełne skupienie. Taka właśnie była Biedronka – skoncentrowana na celu, zawsze i wszędzie. Bliźniaczki w tym czasie przypominały sobie ruchy figur i różne sztuczki, których kiedyś uczył ich ojciec. Henry Rentir bardzo lubił grać w szachy i cieszył się bardzo, że zdołał przekonać do nich również swoje córki, które z czasem zaczęły traktować każdą partię jak test swoich umiejętności. Uwielbiały rywalizować między sobą o to, która tym razem przechytrzy drugą.

Na podobnej zasadzie pokochały grę w pokera.

Mijały minuty, a poza ustawieniem figur na szachownicy, zmieniało się jedynie pulsujące, jasne światło, jakie rozbłysło nad szczątkami jojo. Zarówno mistrz Fu, jak i jego kwami trzymali wyciągnięte dłonie nad stolikiem i mieli zamknięte oczy. Biedronka pierwszy raz widziała coś podobnego, więc przyszło jej na myśl, że to, na co właśnie patrzy, to niewątpliwie czary. Kameleon patrzył na poczynania tamtej dwójki równie uważnie. Ponad kwadrans stał praktycznie w bezruchu, aż wreszcie postanowił przejść przez pokój, odprowadzany chłodnym spojrzeniem Czarnego Kota. Zatrzymał się obok Biedronki i położył jej dłoń na ramieniu.

– Chodź – zachęcił. – Napijemy się herbaty.

Spojrzała na niego niepewnie. Czuła, że powinna być tutaj, w centrum wydarzeń, a nie popijać sobie herbatkę, skoro to ona nie dopilnowała, żeby wszystko poszło zgodnie z planem. Mimo to i ona miała już dość. Chciała odpocząć. Chciała się bawić i nie przejmować niczym jak reszta jej rówieśników. Była taka zmęczona.

– Chodź. – Pochylił się i wziął ją za rękę, po czym pomógł wstać. Następnie zaprowadził do niewielkiej kuchni, wyposażonej głównie w zlew, piec, rząd szafek i lodówkę. Nawet stołu tam nie było; jego rolę pełnił blat położony na górze owych szafek. Wnętrze oświetlał blask padający przez przysłonięte falbaniastymi firankami okno. Biedronka stanęła przed nim i zagapiła się w przestrzeń na zewnątrz. Samochody przetaczały się ulicą, rozchlapując kałuże pozostałe po deszczu. Szumił wiatr.

Kameleon zaczął otwierać szafki w poszukiwaniu jakichś kubków lub szklanek. Kiedy je wreszcie znalazł, wyjął dwie i ustawił na blacie przed sobą, by potem wypełnić je jeszcze letnim płynem ze stojącego przy samej ścianie dzbanka. Wziął oba naczynia w dłonie i podszedł do Biedronki, by bez słowa podać jej jeden z nich. Wzięła go z lekkim uśmiechem wdzięczności, lecz znów szybko spoważniała.

– To nie twoja wina – powiedział Kameleon i upił łyk. Ziołowa mieszanka połechtała miło jego język. – To zwykły wypadek.

– Który nie zdarzyłby się, gdybym potrafiła utemperować tamtą trójkę. – Kiwnęła głową w stronę ściany, jakby wskazując siedzących za nią Czarnego Kota i Lisice. – Gdybym…

Zamilkła nagle, gdy dłoń Kameleona dotknęła jej twarzy i powoli kazała jej spojrzeć w szare, spokojne oczy.

– Praca z nimi wystawia nas na niebezpieczeństwo, Marinette. – Użycie jej imienia wywołało zamierzony skutek. Dziewczyna całą swoją uwagę skupiła na Kameleonie. – A ty… jesteś znacznie potężniejsza od nich. Nie potrzebujesz tego jojo. Możesz pokonać Władcę Ciem bez niego. I bez nich. Jesteś wystarczająco silna.

– Ale… – Oblizała językiem wyschnięte usta. – Ale jak?

– Wiem, gdzie ukrywa się Władca Ciem. Zaprowadzę cię do niego.

Jej serce zabiło mocniej.

– Pomogę ci go pokonać.

– Jak go zna…

Nie dała rady dokończyć, zniewolona przez obezwładniające spojrzenie jego oczu. Poczuła się nagle taka zmęczona. Taka wyprana z emocji.

Jakby to wszystko było tylko kolejnym dziwnym snem.

– Chodź ze mną. – Dłoń, którą trzymał jej podbródek, przeniósł na kubek, jaki jej wcześniej podał. Wyjął go ostrożnie spomiędzy jej palców i razem ze swoim własnym odstawił ostrożnie na blat. – Źle ci jest tutaj, przecież widzę – szepnął, biorąc ją za rękę. Drugą sięgnął do białej klamki okna. – Zabiorę cię stąd.

– Zabierzesz…

– Tak, zabiorę. Chcesz?

Zmarszczyła brwi, niepewna odpowiedzi. Rozsądek mówił jej, że nie powinna tego robić, lecz coś czającego się głębiej, coś znacznie bardziej pierwotnego, ciągnęło ją do Kameleona, do jego pięknych słów, do jego cudownych obietnic.

Do jego hipnotyzujących oczu.

– Chcę.

Objął ją i zwinnym ruchem wyskoczyli przez okno.

Bezszelestnie.

Rozdział XXX. Będzie, co ma być

– Gotowe! – ucieszył się mistrz Fu, po czym opadł na podłogę i podparł się z tyłu rękami. Odetchnął głęboko. – To już nie moje plecy… Ojoj…

– Może niech się mistrz położy – zasugerował Wayzz, majstrując jeszcze przy wyglądającym zupełnie jak nowe jojo.

– Nie trzeba, nie trzeba – mruknął staruszek, nie zmieniając pozycji.

Słysząc ich rozmowę, Czarny Kot uniósł głowę znad planszy szachów. Wstał z miejsca i podszedł do niskiego stoliczka, a jego oczom ukazało się coś, w co trudno mu było uwierzyć. Na blacie bowiem leżało lśniące czerwone jojo w czarne kropki, jak gdyby nigdy nie zostało potraktowane mocą zniszczenia. Oczy Czarnego Kota zalśniły na ten widok.

– Jak mistrz to zrobił? – zdumiał się.

– W Chinach nauczono mnie różnych sztuczek – odparł, zerkając na niego spod przymrużonych powiek. – Ale to w głównej mierze zasługa Wayzza. Ja mu tylko pomagałem.

Kwami nie zaprzeczyło ani też nie potwierdziło. Skłoniło się jedynie lekko przed swoim właścicielem, jakby meldowało wykonanie zwyczajnego obowiązku. Mistrz Fu uśmiechnął się na ten widok.

– Taka jest właśnie moc Miraculum Żółwia. Uzdrawianie.

– Uzdrawianie? – zdziwiła się Vi, która razem z siostrą również zdążyła już do nich podejść. – A to przypadkiem nie powinno działać tylko na ludzi?

– Wszystko, co magiczne, można uzdrowić, Lisico. – Wang Fu spojrzał na nią z zagadkową miną. – Tylko że nie zawsze jesteśmy do tego zdolni.

– Hmmm… – mruknęła tylko przeciągle w odpowiedzi. – I będzie działało tak jak wcześniej?

– Powinno… Najlepiej będzie to chyba sprawdzić w praktyce i oddać broń Biedronce.

Powiódł wzrokiem dookoła w poszukiwaniu odpowiedniej osoby, lecz nie dostrzegł jej wśród zebranych. Pozostali również zaczęli się rozglądać, lecz mieszkanko miało na tyle niewielkie rozmiary, że trudno byłoby w nim przeoczyć całego człowieka. Każde z nich miało podobną minę – zmarszczone brwi i niepokój w oczach.

– Biedronko! – zawołał Czarny Kot.

– Chyba poszli z Kameleonem napić się herbaty – zauważył mistrz.

Domyślali się jednak, że gdyby rzeczywiście byli w kuchni, to już dawno by przynajmniej odpowiedzieli. A poza tym Czarnemu Kotu nie chciało się wierzyć, że Biedronka tak po prostu zignorowałaby naprawienie jej broni. Chłopak podążył więc szybkim krokiem do kuchni, Lisice zaś, jak na zwołanie, poszły za nim. Tam jednak, tak jak Kot się spodziewał, nie zastali nikogo. Pomieszczenie ziało chłodem wpadającym przez otwarte okno. Podmuchy poruszały firanką, wprawiając ją w powolne, usypiające wręcz falowanie. Jedyny ślad po tym, że ktoś rzeczywiście tam był, stanowiły dwa kubki wypełnione niemal w całości wystygłą już herbatą.    

Czarny Kot zacisnął pięści. Nie miał już wątpliwości.

– To jego sprawka – warknął. – Biedronka nie poszłaby sobie stąd w takiej sytuacji. Jestem tego pewien.

– No mówiłyśmy – odezwały się bliźniaczki równocześnie, jednak nikt nie zwrócił na nie uwagi.

– Rany, jaki byłem głupi. – Czarny Kot uderzył pięścią w najbliższą ścianę. – Powinienem był zrobić coś od razu, zamiast naiwnie myśleć, że gość może być niewinny.

– Słusznie postąpiłeś, Czarny Kocie – uznał staruszek, gładząc swoją brodę. – Nie działałeś pochopnie, zdając sobie sprawę z własnych uczuć i z niesprawiedliwego osądu, jaki mógł z nich wyniknąć. Widzę teraz wyraźnie, że dokonałem dobrego wyboru.

Czarny Kot jednak nie mógł już tego znieść. Sam nie wiedział, czy to jego wina, bo nie zareagował odpowiednio wcześnie, czy Kameleona, bo to przecież on stał za tym wszystkim. Już od pierwszego spotkania miał ochotę zrobić mu krzywdę, lecz wtedy kierowała nim wyłącznie zazdrość, o której przecież wiedział, że nie jest zbyt dobrym uczuciem. Nie potrafił jednak jej ujarzmić i z każdym dniem darzył Kameleona coraz to mniejszą sympatią. Teraz miał już pewność, że bohater w zielonym kostiumie istotnie od samego początku próbował ich skłócić i przeciągnąć Biedronkę na swoją stronę. Ponadto, żeby zyskać jej zaufanie, chciał ją uwieść, o czym świadczył nieustannie przypominający się Kotu fakt – że Kameleon całował się z Biedronką. Namieszał jej w głowie, odseparował od przyjaciół, a teraz zabrał ze sobą, nie wiadomo gdzie i z nie wiadomo jakimi zamiarami.

Dla Czarnego Kota miarka się przebrała.

– Kameleon, ty je…

Dalszą część jego słów zagłuszył stary, wyjący wniebogłosy mikser. Bliźniaczki raptownie zakryły uszy, przekonane, że sprzęt jest wadliwy i pochyliły się odruchowo, mając wrażenie, że zaraz eksploduje. Mistrz Fu jednak nie wyglądał na ani trochę zmartwionego, bowiem stał na niskim stołeczku przed jedną z wiszących szafek i jak gdyby nic trzymał hałasujący mikser, uśmiechając się wesoło, jakby chciał rozmieszać napięcie wiszące w powietrzu. Kot z ponurą miną skończył swoją wypowiedź i mikser, po długiej oraz bolesnej dla uszu chwili, umilkł.

– Wybaczcie. – Głos mistrza Fu zabrzmiał nienaturalnie głośno w zapadłej nagle ciszy. – Pomyślałem, że nie powinnyście tego słuchać – zwrócił się do bliźniaczek, które wymieniły spojrzenia.

Wbrew pozorom znały sporo przekleństw, a wszystkich nauczyły się od swojej matki. Pomimo tego zaskoczyło je, że ktoś taki jak Czarny Kot – jakkolwiek spojrzeć, przyjazny i uroczy Adrien Agreste – używa takich określeń.

– Musiał się nieeeeźle wkurzyć – skomentowała Axelle, przeciągając słowo.

– Będzie łomot? – ucieszyła się Vi.

– Jaki łomot? – burknął Czarny Kot. – Nie mamy pojęcia, gdzie oni są. Możemy sobie przeszukiwać cały Paryż, kawałek po kawałku, a nie wiadomo, czy zdążymy ją znaleźć, zanim… zanim będzie za późno. – Przełknął ślinę. Nie chciał myśleć o tym, co może się stać z Biedronką, jeśli nie znajdą jej na czas. – Co on planuje? – zastanowił się na głos.

– To nie do końca prawda…

– Co?

– Że nie wiemy, gdzie ich szukać. – Vi spojrzała najpierw na siostrę, potem znów na Kota. – Pamiętasz to miejsce, o którym ci opowiadałyśmy? To, w które Kameleon poszedł po pocałunku z Biedronką. Myślę, że warto zacząć właśnie tam.

Czarnemu Kotu nie podobało się, że to chodziło akurat o to miejsce. Czuł, że ma to zbyt duży związek z jego rodziną, lecz z drugiej strony nie mógł wykluczyć zwykłego przypadku. Nie mógł, ale coś podpowiadało mu, że powinien. W jego głowie zaczęły tworzyć się cienkie nitki powiązań między działaniami Kameleona, atakami Władcy Ciem a ciągłą nieobecnością ojca, jego rozgoryczeniem po utracie żony i tym miejscem – pierwszą filią firmy Gabriela Agreste’a. Czarny Kot zacisnął usta w wąską linię.

– Musimy gdzieś zacząć – powiedziała Axelle cicho. – A z każdą chwilą tracimy tu czas.

– Mają rację – zawtórował mistrz Fu, który schowawszy mikser z powrotem do szafki, schodził właśnie ze stołka na ziemię. – Strach jest rzeczą ludzką. Pokonanie go, żeby ocalić niewinnych, bohaterstwem. Nie bez powodu otrzymaliście miracula. Wierzę bowiem, że jesteście zdolni do zmierzenia się nie tylko z wrogami – spojrzał na Kota poważnie – ale i z wami samymi.

Liszka otworzyła już usta, żeby coś powiedzieć, lecz Axelle zakryła je dłonią, mając przeczucie, że jej słowa kompletnie zepsują klimat.

Vi zmarszczyła brwi i spojrzała na siostrę nieco gniewne, ale obie szybko zapomniały o sprawie, kiedy odezwał się Czarny Kot.

– Zgoda – westchnął. – Zacznijmy tam.

Mistrz Fu skinął mu głową, jakby chciał potwierdzić, że ten dokonał dobrego wyboru. Kot odpowiedział podobnym gestem, lecz było w nim znacznie mniej pewności.

Za to w jego oczach płonął ogień.

Wyskoczyli przez to samo okno co Biedronka i Kameleon. Liszka zabrała ze sobą naprawione jojo i przymocowała sobie do paska – wszyscy bowiem zgodnie uznali, że może im się przydać, zwłaszcza jeśli będą mieli możliwość oddać je Biedronce. Przeskakiwali, szybowali niemal ponad paryskimi murami, gnając przed siebie z zawrotną prędkością; taką, która niewątpliwie nie wyszłaby im na dobre, gdyby popełnili choć jeden błąd podczas biegu. Jeden krok za dużo, złe wymierzenie odległości, zbyt lekkie wybicie – przy takiej szybkości zorientowanie się, na czym polegał ów błąd mogłoby być ostatnią rzeczą, jaką by zrobili. Nie byli jednak zwyczajnymi miejskimi wyczynowcami. Miracula dbały o swoich właścicieli. W jakiś niepojęty sposób ich stopy trafiały dokładnie tam, gdzie chcieli, nie spotkali na drodze niemal żadnych przeszkód, a wiatr wiał im w plecy, jak gdyby pchał ich naprzód. Pomimo tego, że czas naglił, wydawali się zupełnie spokojni, a w każdym razie o tym mogłaby świadczyć ta niezwykła precyzja ruchów. W ich umysłach jednak trwała gonitwa podobna do tej, w której właśnie brali udział.

Choć bliźniaczkom przyszedł do głowy taki, a nie inny pomysł, który na dodatek mogły uargumentować, to Czarny Kot wciąż miał wątpliwości. Jeśli się myliły, straciliby mnóstwo cennego czasu na dotarcie, przeszukanie i ewentualny powrót ze wskazanego miejsca. Innych poszlak jednak nie mieli, równie dobrze mogliby kręcić się w kółko, gdyby nie zdecydowali się na tę opcję. Aczkolwiek Czarny Kot był rozdarty jeszcze w związku z inną sprawą – krążył mu po głowie pomysł, żeby się rozdzielić, co byłoby lepsze na wypadek, gdyby nic nie znaleźli tam, dokąd zmierzali. Z drugiej strony jednak, jeżeli okaże się, że Lisice miały rację, wówczas będą dysponowali jednym superbohaterem mniej, a to mogło zaważyć na rezultacie walki, jeśli do takowej by doszło. Nagle zrozumiał, jak wielka odpowiedzialność ciąży na Biedronce podczas każdego ataku superzłoczyńcy oraz jak człowiekowi może doskwierać trud decyzji, a już zwłaszcza gdy zależą od niej życia wielu osób.

Gdy od jego wyboru zależy życie Biedronki.

Mnóstwo rzeczy przelatywało mu przez głowę, wszystkie możliwości, wszystkie kroki, jakie mógł podjąć – wszystko pojawiało się i znikało równie szybko, jakby samo było przeświadczone o własnej zbędności. Przez to niewiele potrafił uchwycić, a nawet jeśli już mu się to udawało, miał wrażenie, że nie jest to dobry plan. Nie wiedział, na czym się skupić, nie znał żadnych słabych punktów przeciwnika. Tak naprawdę miał tylko świadomość, że przyjdzie mu zmierzyć się z tym, co każdego przeraża najbardziej.

Z nieznanym.

Gdy dotarli na granice tej dzielnicy Paryża, zwolnili automatycznie, jakby bez udziału umysłu. Zeskoczyli na nierówny bruk i szli powoli, rozglądając się dookoła i przyciągając uwagę mieszkających w tamtejszych kamienicach ludzi, choć było ich stosunkowo niewielu – im bliżej obrzeży miasta, tym mniej zamieszkanych bloków. Mimo to budynki rosły tam dość gęsto, lecz niewysoko, i obecnie kładły się cieniem na zniszczonym przez korzenie nagich drzew chodniku. Słabe przebłyski słońca, które powoli kryło się nie tylko za chmurami, ale i za horyzontem, przebijały się przez przerwy między kamienicami, padając na szyby, które posyłały je w różne strony. Wyglądało to jak zwykłe, miejscami nieco szarawe, spokojne popołudnie w mniej zaludnionych okolicach Paryża. Dookoła panowała cisza, przerywana tylko odległym szumem samochodów i trochę bliższym szczekaniem psa.

Czarnego Kota nieco dekoncentrowała głośność jego własnych kroków.

– To tutaj – oznajmiła Liszka, choć nie musiała tego robić. On przecież znał to miejsce.

Pierwsza filia firmy Gabriela Agreste’a mieściła się w niewielkiej kamienicy, zlewającej się z resztą krajobrazu. Budynek wykonany z ciemnej cegły wyróżniał się jedynie nowoczesnymi oknami i szklanymi drzwiami, które łączyły jego zabytkowy wygląd ze współczesnym światem. Miał zaledwie jedno piętro, lecz pomimo tego, że został wciśnięty pomiędzy stare obserwatorium a inny blok mieszkalny, wydawał się dość długi. Wewnątrz musiało być więcej miejsca, niż można by przypuszczać. Trójka superbohaterów zmierzyła gmach wzrokiem. Lisice skrzywiły się lekko. Mrok za zakurzonymi szybami mówił, że miejsce to jest raczej opuszczone. Mimo to Axelle podeszła do drzwi i położywszy na nich palce – ostrożnie, jakby bała się, że zniszczy je samym dotykiem – pchnęła lekko.

Ku ich zdziwieniu, otwarły się bez żadnych przeszkód, wyzwalając jedynie wyjący śpiew starych zawiasów. Niewielki hol oświetlało jedynie światło wpadające przez szklane wejście – nie było tam żadnych innych okien. Po lewej stronie stało obszerne biurko, za którym najwyraźniej niegdyś urzędował ktoś w rodzaju recepcjonistki lub sekretarki. Po obu stronach mebla straż pełniły dwa spore, zwiędłe już, drzewka w doniczkach. Po prawej z kolei dało się dostrzec jedynie beżową, zakurzoną płachtę, ukrywającą jakieś nierówne kształty. Adrien domyślał się, że najpewniej kanapę i niski stolik, na którego niższej półeczce układało się stosy czasopism. Sądząc po dwóch obłych przedmiotach po bokach, znajdowały się tam również fotele. Wyglądało to na dość zwyczajową poczekalnię. Poza tym, w kątach po obu stronach wejścia mieściły się regały, teraz zupełnie puste. Wykładzina i zalegająca na niej warstwa kurzu tłumiły ich kroki, gdy weszli do środka, zamykając drzwi.

W środku panowała cisza jeszcze bardziej dotkliwa niż na zewnątrz. Przeszli przez małą recepcję, by znaleźć się u wlotu głównego korytarza. Ciągnął się daleko w głąb budynku, a po jego bokach mieściły się jedynie wejścia do pokoi, toteż nie było tam żadnego źródła światła poza oszklonym wejściem oraz znajdującym się na półpiętrze oknem – pierwszą wnękę korytarza stanowiła bowiem klatka schodowa po ich prawej stronie. Prowadziła na następny poziom, zapewne będący kopią holu, na który właśnie patrzyli. Koniec pomieszczenia ginął w mroku. Unoszący się w powietrzu zapach kurzu drażnił ich nozdrza, gdy powoli zagłębili się w korytarz i stanęli przed pierwszymi drzwiami po ich lewej ręce. Czarny Kot złapał za przerdzewiałą już metalową gałkę i przekręcił.

Zamknięte.

Rozproszyli się po holu, sprawdzając po kolei każde drzwi, lecz niemal we wszystkich sytuacja się powtórzyła – nieliczne dwie pary, które udało im się otworzyć, chowały za sobą jedynie kolejne przykryte płachtami meble i pokryte kurzem półki, na jakie najwyraźniej zabrakło materiału albo zwyczajnie nie widziano potrzeby ich zakrywania. W półmroku trudno było określić ich stan, ale raczej żadna ze stojących tam rzeczy nie miała poniżej dziesięciu lat. Niektóre nadawały się już tylko do wyrzucenia i nie potrzebowali zbyt wiele światła, żeby to stwierdzić.

Wreszcie zatrzymali się przed ostatnimi drzwiami, kończącymi korytarz. Znajdowały się właściwie naprzeciw głównego wejścia, swoim prostopadłym ułożeniem wyróżniając się wśród pozostałych. Mimo to zarówno ich powierzchnia, jak i klamka w kształcie gałki wyglądały dokładnie tak samo jak wszystkie poprzednie. Drzwi ustąpiły i chwilę potem znaleźli się w pomieszczeniu nieco jaśniejszym od reszty. Zawdzięczało to zapewne temu, że okna umieszczono po obu jego stronach, przez co meble skupiono głównie przy ścianie naprzeciw wejścia oraz tej, w której to wejście się znajdowało. Większość z nich jednak przykryto jasnym materiałem – wyróżniało się jedynie biurko, całkowicie odkryte, zajmujące centralną część pokoju. Płachta, która wcześniej je przykrywała, leżała obok na podłodze, jak gdyby ktoś wcześniej zdjął ją szybkim, zdecydowanym ruchem. Czarny Kot podszedł do mebla, lecz nie stało na nim nic szczególnego. Właściwie nie było na nim niczego oprócz srebrnej tabliczki, leżącej na jednym skraju. Kot sięgnął po nią, otrzymując w ten sposób odpowiedź co do tego, gdzie właśnie weszli. Na plakietce widniały dwa słowa, kolejno imię i nazwisko. Czarny Kot znał je bardzo dobrze.

Znajdowali się w starym gabinecie jego ojca.

– Ktoś tu był. – Liszka zwróciła uwagę na walający się po zakurzonej wykładzinie materiał.

Nikt jej nie odpowiedział, ale trudno było się nie zgodzić. Rozejrzeli się po pokoju, ale nie znaleźli niczego prócz pustych mebli. Żadnych śladów, niczego, co by się wyróżniało i mogło zaprowadzić ich dalej. Biała Lisica gmerała właśnie przy regale ustawionym bliżej prawego rogu gabinetu, za biurkiem pana Agreste’a, kiedy nagle poczuła chłód. Wzdrygnęła się i odwróciła do siostry, która zaglądała do wypełnionych jedynie powietrzem szuflad komody ustawionej pod oknem.

– Zamknij to okno – upomniała ją.

Liszka spojrzała na nią ze zdumieniem.

– Nie otwierałam przecież – odparła i spojrzała na ramę. Przylegała do ściany, dokładnie tak jak wcześniej. Pozycja klamki również wskazywała na to, iż okno jest zamknięte.

Biała Lisica zmarszczyła brwi.

– Więc czemu tu tak zimno? – zapytała.

Vi przeniosła wzrok z powrotem na siostrę i jedynie wzruszyła ramionami. Zerknęły równocześnie na okno po drugiej stronie, lecz i ono nie wyglądało na otwarte. Czarny Kot najwyraźniej również zrozumiał, że coś jest nie w porządku, bo przerwał poszukiwania i zapatrzył się w przestrzeń, jakby usiłował coś usłyszeć albo wyczuć. W podobnych pozycjach zamarły Lisice, jednak tylko jedna z nich zauważyła zjawisko nieco niezwykłe w zamkniętym pokoju.

– Skąd ten powiew? – spytała Axelle, usiłując zlokalizować źródło delikatnego, chłodnego podmuchu, który muskał swymi zwiewnymi palcami jej policzek. Odwróciła się ku zakrytemu przedmiotowi, tuż za krzesłem, które stało za biurkiem niczym niemy wartownik. Wyciągnęła palce w stronę zakurzonego materiału i wyczuła przepływ powietrza, a gdy przyjrzała się dokładniej, zauważyła, że i płachta faluje minimalnie na jednym z brzegów.

Zmierzyła wzrokiem Liszkę i Czarnego Kota. Oni w odpowiedzi podeszli do niej, lecz zrobili to powoli, jakby z ociąganiem. Jak gdyby coś nie pozwalało im tego zrobić szybciej. Gdy powtórzyli gest Białej Lisicy, musieli przyznać, że istotnie wydobywa się stamtąd chłodny powiew. Cała trójka zmarszczyła brwi. To, co zakrywała płachta, nie mogło być zwyczajną szafką. Było zdecydowanie zbyt płaskie, a i bardziej wisiało na ścianie niż do niej przylegało. Czarny Kot złapał za jeden z wiszących luźno rogów materiału i pociągnął.

Ich oczom ukazał się namalowany na grubym płótnie obraz. Utrzymana w tonach brudnej żółci, brązu i szarości, a gdzieniegdzie granatu i zieleni mozaika tworzyła tło oraz suknię pięknej, młodej kobiety o oczach zielonych jak wiosenna trawa i połyskujących złotem włosach, doskonale komponujących się z tłem. Postać jedną z rąk miała ułożoną w dziwnym geście na wysokości piersi, druga zaś ginęła w materiale sukni, a być może już w tle – trudno bowiem było stwierdzić, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Na widocznym przedramieniu nosiła dwie bransoletki, złotą i srebrną, na szyi zaś gruby naszyjnik, również srebrny. Jej włosy opadające luźną spiralą na jedno z ramion przyozdobiono białymi i szarymi elementami. Uśmiechała się delikatnie, acz tajemniczo, jakby za chwilę miała zdradzić komuś jeden z dobrze skrywanych sekretów.

Adrien wiedział, na kogo patrzy.

Oriane Agreste. Zaginiona żona Gabriela Agreste’a. Anioł o złotych włosach.

Jego matka.

Czarny Kot przesunął palcami po płótnie. Znał ten obraz, taki sam wisiał przecież w gabinecie ojca w ich posiadłości. Zmarszczył brwi. Nagle zastanowiło go, w jakich okolicznościach powstał. Skoro bowiem wisiał i tutaj, czy nie oznaczało to, że musiał zostać stworzony, zanim Oriane zaginęła? Chyba że pan Agreste umieścił go w tym biurze już później, ale po co miałby to robić? Adrien wiedział, że bywał tam czasami. Nawet w wywiadach opowiadał, że to miejsce go inspiruje, jednak nie wyglądało, żeby ktoś regularnie tam przesiadywał. Zanotował sobie w głowie, żeby kiedyś zapytać ojca o ten obraz.

Jednocześnie zdusił iskierkę niepokoju, kłującą go boleśnie gdzieś w okolicach serca. Tę, która mówiła, że nie znaleźli się tutaj przypadkiem.

Bliźniaczki przyglądały mu się uważnie, lecz żadna się nie odezwała. Wreszcie Kot przeniósł palce z twarzy matki na ramę obrazu i wyczuł tam ponownie delikatny podmuch.

– To stąd… – mruknął. Złapał za krawędź i z sercem obijającym mu się o żebra pociągnął lekko.

Malowidło odchyliło się nieznacznie, lecz nie ujrzeli za nim litej ściany, a ziejącą czernią wnękę. Obraz zachowywał się jak drzwi – Czarny Kot bez problemu otworzył je do końca, aż zatrzymały się na ukrytych sprytnie w ramie zawiasach. Wówczas wyraźnie poczuli dobywający się stamtąd chłód, choć nie potrafili dojrzeć, co znajdowało się głębiej. Było tam tak ciemno, że mogli dostrzec jedynie nikły zarys wyrzeźbionych w kamieniu schodów. Prowadziły w dół, prosto w falujący ocean mroku.

– Wchodzimy? – zapytała nagle Liszka. Czarny Kot zerknął na nią kątem oka.

– Trochę tam ciemno – zauważył.

– Mogę użyć Rudego Płomienia – zaproponowała, lecz jeszcze zanim skończyła mówić, Kot już kręcił głową.

– Nie, supermoce mogą nam się przydać później. Powinniśmy je oszczędzać.

– Zgadzam się – rzuciła Axelle. – Poza tym nie mamy pewności, że znajdziemy tu to, czego szukamy. Jeśli nie, kostium na pewno się przyda. Głupio byłoby tracić czas na szukanie jedzenia dla kwami.

– Fakt – zgodziła się Vi, ale po jej minie dało się poznać, że nieszczególnie ją to obchodziło. Axelle dobrze rozumiała. Nie potrzebowała wymieniać myśli z siostrą, żeby wiedzieć, że wpadły na to samo – atak znienacka, bez żadnego planu czy przygotowania. Obie nie do końca wierzyły, że mogą trafić na coś poważniejszego niż dotychczas. Udzielał im się jednak nastrój Czarnego Kota, który czuł nie tylko strach o Biedronkę i wściekłość na Kameleona, ale i coraz większy niepokój. Coś w tym wszystkim wydawało mu się bardzo nie tak.

Rozejrzał się po gabinecie, lecz nie dostrzegł niczego, co mogłoby im posłużyć za źródło światła. Wędrowanie w zupełnych ciemnościach zaś sprawiało wrażenie bardzo złego pomysłu, zwłaszcza w takich okolicznościach. Nie wiedzieli, gdzie idą ani czego się spodziewać. Musieli być gotowi na wszystko, a mrok na pewno im w tym nie pomoże…

– No przecież… – mruknął Kot, po czym machnął łapą w stronę Lisic. – Chodźmy.

– Co? – zdziwiła się Liszka. – Chcesz tam tak po prostu wejść? A co, jeśli to pułapka?

– Chyba musimy zaryzykować. – Czarny Kot stanął tyłem do czarnej wnęki i spojrzał na bliźniaczki. – Jeśli ktoś postanowi nas zaatakować, to albo będzie miał ze sobą jakieś światło, albo będzie ograniczony przez ciemność dokładnie tak jak my. Tylko że my mamy tę przewagę, że jako kot widzę w ciemności. Po prostu trzymajcie się mnie. – Wzruszył ramionami. – Mimo wszystko nie sądzę, żeby coś czekało na nas w tym tunelu. – Odwrócił się do wejścia, a siostry za jego plecami wymieniły spojrzenia. – Jeśli już, to na jego końcu.

– No to chodźmy – odparła Biała Lisica, jak gdyby nigdy nic.

Kot zerknął na nie przez ramię. Najwyraźniej wizja zbliżającej się walki nie przerażała żadnej z nich, a wręcz przeciwnie – w jakiś sposób motywowała, ekscytowała, niemal cieszyła. Widział, że nie biorą tego zbyt poważnie, za to są pewne siebie i swoich mocy. Sam nie wiedział, czy nie powinno go to zmartwić, bo przez jedną krótką chwilę przemknęło mu przez głowę, że któregoś dnia mogą zlekceważyć swojego przeciwnika i tym samym przegrać walkę, lecz to uczucie szybko przesłoniło coś innego: wdzięczność za pogodę ducha, która dodała mu otuchy. Uśmiechnął się lekko.

I zatonął w czerni.

Chociaż obraz zostawili odchylony, światło, które od jego strony padało, szybko przestało stanowić jakąkolwiek pomoc. Gdy tylko zeszli po wyciosanych w kamieniu schodach, otoczyła ich ciemność tak gęsta, że nie mieli pojęcia, czy są w korytarzu podobnym do tego nad ziemią, czy może w obszerniejszej grocie. Lisice odruchowo wyciągnęły dłonie przed siebie i zaczęły po omacku szukać jakiego punktu odniesienia, aż wreszcie natrafiły na siebie nawzajem. Wtedy ktoś złapał Axelle za rękę.

– Trzymajcie się – poradził Czarny Kot. – I idźcie ostrożnie, podłoże jest trochę nierówne.

Ruszyli wolnym krokiem przed siebie, Axelle uchwycona jedną ręką Czarnego Kota, drugą trzymająca Vi, która pomimo ciemności próbowała rozglądać się dookoła. Spośród tej trójki jednak tylko Kot mógł zobaczyć, jak wyglądał tunel, którym szli, choć w gruncie rzeczy nie było tam zbyt wiele do oglądania. Korytarz wydrążony w ziemi, miejscami w skale, zabezpieczony drewnianymi palami, był dość nierówny i niewielki, choć jego wysokość pozwalała dorosłemu człowiekowi spokojnie iść naprzód. Aczkolwiek im dłużej szli, tym bardziej się zwężał, aż w końcu idąca na końcu Liszka mogła położyć dłoń na ścianie i kierować się również nią podczas wędrówki. Po kilkunastu krokach natrafili na dość ostry zakręt, by później obrać kierunek niemalże przeciwny do poprzedniego. Dalszą część tunelu przemierzali przez ilość czasu podobną do tej, jaka minęła, zanim doszli do załomu, aż nagle ich oczom ukazał się jaśniejszy kształt, utkany z cienkich świecących kresek niby z pajęczej nici.

Dopiero po chwili zdali sobie sprawę, że patrzą na zarys drzwi, zza których prześwituje światło.

– I co teraz? Wchodzimy na pałę?

Czarny Kot spojrzał na Liszkę z nieco skrzywioną miną, której oczywiście nie mogła dostrzec.

– Chyba nie mamy tu zbyt dużo do gadania – odszepnął. – Możemy jedynie nie wejść tam naraz… – Zastanowił się nad swoim pomysłem i wydał mu się on najlepszy na tamten moment. Nie mieli czasu na układanie skomplikowanych planów. – Tak zrobimy – oznajmił. – Ja wejdę pierwszy, w razie, jakby to była pułapka. A dalej…

– Nie ma co myśleć dalej – powiedziała Biała Lisica cicho. – Będzie, co ma być.  

Trudno było się z tym nie zgodzić.

Lisice ustawiły się więc po obu stronach migotliwego wejścia, starając się wcisnąć jak najbardziej w skałę. Czarny Kot wspiął się po kilku stromych schodkach – takich samych, jakimi zeszli do tunelu. Złapał w dłoń swój kij i przygotował się do ewentualnej obrony, po czym wziął wdech i po prostu otworzył drzwi.

Wyszedł przez obraz przestawiający ogromną, spadającą gwiazdę. Rozejrzał się, lecz dostrzegł jedynie ciemny korytarz po jednej stronie oraz biegnące w górę schody po drugiej. Szepnął do bliźniaczek, że mogą wyjść, a te wygrzebały się z tunelu i również zaczęły przyglądać się pomieszczeniu. Czarny Kot, wiedziony przeczuciem, zaczął wspinać się na schody, aż dotarł do klapy w suficie. Zmarszczył brwi, nasłuchując, a gdy tylko Lisice spojrzały w jego stronę, przywołał je gestem do siebie. Ktoś był na górze – Kot słyszał słaby odgłos kroków ponad swoją głową. Nie wiedział, gdzie trafili, ale to miejsce, podobnie jak pierwsza filia firmy Gabriela Agreste’a, wyglądało na zupełnie opuszczone. Serce zabiło mu mocniej.

– Tak jak poprzednio – zarządził i nie czekając dłużej, wpadł do pomieszczenia.

Pierwszym, co zauważył, były przeważające odcienie niebieskiego, dobywające się głównie z ogromnego okrągłego okna umieszczonego w ścianie pokoju w kształcie półkuli. Zanim zdążył się przyjrzeć dokładniej, w powietrze wzbiła się chmara białych motyli, a z półmroku dobył się znajomy głos:

– Miejsca wystarczy dla wszystkich.

Z cienia wyłonił się Kameleon. Na jego twarzy malował się lekki uśmiech, lecz nie dało się stwierdzić, czy obejmował on oczy – chłopak stał z dala od okna, bliżej ciemności niż światła. Dłonie Czarnego Kota zacisnęły się mocno na Kocim Kiju.

– Ty…

– Spokojnie. – Kameleon uniósł uspokajająco dłoń, po czym wskazał kciukiem za siebie. – Chyba nie chcesz jej obudzić?

Kot wytężył wzrok i dopiero wówczas zorientował się, że pod ścianą ktoś leży.

Ktoś drobny, ubrany w czerwony, kropkowany kostium.

– Biedronka… Co jej zrobiłeś?!

– Na twoim miejscu w pierwszej kolejności martwiłbym się o siebie. – Kameleon przeniósł wzrok na klapę w podłodze. – Wiem, że nie jesteś sam. Niech wejdą.

Siostry usłyszały jego słowa ze swoich pozycji i nie przejmując się niczym, wojowniczo wpadły do środka. Gdy tylko stanęły na ciemnej podłodze, klapa za nimi zatrzasnęła się z hukiem, sprawiając, że obie się wzdrygnęły. Odwróciły się powoli, żeby sprawdzić, co spowodowało, że jedyne wejście do półkulistego pomieszczenia się zamknęło. Czarny Kot, zaalarmowany hałasem, również obejrzał się przez ramię.

Całej trójce serca zamarły w piersiach. Co prawda, każde z nich się tego spodziewało, ale mimo to widok, jaki za sobą ujrzeli, paraliżował.

Za nimi bowiem, w ciemnofioletowym garniturze i srebrnej masce, stał Władca Ciem, oparty o czarną laskę zakończoną fioletowym kryształem.

– Czekałem na ten dzień – powiedział powoli. – Czekałem bardzo długo. Ale dziś… wreszcie osiągnę swój cel. Od dzisiaj wszystkie miracula będą miały nowego, jednego właściciela.  

Na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech.

– Mnie.

Rozdział XXXI. Zdrajca

Kopuła starego obserwatorium była dość wysoka, lecz pomieszczenie, które tworzyła, nie miało specjalnie wielkich rozmiarów. W końcu niegdyś jej zadanie stanowiło jedynie zmieszczenie teleskopu i pracujących przy nim ludzi, jednak nie był to wymarzony punkt do obserwacji nieba. Bliskie światła centrum, a także brak funduszy na zbudowanie wyższego budynku, dawały się badaczom we znaki od samego początku pracy w tym miejscu. Trwali jednak dzielnie i nie poddawali się, aż znaleźli wreszcie sponsora, dzięki któremu mogli pozwolić sobie na znacznie lepszą lokalizację, odpowiednią do obserwacji, jakie prowadzili. Obserwatorium zatem opuszczono, a i nie znaleźli się chętni na kupno budynku, bo jego położenie nie było szczególnie dogodne. Od tamtego czasu więc gmach straszył pustką i zaniedbaniem okolicznych mieszkańców, którzy nie wiedzieli, że ktoś po kryjomu zrobił z niego użytek.

Ówczesne wyjście teleskopu zastąpiono oknem, którego rama tworzyła uproszczony wzór motyla na szkle. Władca Ciem miał stamtąd bardzo dobry widok na miasto. Jedyną wadę i zarazem zaletę stanowiło usytuowanie – daleko od centrum, wystarczająco na tyle, żeby nikt ważniejszy się tym nie zainteresował, lecz jednocześnie niekiedy dojechanie do kryjówki na czas bywało problematyczne. Mężczyzna jednak radził sobie z tą przeszkodą całkiem dobrze, choć pocieszała go myśl, że więcej już nie stanie mu ona na drodze. Dziś miała się skończyć jego przygoda z Miraculum Motyla, zamiast niego zamierzał wejść w posiadanie Miraculów Biedronki i Czarnego Kota, których obecnych właścicieli miał właśnie tuż przed sobą. Byli tam – on stojący z na pół rozwartymi ustami, ze strachem błyszczącym w oczach, ona leżąca pod ścianą, nieprzytomna. Zamknięci w jego kryjówce, bez możliwości ucieczki.  

– To koniec – oznajmił Władca Ciem i pewnie wyciągnął dłoń ku Czarnemu Kotu. – Możemy rozegrać to pokojowo. Bez Biedronki nie masz ze mną szans, a ona na razie się nie obudzi, a ponadto jej miraculum za kilka chwil będzie moje. Czekałem tylko na ciebie, żebyś mógł na to patrzeć, żebyś mógł dostrzec, że walka jest daremna. Miraculum Biedronki praktycznie już jest moje, odebranie twojego jest tylko kwestią czasu. Na pewno zdajesz sobie sprawę, że nie pokonasz mnie w walce. Za to możesz ocalić siebie i tę, którą kochasz.

Czarny Kot patrzył na niego gniewnie i nie odzywał się. Myślał gorączkowo, usiłując nie dać się wyprowadzić z równowagi ani nabrać na jego sztuczki. Nie mógł tak po prostu oddać mu miraculum, nawet jeśli ten obiecywał, że w zamian nie zrobi nikomu krzywdy. Nie miał żadnej gwarancji, niczego, co mogłoby go skłonić do zaufania Władcy Ciem. Z drugiej strony, gdzieś głęboko Czarny Kot czuł, że mężczyzna ma rację – sam nie zdoła go pokonać.

Lisicom jednak nie spodobała się zupełnie inna rzecz.

– Hej, gościu! – rzuciła Vi.

– Nie zapomniałeś o kimś? – dopowiedziała Axelle.

Władca Ciem zmierzył je nieco zirytowanym spojrzeniem, ale szybko powrócił wzrokiem do Czarnego Kota i przybrał łagodniejszy wyraz twarzy. Zaczął znów przemawiać.

– Naprawdę, nie chcę nikogo skrzywdzić, ale jeśli mi się przeciwstawicie, zrobię to. Możemy jednak uniknąć walki. I już nawet nie chcę tych wszystkich błyskotek. Wystarczy mi miraculum twoje i Biedronki. Tylko tyle. I będziecie mogli odejść, nie ścigani już przez nikogo. Zdejmę z waszych barków ciężar bycia superbohaterami i zwrócę wam wasze normalne życia. Nie uważasz, że to sprawiedliwy układ?  

– Nie słuchaj go – warknęła Liszka. – Jest nas troje na dwóch, mamy przewagę liczebną!

– A my się nie boimy ani Kameleona – Axelle przekrzywiła głowę – ani Władcy Ciem.

– Jesteście pewne siebie, zwłaszcza biorąc pod uwagę wasz niedługi staż – odparł mężczyzna. – Przeceniacie jednak swoje możliwości.

– Tak? – Vi szyderczo przeciągnęła samogłoskę. – Dlaczego mielibyśmy się przejmować kimś, kto od dwóch lat posyła do walki niewinnych, bo sam boi się wystawić nos poza swoją śmierdzącą kryjówkę?

– Jakbyś poszedł tam sam, jeśli oczywiście posiadasz tę moc, którą nas tak straszysz, już dawno miałbyś swoje miracula. – Biała Lisica skrzyżowała ręce na piersi z obojętną miną. – Gdybyś był w stanie zrobić cokolwiek bez tych swoich marionetek, zrobiłbyś to już dawno.

Władca Ciem uniósł brew.

– Twoje towarzyszki są bardzo… wojownicze, Czarny Kocie – powiedział. – Tylko że ich miracula nie są mi potrzebne. Interesuje mnie tylko twoja decyzja. – Potrząsnął wyciągniętą dłonią zdecydowanym ruchem. – Oddaj miraculum i rozstańmy się w zgodzie.

Nie miał zbyt wielu opcji. Właściwie w tamtej chwili dostrzegał tylko dwie.

I był pewien, że akurat na tę nie może przystać.

– Nie.

– Co? – zdziwił się Władca Ciem, nie opuszczając dłoni.

– Nie oddam ci miraculum. Obiecałem je chronić, tak samo jak obiecałem chronić przyjaciół. – Zacisnął palce na Kocim Kiju, który wydłużył się na długość wygodną do walki. – Nawet jeśli to była obietnica, którą złożyłem tylko przed sobą.

Ręka Władcy Ciem opadła powoli, podczas gdy jego twarz zamieniała się w kamienną maskę. Jakiekolwiek oznaki łagodności zniknęły, nawet jeśli miały za zadanie tylko zachowanie pozorów.

– Twój wybór, Czarny Kocie – powiedział pozbawionym emocji tonem. – W takim razie – sięgnął do kryształowego zwieńczenia swojej laski i pociągnąwszy za nie, wydobył połyskujący srebrem miecz – odbiorę je siłą.

Jako że Czarny Kot stał najbliżej niego i to o jego miraculum najbardziej mu chodziło, w pierwszej kolejności rzucił się właśnie na niego. Chłopak odparł atak ostrego jak brzytwa miecza, jednak siła uderzenia kazała mu cofnąć się o kilka kroków. Obaj stanęli pewnie na nogach, naprzeciw siebie.

Poza nimi jednak znajdowały się tam trzy osoby zdolne do walki. Kameleon wykorzystał chwilę, w której Władca Ciem zaatakował ponownie, i skoczył na Kota od tyłu. Zanim jednak zdołał go dosięgnąć, Lisice również wkroczyły do akcji, z tym że zrobiły to bez żadnego pomyślunku. Ograniczone przez niewielką powierzchnię pomieszczenia, po prostu rzuciły się na walczących, nie za bardzo wiedząc, na kogo właściwie wpadają. Gdy Liszce wróciła już jako taka orientacja w sytuacji, zauważyła, że leży w poprzek na Czarnym Kocie. Pokazała mu dwa uniesione palce na znak nadchodzącego zwycięstwa i wyszczerzyła się szeroko.

– Może zostawisz go nam? – zapytała. – Koleś chyba nie łapie, jak bardzo możemy namieszać.

– No i jeśli jest potężniejszy, to wyrównamy siły. – Biała Lisica doczołgała się do nich. – My dwie na niego. A ty…

– Kameleon – wysapał Czarny Kot przez zaciśnięte zęby.

Choć starał się zachować jasność umysłu, trudno było mu powstrzymać wściekłość. Kameleon skrzywdził jego Biedronkę i zaprowadził ich prosto w łapy Władcy Ciem. Musiał współpracować z nim od samego początku, a oni nie tylko niczego nie zauważyli, ale i zaufali mu i przyjęli go do swojej drużyny. Przez całą drogę Czarny Kot myślał właśnie o walce z nim, nie z Władcą Ciem. Nie był pewien, czy powinien pozwolić siostrom mierzyć się z ich największym przeciwnikiem, ale nie miał czasu na zastanawianie się, a złość i chęć zemsty paliły go od środka, podobnie jak paliło go poczucie winy.

Wszystko to działo się bardzo szybko – tych kilka myśli przemknęło mu przez głowę, chaotycznie, w zaledwie ułamek sekundy. Skinął szybko głową, gdy już każde z nich podnosiło się z podłogi i szykowało do odparcia kolejnych ataków. Rozdzielił swój kij na dwoje, po czym jedną część przymocował sobie na powrót do kostiumu u dołu pleców, jednocześnie płynnym ruchem odwracając się do nowego przeciwnika.

Kameleon również zdążył się już wyprostować. Stał pewnie, nawet nie przyjmując żadnej bojowej postawy; po prostu patrzył tymi szarymi i obojętnymi oczyma na kolejną przeszkodę na swojej drodze. Nawet nie sięgnął po broń.

Czarny Kot się zawahał. W jego naturze, nawet pomimo tego wszystkiego, co czuł, nie leżało krzywdzenie innych. Wiedział, że nie ma wyboru – jeśli go nie pokona, sam zostanie pokonany – a jednak było mu z tym w jakiś sposób nieswojo.

Pomyśl, że to przeciwnik jak każdy inny – powiedział sam sobie. – Pamiętaj, że jest wrogiem. A przede wszystkim to…

– Zdrajca – wymówił już na głos.

Słowo to przywołało na twarz Kameleona delikatny uśmiech.

– To wszystko zależy od tego, jak na to spojrzysz.

– Dość mam twoich gierek – powiedział Kot, a na jego obliczu zagościł zaskakujący spokój.

Obaj wyczuli moment. Zrozumieli, że dalsza rozmowa nie ma żadnego sensu. Zza pleców Czarnego Kota dobiegały odgłosy innej walki, gdy ten zamachnął się swoim kijem. Kameleon uniknął uderzenia, zniżając się do siadu, po czym wystrzelił w górę tak jak żmija próbująca ukąsić swoją ofiarę. Mocny cios w szczękę odrzucił głowę Czarnego Kota do tyłu. Chłopak zamachnął się swoją bronią na oślep i tylko dzięki temu uniknął kolejnego uderzenia. Kameleon musiał się wycofać, jeżeli nie chciał zostać trafiony, co dało Kotu odpowiednią ilość czasu, żeby się jakoś pozbierać. Przygotował Koci Kij, przyjmując pozycję szermierczą. Kameleon wciąż nie dobył broni.

Zaatakował tak jak poprzednio, wymierzając ciosy pięściami lub otwartymi dłońmi, lecz tym razem Kot nie pozwolił podejść mu do siebie zbyt blisko. Wykorzystując całe doświadczenie, jakie zdobył na lekcjach szermierki, neutralizował zamachy wroga. Wyobrażał sobie, że ma przed sobą tylko kolejnego zawodnika, który zamiast jednej dzierży dwie szable – swoje własne ręce. Skupił się na precyzji ruchów i odbijał ataki Kameleona, płynnie przechodząc od pozycji do pozycji, jednocześnie raniąc mu dłonie swoim kijem. Kameleon się nie poddawał i nie zmieniał taktyki, jakby ból w ogóle go nie dotyczył. Próbował używać również nóg, lecz każde kopnięcie zostawało zablokowane dokładnie tak jak każdy cios. Nie mógł zaś zbliżyć się na tyle, żeby podciąć Czarnego Kota, więc obecna konfiguracja nie dawała mu możliwości żadnego skutecznego ataku.

Wreszcie, kiedy kolejny raz Czarny Kot wykorzystał szansę na atak i Kameleon ponownie musiał się cofnąć, zrozumiał, że tego typu potyczka nie ma większego sensu. Sięgnął więc po przytroczoną do pasa kotwiczkę i chwilę później kręcił nią powoli, wpatrując się w swojego wroga. Ułamek sekundy wystarczył, żeby pomieszczenie wypełniło się pieśnią metalu bijącego o metal, gdy kotwiczka starła się z Kocim Kijem. Czarny Kot miał wrażenie, że posługiwanie się bronią Kameleona jest trudniejsze, dlatego podświadomie liczył na to, że będzie miał przewagę, jednak okazało się, że kotwiczka w odzianych w łuskowatą zieleń dłoniach stała się niemal zabójczym, wirującym w zawrotnym tempie kawałkiem żelaza, zakończonym ostrymi jak brzytwa hakami.

Czarny Kot co i rusz obracał się, przykucał, cofał i wykonywał inne uniki, broniąc się jednocześnie kijem. Musiał pilnować, żeby kotwiczka nie zaczepiła się o niego ani o żadną część jego kostiumu, bo wówczas z pewnością szala przechyliłaby się na stronę Kameleona. Mały błąd mógł przesądzić o całej walce. Żaden jednak nie zamierzał takowego popełnić – uderzali precyzyjnie, lecz równie dobrze uciekali, wykorzystując do tego całą powierzchnię półkulistego pomieszczenia, chcąc czy nie, przeszkadzając tym samym w drugiej walce, która toczyła się tuż obok, tak blisko nich.

Lisice od samego początku zaczęły od tego, co wychodziło im najlepiej – skoordynowanego ataku z dwóch stron. Ich komunikacja była na na tyle wysokim poziomie, a myśli biegły tak podobnymi torami, że czasem nie musiały nawet na siebie patrzeć, żeby odgadnąć, co zamierza druga, i się do tego dopasować. Dzięki temu większość ich uderzeń trafiała tam, gdzie chciały, i przynosiła zamierzony skutek. Natarcie prowadzone z różnych stron równocześnie zwykle dezorientowało przeciwnika i nie dawało mu czasu na odpowiednią reakcję – ledwo obronił się przed jednym ciosem, już musiał uważać na drugi. Brakowało tej cennej krótkiej chwili na jakikolwiek odwet, było jedynie zepchnięcie do obrony, której przecież nie można utrzymywać w nieskończoność. W końcu zmęczenie lub rozkojarzenie podłoży bezradnej ofierze nogę, zmuszając ją, by padła na kolana.

Władcy Ciem jednak daleko było do bezradnej ofiary.

Odpierał ataki pewnie i szybko, nie tracąc ani sekundy na zbędne ruchy i szukanie wzrokiem swoich przeciwniczek. Zupełnie jakby był w stanie domyślić się lub w jakiś sposób wyczuć, gdzie pojawi się następne zagrożenie. Stał cały czas praktycznie w tym samym miejscu i był tak spokojny, że doprowadzał siostry niemal do szału. Ponadto nie atakował ich w żaden sposób, jedynie się bronił, co denerwowało je jeszcze bardziej, bo wyraźnie chodziło tu tylko o pokazanie im, jak bardzo różnią się poziomy ich umiejętności. Siostry robiły, co mogły, a nie zmusiły Władcy Ciem nawet do skrzywienia się ani do jakiegoś nieprzemyślanego ruchu, a co dopiero do zmęczenia czy gniewu. Odnosiły wrażenie, że mężczyzna napawa się swoją wyższością, swój niewzruszony chłód przeciwstawiając ich gorejącemu zapałowi. Nie ostudzał go jednak w żaden sposób, o nie, wręcz przeciwnie. Lisice frustrowały się coraz bardziej, im mocniej zdawały sobie sprawę z tego, że Władca Ciem zwyczajnie kpi sobie z nich.

– Walcz, tchórzu! – warknęła Liszka. – Będziesz tak stał?!

– Macie rację – odparł, gotując się do walki. – Zbyt długo to trwa.

Dopiero wtedy Władca Ciem pokazał, że nie nosi tego miecza tylko dla ozdoby. Ostrze przecinało powietrze ze świstem, stając się jedynie jasną smugą na tle czerni. Bliźniaczki momentalnie przyspieszyły, usiłując nadążyć za atakami, zaś ich natarcie niemal całkowicie zmieniło się w obronę, nawet pomimo tego, że miały przewagę liczebną. Władca Ciem poruszał się niczym wytrawny szermierz, wykonując przy tym bardzo przemyślane ruchy, jak gdyby był w stanie określić, jak potoczy się cały ten pojedynek – jakby znając wcześniejszy scenariusz, zaczął przepisywać go na nowo, z korzyścią dla samego siebie.

Axelle szarpnęła skakanką, przez co ta usztywniła się, tworząc broń podobną do kija Czarnego Kota. Odpieranie ataków miecza było wówczas o tyle prostsze, że nie musiała wykonywać bardzo skomplikowanych ruchów, by zablokować cios, a i miała do dyspozycji oba końce skakanki. Tańczyła, jakby znajdowała się na kolejnej lekcji w szkole tanecznej, trzymała broń na wzór baletnic stąpających z tyczką po równoważni. Udało się jej złapać rytm, a to, że Władca Ciem atakował na zmianę, raz ją, raz jej siostrę, dawało jej te niezbędne ułamki sekund na przygotowanie się do kolejnego ataku, na uniesienie skakanki, pochylenie się, obmyślenie następnego posunięcia. Zablokowała uderzenie zadane oburącz znad głowy, wystawiając broń poziomo nad siebie. Siła ataku zmusiła ją do przykucnięcia, lecz wówczas przeciwnik odwrócił się do Liszki. Biała Lisica przeniosła skakankę na swój lewy bok, poprawnie wnioskując, że mężczyzna wykorzysta półobrót do następnego cięcia. Miała nadzieję, że zdoła uderzyć go w kostki u nóg i tym samym powalić, lecz zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch w jego kierunku, musiała znów się unieść, by odeprzeć natarcie tym razem po skosie z prawej.

Przerażało ją to. Ta siła, ta precyzja. Ta prędkość, która nie pozwalała na wydostanie się z pułapki. Jej umysł nadążał za tym wszystkim, widziała to wyraźnie, a jednak nie była w stanie zmusić ciała, by zgrało się z tym, co działo się w głowie. Reagowało zbyt wolno, zbyt ospale, cały czas o krok za ostatnią myślą. A Władca Ciem nie dawał za wygraną, skupiony, poruszał się zaskakująco lekko jak na tak wysokiego człowieka.

Niczym motyl.

Szyba w okrągłym oknie barwiła wpadające przezeń światło na jasny odcień błękitu. Pośród niego, wirując przez powietrze, między walczącymi w zawrotnym tempie ludźmi, opadały powoli dziesiątki białych, motylich skrzydeł. Owady, które nie zdążyły uciec przed nieposkromionym ostrzem swego władcy. Lądowały na posadzce, by następnie zostać zgniecione przez podeszwy stąpających chaotycznie butów. Nikt nie zwracał na nie uwagi. Posiadacze miraculów zbyt zajęci sobą i tą małą wojną, cała reszta świata nie mająca o nich pojęcia. Tylko kopuła patrzyła na to okrągłym, błękitnym okiem.

Na umierające motyle.

Gdyby ktoś nie wiedział, skąd brały się te skrzydełka, mógłby pomyśleć, że spod sufitu wysypywały się płatki białych róż.

Kiedy miecz Władcy Ciem zsunął się po usztywnionej skakance Axelle, ta wreszcie zyskała chwilę, by zrobić coś więcej. Zawahała się jednak, bowiem dostrzegła stojącą naprzeciwko Vi – zgarbioną, dyszącą ciężko, z twarzą błyszczącą od potu. Biała Lisica również była zmęczona tym ciągłym wyścigiem z Władcą Ciem, jednak nie czuła się tak źle, jak Liszka wyglądała. Axelle zmarszczyła brwi.

Ta chwila rozkojarzenia kosztowała ją rozcięte ramię.

Cofnęła się błyskawicznie o dwa kroki z cichym sykiem bólu. Władca Ciem zapędził ją pod samą ścianę, skąd nie bardzo miała dokąd uciec. Nie zamierzała jednak tam zostać, siłą woli zepchnęła nacierającego na nią mężczyznę na dno umysłu, a wydobyła swoją siostrę na pierwszy plan. Musiała się dostać do Vi. Rozejrzała się gorączkowo, wciąż się cofając, aż w końcu uderzyła głową o półkulistą konstrukcję. Tak jak jej dłoń odruchowo powędrowała ku źródłu bólu, tak oczy zwróciły się na jego przyczynę. Z tak niewielkiej odległości dostrzegła, że ściany wcale nie są jednolite, a podpiera je solidna konstrukcja, która tworzy swego rodzaju siatkę – elementy pionowe łączą się z poziomymi, zbiegając się stopniowo ku centralnemu punktowi sklepienia.

Podświadomość połączyła fakty i poruszyła ciałem, zanim Axelle zdążyła zdać sobie z tego sprawę. Nim się obejrzała, oparła jedną nogę o jeden z poziomych elementów i prowadzona przez doświadczenie zdobyte w szkole tańca, wybiła się mocno po skosie. Było tam zbyt mało miejsca, by mogła zrobić salto nad Władcą Ciem i całkowicie go przeskoczyć, więc musiała poradzić sobie inaczej. Gdy była wystarczająco blisko, wykorzystała jego ramię jako kolejny punkt, od którego mogła się odbić. Dzięki temu wylądowała za jego plecami, tuż obok siostry, i kupiła im trochę czasu, bo Władca Ciem, pchnięty jej siłą, padł na podłogę.

– Wszystko w porządku? – Biała Lisica przypadła do siostry.

– Tak – wysapała Vi. – Tylko… niezłe narzucił tempo… A używanie tego wcale nie jest takie proste… – Uniosła lekko swoją skakankę.

Wtedy Axelle zrozumiała. Z usztywnioną wersją swojej broni mogła dość łatwo odpierać ataki miecza, jednak skakanka Vi nie miała takiej funkcji. Liszka musiała radzić sobie inaczej, odpowiednio zarzucając uchwytem, co wymagało bardziej skomplikowanych i przede wszystkim dłużej trwających ruchów, a także więcej siły. Nic dziwnego, że dziewczyna była zmęczona po nieustannym machaniu skakanką.

– Musimy coś zrobić… – powiedziała Biała Lisica. Miała świadomość, że obecna walka jest bez sensu, a w takim tempie szala zwycięstwa szybko przechyli się na stronę Władcy Ciem.

Ledwie dokończyła myśl, a bliźniaczki zostały rozdzielone przez świst srebrnego ostrza. Władca Ciem wznowił wyścig o przetrwanie, wyraźnie rozwścieczony tym, co Biała Lisica mu zafundowała. Jego ruchy stały się  gwałtowniejsze i – choć trudno w to uwierzyć – jeszcze szybsze. Przez tę krótką chwilę jednak siostry Rentir nawiązały znowu nić niemego porozumienia, które na powrót pozwoliło im zsynchronizować działania.

I myśli.

Ich spojrzenia spotkały się na jedno uderzenie serca, ale to wystarczyło, żeby miały pewność, iż wpadły na dokładnie ten sam pomysł. Liszka wykorzystała wysoki atak mężczyzny i schyliwszy się, zręcznie prześlizgnęła się pomiędzy jego nogami i znalazła znów przy siostrze. Próbując zebrać całą moc, jaką miały, złapały się za ręce i zamknęły oczy.

Przygotowały się na ten dziwny stan otępienia, jakby wyjścia poza granice własnego umysłu, lecz nic się nie wydarzyło. Usiłowały samą siłą woli przywołać Czarnego Lisa – dziwną moc, która ocaliła ich w starciu z Siewcą Koszmarów – jednak nic się nie działo. Im bardziej się starały, tym dalej były od tego ciemnego źródła, pulsującego gdzieś głęboko w nich samych. Ta energia była jak mgła uciekająca im przez palce, gdy tylko próbowały ją pochwycić.

I nie udało im się.

Głośny śmiech Władcy Ciem boleśnie sprowadził je na ziemię, tuż przed tym, jak mężczyzna powalił je obie, dokładnie tak jak kula przewraca kręgle. Obu im zabrakło tchu, gdy uderzyły plecami o podłoże, lecz Liszka szybko się opamiętała. Wstała szybko, zaciskając palce, więc to nią Władca Ciem postanowił zająć się najpierw. Nie pofatygował się nawet, żeby unieść swój miecz. Zadał cios pięścią, tym samym sprawiając, że Liszka poleciała w bok. Nie pozwolił jej jednak upaść. Złapał ją za kostium, by następnie zacisnąć dłoń na jej gardle. Podniósł ją do pozycji stojącej i zmusił do zawiśnięcia w jego ręce. Wydała z siebie kilka stęków, kiedy próbowała złapać choć trochę powietrza. Wypuściła skakankę, by złapać więżącą ją dłoń i spróbować poluzować uścisk. Próbowała rzucać się i wierzgać, ale siły opuszciły ją wraz z ostatnim oddechem. Jej twarz poczerwieniała i z każdą chwilą robiła się coraz ciemniejsza.

– Dzieciaki – warknął Władca Ciem, tryskając śliną. – Nie potraficie używać własnych mocy, a rzucacie się na kogoś, kto opanował miraculum do perfekcji. Jesteście o wiele lat za młode, by móc się ze mną mierzyć, a co dopiero, żeby wygrać!

Ciało Vi zawisło bezwładnie kilka centymetrów nad podłogą.

– Żałosne! – krzyknął i odrzucił ją na przeciwległy kraniec pomieszczenia.

Uderzyła z hukiem w metalową konstrukcję kopuły i wylądowała na podłodze obok wciąż nieprzytomnej Biedronki. Nie poruszała się.

– Vi!

Pierwszą rzeczą, jaką Axelle chciała zrobić, było znalezienie się przy siostrze. Rzuciła się naprzód, lecz Władca Ciem nie zamierzał pozwolić jej pójść dalej. Zagrodził jej drogę, toteż Biała Lisica bez namysłu zamachnęła się stworzonym ze skakanki kijem. Okładała go bez żadnego pomyślunku, po prostu uderzała na oślep, przez co nie miał żadnego problemu z obroną. Odbijał jej ciosy niemal od niechcenia, jakby chciał jedynie się nią pobawić jak zwykłą zabawką. Łzy frustracji i bezsilności wezbrały w jej brązowych oczach, gdy zrozumiała, że już nic nie jest w stanie zrobić. Sama nie da rady pokonać Władcy Ciem, nie da rady obronić siostry ani pomóc Czarnemu Kotu, który wciąż walczył równie zaciekle z Kameleonem.

Została sama. Nikt nie miał czasu przybiec jej z pomocą.

Wówczas pierwszy raz przyszło jej do głowy, że to, w co się wplątały, to nie zabawa. I jeśli ją tak potraktują, mogą przypłacić to życiem.

Szybkie podcięcie Władcy Ciem zwaliło ją z nóg. Padła na wznak, ale nie wypuściła skakanki z palców. Przytuliła ją mocno do siebie i w ostatniej chwili przetoczyła się w lewo, o włos unikając ostrza, które wbiło się w posadzkę. Mężczyzna wyszarpnął je i z nieobecnym wyrazem twarzy podążył wolnym krokiem ku dziewczynie w białym kostiumie, na jednym ramieniu zabarwionym świeżym szkarłatem wciąż płynącej krwi.

Mogą tu zginąć.

Axelle zaczęła się odczołgiwać w tył, nogami rozpaczliwie odpychając się od podłogi, obijając sobie boleśnie pięty. W końcu jednak nie było już dokąd uciekać.

Może jeśli odda mu miraculum? Czy wtedy ją oszczędzi?

Metalowe elementy wyłażące ze ściany kłuły ją w plecy, gdy Władca Ciem powoli zbliżał się do swojej następnej ofiary. Trzymał swój miecz mocno i pewnie i Biała Lisica nie wątpiła, że nie zawaha się, gdy już nad nią stanie.

Co by zrobił, gdyby teraz zaproponowała mu miraculum? Sam mówił, że miracula bliźniaczek nie są mu potrzebne, ale może jednak mogłyby mu się na coś przydać?

Czy miały moc na tyle dużą, że w zamian za nią wypuściłby je?

Mężczyzna stanął nad przestraszoną dziewczyną i uniósł broń nad głowę, szykując się do zadania ostatniego ciosu.

Wówczas zrozumiała, że to by nic nie dało. Przecież już teraz praktycznie miał te błyskotki w garści i nie musiał nikogo w zamian oszczędzać.

Uniosła odruchowo skakankę, trzymając ją szeroko rozstawionymi rękami. Ostrze uderzyło w jej powierzchnię idealnie na środku, tuż nad jej głową. Władca Ciem naparł na nie całym ciałem, każąc jej rękom powoli się ugiąć i coraz bardziej zniżać. Miecz błyszczał niebezpiecznie w błękitnym blasku dnia.

W Axelle jednak pozostały jeszcze resztki zdrowego rozsądku i udało jej się zaprzeć broń o ramę kopuły, pod którą leżała. Wybiła się z jednej nogi, by drugą kopnąć oprawcę w brzuch. Władca Ciem zgiął się wpół, lecz nie zamierzał teraz odpuścić. Zrozumiał, że popełnił błąd, więc szybko go naprawił. Zamachem przytrzymał Białą Lisicę w miejscu i nie pozwolił jej uciec. Drugim podbiciem sprawił, że skakanka wypadła z prowizorycznych uchwytów i poleciała w dół. Zanim jednak sięgnęła ziemi, uderzył ją butem, posyłając broń daleko poza zasięg rąk Axelle.

Dziewczyna skrzywiła się płaczliwie na ten widok. Nie miała teraz niczego, co mogłoby zatrzymać pędzący w jej stronę miecz. Udało jej się uniknąć pierwszego ciosu, gdy w ostatniej chwili przetoczyła się w prawo.  

Miecz wzniósł się ponownie.

Czarny Kot był właśnie w podobnej sytuacji, z tym że to on miał przewagę nad Kameleonem, a nie odwrotnie. Z kotwiczką był bowiem taki sam problem jak ze skakanką Vi – trudniej się nią walczyło przeciw broni takiej jak kij czy miecz, choć trzeba Kameleonowi przyznać, że umiał się nią posługiwać. Pomimo tego, że Kot zepchnął go do obrony, całkiem nieźle sobie z nim radził i w przeciwieństwie do Axelle wciąż stał twardo na nogach. Nie zamierzał poddać się zbyt szybko.

Nagle, ledwie centymetry od nich, przeleciała sztywna skakanka Białej Lisicy. Trafiła w ścianę, straciła swój kształt i upadła na ziemię, stając się na powrót kłębkiem linki i dwoma srebrnymi uchwytami. Adrien odruchowo zerknął w stronę drugiej pary walczących i dopiero wtedy dostrzegł, w jak złej sytuacji się znaleźli. Liszka leżała nieprzytomna obok Biedronki, a Biała Lisica zwijała się pod stopami Władcy Ciem i właśnie została pozbawiona swojej broni. Miała jeszcze supermoc, ale na tak niewielkiej przestrzeni i w obecnej sytuacji na niewiele by się ona zdała. Czarny Kot był zajęty swoją walką, ale nie mógł przecież jej tak zostawić. Zwłaszcza że widział, jak wielkie przerażenie maluje się na jej twarzy.

– Lisico! – zawołał i błyskawicznie sięgnął do drugiej części swojego kija, który zawczasu rozdzielił. Choć musiał się spieszyć, rzut był celny i broń wpadła idealnie w ręce Axelle. Dziewczyna szybko pozwoliła kijowi się wydłużyć i w ostatniej chwili wepchnęła go między opadający miecz a własną głowę. Powtórzyła się wcześniejsza sytuacja, z tym że teraz ostrze było już zbyt nisko, by mogła sobie pomóc metalową konstrukcją kopuły. Teraz mogła liczyć tylko na siłę własnych mięśni. Ta jednak wyczerpywała się z sekundy na sekundę.

Pomoc, jakiej Kot udzielił Lisicy, przydała się nie tylko jej. Kameleon wykorzystał moment, żeby zaatakować. Czarny Kot w ostatniej chwili uniósł kij, żeby się obronić, a zarzucona kotwiczka owinęła się na nim ciasno i zaczepiła o linkę, tak że nie sposób było się jej pozbyć. Przez chwilę Kot myślał, że to jest jego zwycięstwo – niemalże miał broń przeciwnika w swoich rękach. Wtedy jednak wydarzyło się coś, czego się nie spodziewał.

Kameleon sięgnął dłonią do pasa i odczepił stamtąd drugą kotwiczkę.

Czarny Kot zmarszczył brwi.

– Skąd ty…?

Nie dokończył. Choć Kameleon musiał to zrobić lewą ręką, rzut był równie dobry jak poprzedni. Kot nie mając już nic innego, osłonił się przedramieniem, na którym druga linka owinęła się jakby na wzór pierwszej.

Obaj ciągnęli, lecz żaden nie mógł przeciągnąć linek na swoją stronę.

Znaleźli się w potrzasku.

Po policzkach Białej Lisicy zaczęły toczyć się łzy, gdy z ledwością utrzymywała ostrze Władcy Ciem centymetry od swojej twarzy.

Liszka i Biedronka leżały wciąż nieprzytomne, w kompletnym bezruchu.

Klapa do pomieszczenia pozostawała zamknięta. Okna i drzwi starego obserwatorium lata temu zabito deskami, a w małej dzielnicy na obrzeżach miasta nikt ich nie usłyszy. Nikt nie zobaczy.

Nikt nie uratuje.

Rozdział XXXII. Ta wojna dopiero się zaczęła

W jaskini panował przenikliwy chłód.

Dziewczyna, która przemierzała skalne groty, nie trzęsła się jednak z zimna. Ba! Nawet go nie odczuwała. Chronił ją srebrny kostium pokrywający całe jej ciało, od stóp po koniuszki palców u rąk. Pod odpowiednim kątem materiał opalizował błękitem, jakby próbował współgrać z jej włosami i tęczówkami – oczy bowiem miała szaroniebieskie, a włosy w odcieniu niewiarygodnie jasnego blondu sprawiały wrażenie srebrnych. Spięte były w dwa wesoło kołyszące się po obu stronach głowy kucyki, które przy każdym kroku starały się sięgnąć jej ramion. Brakowało im dosłownie milimetrów. Grzywkę, długą do połowy twarzy, odgarnęła na lewo, odsłaniając maskę w kształcie podłużnych owadzich skrzydeł. Po prawej stronie część włosów trzymała błyszcząca spinka w odcieniach dokładnie takich samych jak kostium i kształcie podobnym do maski. Za dziewczyną, umocowana do wysokiego kołnierza, ciągnęła się dość sztywna, półprzezroczysta peleryna, sięgająca kolan. Ona również przypominała błoniaste skrzydła insekta.

Gdyby ktoś przyjrzał się dokładnie spince na jej włosach, nie miałby żadnego problemu z odgadnięciem, jakiego owada reprezentowała.

Ważka brnęła przez mrok, nawet się nie rozglądając. Nie poświęcała czasu na stawianie ostrożnych kroków ani wymacywanie przeszkód przed sobą. Poza dekoracyjnymi rozcięciami na rękach i nogach, ukazującymi nie ciało, a dalszą część kostiumu, w jej stroju nie było żadnych dodatków czy akcesoriów. Całkowicie jednolity i gładki nie mógł się o nic zaczepić w ciemności i utrudnić wędrówki, co stanowiło zdecydowanie zaletę, jednak jej nie było szczególnie potrzebne. Znała tam każdy skrawek skały na pamięć, każdą szczelinę, każdy zwisający ze sklepienia korzeń. Wiedziała dokładnie, jaki dźwięk wydaje skapująca ze stalaktytów woda i jak odkształca się mech pod jej stopami po każdym przejściu. Już nie potrzebowała latarki, żeby odnaleźć odpowiednią drogę i dotrzeć do celu, nie wpadając na nic.

Przemknęła przez ciemność zwinnie i szybko, jak nocny owad poszukujący swojego własnego źródła światła.

Niczym ćma.

Dotarłszy do pewnego punktu, zmieniła kierunek wędrówki, skręcając w prawo. Ktoś mógłby pomyśleć, że zwariowała i właśnie próbowała wejść w ścianę, jednak ona wiedziała, że jest tam wąska szczelina, przez którą może się przecisnąć. Była tak niska i drobna, że odrobina praktyki, jaką zdobyła, przychodząc tam, sprawiła, iż mogła tam wejść, nawet nie zwalniając. Po pokonaniu zwężenia znalazła się we wnęce pogrążonej w dokładnie takiej samej ciemności jak reszta podziemnej groty. Mimo to wiedziała, że patrzy na pionową i idealnie równą kamienną ścianę – zbyt gładką, by uwierzyć, że ludzie nie mieli z nią nic wspólnego.

Ważka stanęła dokładnie pośrodku, kilka kroków od czarnej powierzchni. Wzięła szybki wdech, po czym przyklęknęła na jedno kolano i przymykając oczy, schyliła głowę przed górującą nad nią skałą.

– Panie mój. – Jej głos rozbrzmiał echem w cichych zakamarkach jaskini.

Z czym przylatujesz, moja Ważko? – odpowiedział dobywający się jakby zza ściany szmer.

– Władca Ciem – odrzekła, nie zmieniając pozycji. – Zastawił pułapkę na Biedronkę i Czarnego Kota. Są w jego kryjówce.

Hmm… Czyżbym go nie docenił?

– Panie… on ich nie odda.

Hm?

– Miraculów. Jeśli je zdobędzie, nie odda ich. Nie można mu ufać. – W jej tonie pobrzmiał gniew.

Brzmisz dość zawistnie, moja Ważko. Czyżbyś wiedziała o Motylu coś, czego ja nie wiem?

– Ależ nie, panie – odparła szybko. – Uważam tylko, że niegodzien jest twego zaufania. Zbyt wiele razy zakpił z ciebie. Chciał tylko swojej nagrody i od początku nie zamierzał na nią zasłużyć. A teraz, kiedy zorientował się, że sam może wykorzystać miracula…

Władca Ciem na pewno ma wiele zalet, ale przebiegłość nie jest jedną z nich. Zdaję sobie sprawę z jego planów. Zbyt wiele czasu spędziłem w jego głowie, by nie móc się domyślić, na jaki pomysł wpadnie.

– Oczywiście. – Ważka, o ile to w ogóle możliwe, skłoniła się jeszcze niżej. – Twoje zdolności są legendarne, panie. A na dowód tego padam przed tobą na kolana.

Nie masz wrażenia, że moja legendarność w obecnej formie jest mało… legendarna? Ludzie już zapomnieli o moim istnieniu, a ci nieliczni, którzy pamiętają, nie znają nawet mojego imienia.

– Mimo to mają na myśli twoją osobę. Czy czegoś więcej można chcieć?

Chcieć więcej? – powtórzył wolno, a dziewczyna wyczuła jakąś zmianę w jego tonie. Przeszedł ją dreszcz. – Taki już mój urok, moja Ważko, że nieważne, ile już mam. Ciągle chcę więcej. – W jego głosie zabrzmiał cień uśmiechu, kiedy dodał: – Nigdy nie znałem umiaru. Niektóre rzeczy, jak widać, się nie zmieniają.

Nie wiedziała, jak zareagować.

– Panie?

Chyba się zorientował, że nieco zboczył z tematu, bo zreflektował się:

Wiesz, co masz robić.

– Tak jest.

Uniosła się ze swojej pozycji i opuściła grotę znacznie szybciej, niż się tam dostała.

Tak szybko, że pozostała po niej ledwie srebrna smuga.

* * *

Pomimo tego, że ich ostrzegano, ani Biała Lisica, ani Czarny Kot nie sądzili nigdy, że ich walka ze złem przybierze tak poważny obrót. Axelle jednak niewiele mogła o tym powiedzieć, ale Adrien, który był właścicielem miraculum znacznie dłużej niż ona, miał na ten temat wiele przemyśleń, obecnie chaotycznie rozrzuconych po jego głowie, splatających się obawami i rozpaczliwym szukaniem wyjścia z zaistniałej sytuacji.

Wszystko, co do tej pory robił, sprowadzało się do niegroźnych potyczek z ofiarami akum. Nawet jeśli złoczyńca był groźny, gdzieś tam z tyłu głowy miał, że przecież nie jest sam – ma u boku posiadaczkę najpotężniejszego miraculum, Biedronkę we własnej osobie. Choćby nawet coś poszło nie tak, choćby w pojedynkę nie dawał sobie rady, ona zawsze miała jakiś plan, zawsze mogła pospieszyć mu na ratunek, a dzięki swojej supermocy była w stanie naprawić każdą szkodę, od rozdartej kartki poczynając, na przewróconej i zdewastowanej Wieży Eiffla kończąc. O jakiejkolwiek walce pomyślał, nieprzerwanie od ponad dwóch lat Biedronka stała u jego boku.

I zawsze wszystko kończyło się dobrze.

Teraz Biedronka bez świadomości leżała pod ścianą. Czarny Kot został sam na placu boju, sam naprzeciw wroga, a musiał się martwić nie tylko o siebie, ale też o bliźniaczki – nieprzytomną Vi i walczącą z ostrym jak brzytwa mieczem Axelle. Czuł się za nie odpowiedzialny, za nie i za Biedronkę, bo nie zorientował się w porę, że Kameleon jest zdrajcą.

Czuł się tak bezsilny jak jeszcze nigdy w życiu.

Jedna z kotwiczek wciąż tkwiła owinięta na jego ramieniu, druga zaś na Kocim Kiju. Kameleon ciągnął je w swoją stronę, najwyraźniej chcąc odzyskać broń, lecz Czarny Kot trzymał mocno. Tylko to dawało mu trochę czasu na ogarnięcie myśli, na poszukanie sposobu. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy. Jeśli pospieszyłby na pomoc Białej Lisicy, wystawiłby się na atak z tyłu, a Kameleon na pewno skorzystałby z tej okazji. Wówczas na nic byłaby ta pomoc, bo Axelle nie poradziłaby sobie sama przeciw nim dwóm. Z kolei jeśli skupi się na swojej walce, Biała Lisica może nie przetrwać, zdana jedynie na łaskę Władcy Ciem.

Sam zaczynał tracić już siły, usiłując utrzymać Kameleona w tej pozycji jak najdłużej. Przy odrobinie szczęścia mógłby go przeciągnąć na swoją stronę i pozbawić w ten sposób równowagi. Istniała szansa, że wtedy zdołałby obrócić sytuację na swoją korzyść i może jeszcze zdążyłby jakoś odepchnąć Władcę Ciem od Lisicy, zanim będzie za późno. Zerknął kątem oka w jej stronę i choć dostrzegł płynące po policzkach łzy, zęby miała zaciśnięte i nie poddawała się. Uśmiechnął się w duchu na ten widok. Problem w tym, że Kameleon był chyba równie zawzięty jak ona, bo nie zamierzał odpuścić, a Czarny Kot już czuł, jak opuszcza go energia.

Postanowił rzucić wszystko na szalę i zebrać w sobie całą siłę, jaka mu jeszcze została, a następnie pociągnąć. Przystąpił do realizacji i już myślał, że jego plan się sprawdza, gdy Kameleon poluzował nieco uścisk i linki przesunęły się w jego stronę, lecz wtem chłopak w zielonym kostiumie na powrót zacisnął palce na swojej broni i pociągnął ze zdwojoną siłą. Kot się tego zupełnie nie spodziewał – gdy tylko poczuł, że przeciwnik ustępuje, rozluźnił się nieco, więc kompletnie nie był przygotowany na takie posunięcie. Zanim się zorientował, co się właściwie dzieje, ziemia zaczęła uciekać mu spod stóp, gdy chaotycznymi krokami ratował się przed upadkiem. Nie kontrolował w ogóle swoich ruchów, bezwładnie poleciał naprzód, aż nadział się na boleśnie twardą pięść Kameleona, który wymierzył cios dokładnie w jego policzek.

To wystarczyło, żeby Kameleon zdążył wymierzyć kopnięcie i wytrącić mu kij z ręki. Czarny Kot całkowicie stracił orientację, przestał w ogóle rozumieć, co się dzieje. Tymczasem zaś Kameleon, niezdolny używać swoich kotwiczek z tak bliska, rozpoczął walkę wręcz. Następnym kopniakiem w brzuch, zmusił Kota do zgięcia się wpół i wydobycia z siebie przeciągłego jęku. Kolejne uderzenie w twarz, na odlew, sprawiło, że musiał podeprzeć się ręką o posadzkę, żeby nie upaść. Kątem oka dostrzegł kolano Kameleona, lecące na spotkanie jego zębów, więc odruchowo odepchnął się od podłogi tym ramieniem, na którym się opierał. Uniknął zdecydowanie niebezpiecznego ciosu, ale ruch, jaki wykonał, pozbawił go kompletnie równowagi – Kot zachwiał się, stawiając chaotyczne kroki. Mimo to Kameleon zdołał go złapać. W mgnieniu oka znalazł się za jego plecami, wygiął mu rękę do tyłu i podbił mu kolano, zmuszając do uklęknięcia. Czarny Kot poddał się z cichym sykiem.

W pierwszej chwili spróbował wyswobodzić się szarpnięciem, lecz wywołało to jedynie rwący ból w nienaturalnie wygiętym ramieniu. Czarny Kot sapnął z wysiłkiem, zacisnął zęby i znieruchomiał.

Miał teraz centralnie przed oczami Białą Lisicę i jej rozpaczliwą walkę ze zbliżającym się do jej twarzy ostrzem.

Walkę, którą miała wkrótce przegrać.

Po wszystkim, przez co przeszli…

…mieli polec w jednej krótkiej chwili?

Jak do tego doszło?

Co się właściwie dzieje?

Biedronka zmarszczyła brwi, usiłując wydobyć na wierzch oceanu nieświadomości odpowiedź na jakiekolwiek z pytań, które kłębiły się w jej głowie. Była taka zmęczona i czuła się dziwnie otępiała. Miała wrażenie, jakby nie spała od wielu dni, a teraz, gdy nagle udało jej się zdrzemnąć choć na chwilę, ktoś zaburza jej odpoczynek jakimiś hałasami.

I dlaczego było tam tak twardo? Pamiętała dobrze, że łóżko, w którym sypiała, miało znacznie bardziej miękki materac.

Uchyliła powieki i niemal od razu ponownie je zamknęła. Choć w pomieszczeniu panował półmrok, światło wpadające przez okrągłe okno wystarczyło, żeby podrażnić jej przywykłe do ciemności źrenice. Wreszcie udało jej się otworzyć oczy na tyle, żeby coś zobaczyć, lecz wówczas serce w niej zamarło. Mogła wyobrażać sobie różne rzeczy, ale nigdy w życiu nie pomyślałaby, że kiedyś ujrzy coś takiego.

Biała Lisica walcząca o życie. Czarny Kot pochwycony przez Kameleona. Liszka leżąca nieprzytomna obok niej. Biedronka zmarszczyła brwi i szybko powróciła wzrokiem do Kameleona i Czarnego Kota. Patrzyła, jak chłopak w zielonym kostiumie powoli zdejmuje drugiemu z palca pierścień, a następnie popycha go na podłogę. Błysnęło światło, które po chwili odsłoniło, kto do tej pory krył się za maską Czarnego Kota.

Odsłoniło Adriena Agreste’a.

– Niemożliwe – wyszeptał Władca Ciem, zapatrzony niemal z przerażeniem na byłego Czarnego Kota.

Białej Lisicy nie trzeba było niczego mówić. Wykorzystała okazję, kiedy ta tylko się nadarzyła. Już nawet nie próbowała w żaden sposób zaatakować, jakkolwiek pozbawić Władcę Ciem broni, czy go jakoś przechytrzyć. Tylko wyślizgnęła się z tej pułapki i zapłakana – teraz już nie wiedząc, czy to ze strachu, czy z radości – odczołgała się jak najdalej od swojego niedawnego oprawcy.

Biedronka tymczasem ze zmarszczonymi brwiami usiłowała zrozumieć sytuację, lecz wszystko docierało do niej z jakimś opóźnieniem. Wszystko działo się niewiarygodnie wolno i nic nie miało dla niej szczególnego sensu. Widziała, jak leżący u stóp Kameleona Adrien patrzy na niego gniewnie, widziała, jak Biała Lisica próbuje wcisnąć się w ścianę, jakby marzyła tylko o tym, żeby zniknąć; widziała Władcę Ciem spoglądającego na dwójkę chłopaków z rozchylonymi ustami. Wreszcie Adrien, niczym na zwolnionym filmie, wplótł swoje nogi między kostki Kameleona i zwinnym ruchem go przewrócił. To wyzwoliło w jej głowie jakiś błysk, jakieś uczucie, które zaczęło napędzać myśli. Kameleon upadł, a młody Agreste rzucił się na niego, najwyraźniej nie zamierzając odpuścić, nawet jeśli właśnie został pozbawiony miraculum.

Wówczas wydobyła ponad wody bezsensownych myśli to jedno najważniejsze zdanie:

Muszę mu pomóc.

Problem w tym, że nie miała pewności któremu. Dwie strony jej samej kłóciły się o to, po czyjej stronie właściwie stoi. Przecież to z Czarnym Kotem pracowała… Ale to Kameleon udowodnił jej, że ta współpraca prowadzi donikąd, że to właśnie on zaprowadzi ją do zwycięstwa – on, nie Czarny Kot.

Ale przecież to Adrien…

Nie wiedziała, co ma robić. Żadnych poszlak, żadnych pomysłów. Podniosła się do siadu, bo nie miała siły na nic więcej, lecz i tak nikt nie zwrócił na to uwagi. Jedynie Biała Lisica zerknęła na nią bez słowa, a potem przeniosła spojrzenie na bezwładne ciało swojej siostry. Biedronka podążyła za jej wzrokiem i dostrzegła, że Liszka oddycha spokojnie i miarowo, więc najwidoczniej tylko straciła przytomność. Gdy przyjrzała się dokładniej, zauważyła jednak, że nie o to chodziło Białej Lisicy. Do paska Liszki bowiem był przyczepiony obły czerwony kształt, ozdobiony czarnymi kropkami.

Naprawione jojo Biedronki.

Tak, właśnie to było jej potrzebne. Jedyna rzecz, której zawsze mogła być pewna, coś, co nigdy jej nie zawiodło.

Coś, co zawsze miała po swojej stronie.

Sięgnęła po jojo.

– Szczęśliwy Traf!

Na jej ręce spadł kropkowany młot, z rodzaju takich, jakich używa się w parkach rozrywki do dość popularnej gry, polegającej na uderzeniu w panel tak mocno, żeby wystrzelony za jego pomocą krążek sięgnął dzwoneczka na szczycie. Nie musiała długo myśleć – gdy tylko jej palce zetknęły się z jego powierzchnią, wiedziała, że wszystko, co musi zrobić, to rzucić. Szczęśliwy Traf jak zawsze ich ocali, jak zawsze ułatwi sprawę. Magiczna moc rozwiąże problem, z którym nie radziła sobie Biedronka.

To zawsze było takie proste.

Gdy tylko wypuściła uchwyt z dłoni, wiedziała, że trafiła.

Moment później jednak przeraziło ją to.

Walczący wciąż Adrien i Kameleon w ostatniej chwili dostrzegli młot lecący wprost na nich. Kameleon w mgnieniu oka odepchnął od siebie Agreste’a, a sam jednocześnie cofnął się o kilka kroków.

– Nie!

Młot wylądował na miraculum, które wypadło mu z dłoni.

Na Miraculum Czarnego Kota.

Adrien dopadł młota i chciał go odsunąć, lecz nagle zniszczone miraculum rozbłysło bardzo jasnym zielonym światłem. Wszyscy, którzy znajdowali się w pomieszczeniu, musieli osłonić oczy, chociaż blask zniknął równie szybko, jak się pojawił. Ze szczątków pierścienia wydobył się znajomy, czarny kształt, dzięki któremu Adrienowi na moment zrobiło się lżej na sercu, ale szybko zrozumiał, że ucieszył się za wcześnie.

– Coście naro… – Plagg nie zdążył dokończyć, bowiem jego małe ciałko w okamgnieniu pokryło się warstwą ciemnoszarego kamienia.

– Plagg! – Adrien rzucił się naprzód i złapał swoje kwami, zanim to upadło na ziemię. Jego oczy rozwarły się szeroko i zaszkliły, gdy zorientował się, co właściwie trzyma.

A był to jedynie mały, kamienny posążek.

– C…co się…?

Adrien przytłoczony tym, co się właśnie wydarzyło, nie zauważył, że wtem powietrze przecięła srebrna smuga. Śmignęła przed Władcą Ciem, a gdy wreszcie się zatrzymała, kostium mężczyzny zniknął, ukazując im Gabriela Agreste’a we własnej osobie. Niemal w tej samej chwili z Miraculum Kameleona wyłoniła się akuma, która w geście przerażenia poczęła latać chaotycznie po pomieszczeniu. W powietrze wzbił się szaleńczy śmiech ubranej w srebrny kostium dziewczyny, gdy ta zacisnęła pięść na Miraculum Motyla, które właśnie odebrała jego właścicielowi. Spomiędzy jej palców zaczął sączyć się dym, a pokój wypełnił duszący odór spalenizny. Machająca wściekle skrzydełkami akuma zaczęła nagle dymić i miotać się rozpaczliwie, po czym opadła powoli na podłogę.

Zwęglona.

Ważka wypuściła z dłoni broszkę Władcy Ciem, a ta potoczyła się po posadzce. Zrobiła się zupełnie czarna i wciąż dymiła, zatem najwyraźniej podzieliła los akumy.

– Nooroo… – szepnął pan Agreste, bezwiednie wyciągając dłoń. – Więc to koniec? – zapytał, przenosząc wzrok na dziewczynę.

Ważka uśmiechnęła się szeroko.

Zbyt szeroko.

– Koniec? – parsknęła. – Maldenuiti dowie się o wszystkim. A dla was oznacza to tylko jedno.

Przekrzywiła głowę w bok, a jej oczy błyszczały w półmroku jak oczy potwora strzegącego jedynego wyjścia z pułapki.

– Ta wojna dopiero się zaczęła.

I zniknęła, zostawiając ich tak, jak stali. Wystraszonych. Wyczerpanych.

Kompletnie rozbitych.

Adrien powoli uniósł wzrok znad zamienionego w kamień kwami i spojrzał na ojca. Jego zmarszczone brwi i zaciśnięte zęby sprawiały wrażenie, iż chłopak usilnie próbuje się nie rozpłakać. Gabriel Agreste patrzył na niego w milczeniu ze zbolałą miną, najwyraźniej niezdolny do wydobycia z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Bo i co powinien zrobić? Przeprosić? Na pewno. Wytłumaczyć? Obowiązkowo. Czuł jednak, że żadne słowa go nie usprawiedliwią. Był jednak to winny synowi.

– Adrien, ja…

– Byłeś Władcą Ciem – stwierdził. Nie zapytał.

– Tak.

Wziął głęboki oddech, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale jedynie zacisnął usta. Sam już nie miał pojęcia, co się wokół niego działo. Właśnie w jednej chwili dowiedział się, że jego ojciec od dwóch lat był jednocześnie jego największym wrogiem. Że zamiast poświęcać czas własnemu synowi wolał terroryzować miasto z tylko sobie znanego powodu. Ponadto okazało się, że Kameleon, którego obwiniał o całe zło tego świata, był jedynie kolejną marionetką w rękach Władcy Ciem – teraz stał i patrzył na wszystkich po kolei ze zdumieniem i zamyśloną miną, usiłując poukładać sobie fakty w głowie. Nawet pomimo tego Adrien czuł do niego niechęć, więc nie zamierzał mu w żaden sposób pomagać. Potem jedynie posłucha jego wyjaśnień, a tymczasem…

Minuty mijały powoli, a on potrafił jedynie wpatrywać się w kamienny posążek. Plagg, jego jedyna ostoja w tym zwariowanym świecie, jedyne stworzenie, któremu mógł się zwierzyć ze wszystkiego, bo i znało każdą sferę jego życia… Czyżby stracił go bezpowrotnie? Spojrzał ze złością na młot, który zniszczył jego miraculum, i nagle go olśniło. Wstał gwałtownie z podłogi, złapał za uchwyt i ciągnąc go za sobą, podszedł do Biedronki, równie oniemiałej jak cała reszta.

– Napraw je. – Adrien wyciągnął ku niej rączkę młota, lecz nie spojrzał jej w oczy. Dziewczyna jednak była zbyt oszołomiona, by zareagować. – Napraw – powtórzył dobitniej, potrząsając jej ręką przed twarzą.

– Ja… – Niepewnie, niemal bezwiednie, sięgnęła po uchwyt, lecz w tej chwili rozległo się ostrzegawcze pikanie i nagle zarówno młot, jak i cały kostium Biedronki zniknęły w oślepiającym błysku. Zamrugała i zerknęła na swoje dłonie. – O nie…

– Marinette?

– P…przepraszam… Minął czas, ja… nie mogę go naprawić…

– Jak to nie możesz?

– Szczęśliwy Traf zniknął…

– Więc użyj go jeszcze raz!

– To tak nie działa! – W jej oczach pojawiły się łzy. – To tak nie działa…

– Spróbuj.

– Adrien… – To był Gabriel. Podszedł do syna z wyciągniętą dłonią, lecz on odsunął się od niego. – Masz prawo być zły i nie będę próbował się usprawiedliwiać, ale… Zasługujesz na wyjaśnienia. Pozwól mi wytłumaczyć.

– Może nie tutaj? – zaproponował Kameleon. Wszystkie twarze zwróciły się w jego stronę. – Chyba wszyscy mamy sobie wiele do powiedzenia, a niektórzy – zerknął znacząco na Liszkę – chyba potrzebują pomocy.  

Choć niemrawo, wszyscy się zgodzili. Dalsze ukrywanie tożsamości i dla pozostałych straciło już sens, więc Axelle odmieniła się, podobnie jak Kameleon. Na widok sprzątacza z firmy pana Agreste’a Marinette zamrugała ze zdziwieniem.

– Remi? – zdziwiła się.

– Remi? – powtórzył Gabriel, przyglądając się mu uważnie. – Ja cię skądś znam…

– Pracuję w pana firmie – odparł. – Remi Brantile, osobiście chciał mnie pan wyrzucić.

– Ach, pamiętam. Dwa razy?

– Trzy… Nie podobał się panu mój wolny tryb pracy.

– Dlaczego jeszcze tego nie zrobiłem?

– Chyba był pan zbyt zajęty – odparł Remi, rozglądając się wymownie po pomieszczeniu.

Gabriel Agreste skrzywił się na te słowa, ale nie skomentował. Zamiast tego zmienił temat.

– Chodźmy już. Zadzwonię po Nathalie, żeby po nas przyjechała. Zajmiecie się nią? – zapytał, mając na myśli nieprzytomną Vi.

Axelle pokiwała gorliwie głową i zabrała się do zbierania siostry z podłogi. Wbrew pozorom było jej dość ciężko utrzymać ciężar praktycznie równy jej własnemu, ale z pomocą przyszedł jej Remi. Uśmiechnął się blado i razem wynieśli Liszkę z pomieszczenia, w ślad za panem Agreste’em, który był już w połowie drogi na dół. Po klatce schodowej roznosiło się echo wymawianych do telefonu słów.

W półkulistym pomieszczeniu zostali tylko Marinette i Adrien. Dziewczyna już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, kiedy Adrien schylił się i ostrożnie zaczął zbierać odłamki swojego miraculum. Nie miała odwagi, żeby się odezwać, a gdy młody Agreste podniósł się i wyszedł z pokoju, szansa przeszła jej koło nosa. Po jego minie poznała, że nie ma ochoty z nią rozmawiać i właściwie nie dziwiło jej to. W końcu zniszczyła jego miraculum, a później jeszcze nie zdążyła go naprawić. Czuła się okropnie, zwłaszcza że wciąż nie do końca pojmowała, co się stało. Wspomnienia w jej głowie były tylko splotem zamglonych przebłysków, a serce kłuło ją od środka przy każdym uderzeniu. Wiedziała, że jest winna, bo inaczej tego nazwać nie mogła, a jednak miała wrażenie, że to nie ona do tego wszystkiego doprowadziła. Znowu, po raz kolejny w przeciągu ostatnich tygodni, czuła się kompletnie bezsilna – jak gdyby pozwalała sobą dyrygować lalkarzowi, który pociągał za sznurki.

Tikki podleciała do jej policzka i wtuliła się w niego, chcąc dodać jej otuchy. Marinette zmusiła się nawet do słabego uśmiechu. Potem tylko pociągnęła nosem i ruszyła ku klapie w podłodze. Przeszedłszy schody, dotarła do otwartego wejścia do tunelu. Słyszała dobiegające z jego wnętrza głosy, więc domyśliła się, że pozostali poszli właśnie tam. Przestąpiła zatem wysoki próg i przyspieszyła kroku, żeby ich dogonić. Kiedy już jej się to udało, nie odezwała się słowem, a jedynie pogrążyła w myślach.

Jak to się stało, że nie zorientowała się, że to właśnie Adrien przez ten cały czas był Czarnym Kotem? Dlaczego nie skojarzyła szarych oczu Remiego z tymi Kameleona? Jakim cudem jej idol, światowej sławy projektant mody, okazał się terroryzującym Paryż złoczyńcą? Rozmyślania, takie i podobne, kłębiły się jej w głowie, gdy stanęli przed pierwszą filią firmy pana Gabriela Agreste’a i czekali na limuzynę, a następnie kiedy wsiedli wszyscy do auta, gdzie asystentka Agreste’a, Nathalie Sancoeur, przywitała ich poważną i skupioną miną, i pomknęli ku jednej z bogatszych paryskich rezydencji.

Każde z nich było tak pogrążone w myślach, że podróż upłynęła im zaskakująco szybko. Marinette mogłaby przysiąc, że zaledwie mrugnięcie zmieniało scenerię, w jakiej się znajdowała. Jedno mrugnięcie i znalazła się w centrum miasta. Drugie i już wchodziła do rezydencji. Za trzecim znalazła się w jej obszernym salonie w otoczeniu ludzi, z którymi teraz dzieliła brzemię superbohaterstwa. Nie była tam sama, a jednak czuła się w jakiś sposób wykluczona. Bo czy to nie ona do wszystkiego doprowadziła?

Vi, już przemieniona z powrotem, zaczęła się powoli budzić.

– Co tu się dzieje? – mruknęła, unosząc się na łokciu.

– Też chcielibyśmy wiedzieć – odparła Axelle, siadając obok niej na sofie.

– Przepraszam. – Pan Agreste odezwał się jako pierwszy.

– Ja też – dodał Remi, który wciąż stał w progu. – Że dałem się dorwać akumie. No i – spojrzał na Marinette – za to, co ci zrobiłem.

– To nie była twoja wina. Ja wysłałem akumę – sprzeciwił się Gabriel, a widząc minę Marinette, wyjaśnił. – To ta dziewczyna, Ważka… Namówiła mnie, żebym zaakumował Kameleona. Dałem mu moc manipulacji, swego rodzaju hipnozy. Ważka mówiła, że mi się to przyda i jak widać, miała rację. Ostatecznie przyprowadził cię do mnie.

– Więc przez ten cały czas…

– Przez ten cały czas mamił cię swoją mocą, tak. – Pan Agreste pokiwał głową. – Dlatego pewnie nie do końca wiedziałaś, co robisz, prawda?

Marinette zmarszczyła brwi i nie odpowiedziała, lecz Gabriel poznał, że ma rację.

– Miałem dokładnie tak samo…

– Chwila, moment – wtrąciła się Vi, machając ręką. – Ale to znaczy, że on przez cały czas był zaakumowany?

– Owszem.

– Więc gdy w tym samym czasie pojawiali się superzłoczyńcy…

– …kontrolowałem dwie akumy, tak – dokończył.

– Ale… – Axelle zmarszczyła brwi, po czym zadała pytanie, o którym myśleli również pozostali. – Ale jak?

– Właśnie, skąd zdobyłeś tyle mocy? – dodał Adrien.

– To dłuższa historia… On… Maldenuiti… przejął nade mną kontrolę. Zgodziłem się mu pomóc, a on wkradł się do mojego umysłu i nim się zorientowałem, zaczął mną sterować. Nie zawsze, ale z czasem coraz częściej. Bałem się, Adrien… Bałem się, że może zapanować nade mną całkowicie, a wtedy mógłbym zrobić ci krzywdę. Nie chciałem tego…

– Dlatego pan Agreste spędzał ostatnio tyle czasu poza domem – powiedziała Nathalie, która przyniosła im tacę z dużym dzbankiem jakiegoś parującego napoju i zestawem szklanek. Położyła ją ostrożnie na stole, zanim dokończyła: – Ma nadzieję, że mu to wybaczysz.

Adrien patrzył na nią, wyraźnie rozważając jej słowa, lecz nic nie powiedział.

– Dziękuję, Nathalie. – Gabriel sięgnął po szklankę. Jego ruchy jednak były powolne i niemrawe. – Podjąłem złą decyzję, nie będę temu przeczył. I przeze mnie Nooroo, moje kwami… Zniszczyła je…

– Ta Ważka też pracuje dla tego całego Maldenuitiego? – spytała Vi. – A tak w ogóle to macie tu jakieś ciastka?

– Tak – odparł. Zignorował jej drugie pytanie.

– Zgodziłeś się mu pomóc – powtórzył Adrien. – Dlaczego?

Nastała chwila ciszy. Gabriel przełknął ślinę i oblizał usta, po czym odłożył szklankę na blat niskiego stolika do kawy.

– Usiądź, synu – poprosił.

Adrien, który podobnie jak Remi wciąż stał, spojrzał na niego z wojowniczym błyskiem w oczach. Pan Agreste uśmiechnął się smutno na ten widok i spuścił głowę. Wydał się Adrienowi nagle starszy niż w rzeczywistości, a przede wszystkim – znacznie mniej majestatyczny. Szanowanego, zawsze dumnego i wyprostowanego bogacza oraz projektanta mody zastąpił nagle zgarbiony i przygnębiony człowiek, wcale nie tak pewny siebie, jak to na co dzień pokazywał.

Zrozumiawszy, że nie ma już władzy nad synem, przystąpił do opowiadania.

– Obiecał mi coś w zamian. Coś, co zabrał mi osiem lat temu.

Odważył się spojrzeć synowi w oczy.

– Twoją matkę.

* * *

Znajomy chłód jaskini przyjął ją w swe ramiona, gdy wróciła tam po raz kolejny. Zwiewne palce ciemności przeczesały jej włosy z czułością, gdy odtwarzała w głowie drogę i pokonywała ją bez żadnego zawahania. Cichy szept kapiącej wody mruczał jej do ucha ciche słowa powitania, gdy uklęknęła przed gładką, czarną ścianą.

Wróciłaś – odezwał się Maldenuiti. – Nie przyniosłaś miraculuów – zorientował się, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć.

– Panie – rzekła z pokorą. – Obecnie na nic nie zdałyby ci się te miracula.

O czym mówisz?

– Miraculum Czarnego Kota – przełknęła głośno ślinę – zostało zniszczone.

Ach – westchnął, a w jego głosie dało się wyczuć cień uśmiechu. – Widać los tak chciał. Najwyraźniej znaleźliśmy inny sposób nie bez powodu.

– Bez wątpienia, panie. – Ważka próbowała powstrzymać radość cisnącą się jej na twarz. – I w związku z tym mam coś dla ciebie.

Wyciągnęła dłoń, po której przeskakiwały fioletowe iskry.

Ta energia… Motyl?

– Tak, panie. Przynajmniej już nie wejdzie ci w drogę, a ty – przyłożyła powoli palce do idealnie równej powierzchni ściany – będziesz o krok bliżej celu.

Rozległ się dziwny świst, jak gdyby ktoś wciągnął gwałtownie powietrze.

Dobra robota, moja Ważko. To jednak nie koniec twojej pracy.

– Wiem, panie. Nie zawiodę cię. Wkrótce będziesz wolny.

Chwila ciszy.

Nie wątpię.



KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ



Kolejna część się pisze, lecz jeszcze trochę to potrwa. Mam nadzieję, że ktoś spędził miło czas przy tym opowiadaniu i że zechce śledzić dalsze losy bohaterów.

Dziękuję.

Advertisement